“Nigdy nie bierz zbyt tanich zleceń”

(tytuł przewrotny, obrzydliwie prozaiczny)

Gaia rzuciła sarnę na ziemię obok śpiącego Elvenora. Zbudził się z krzykiem.

- Co jest?!!

- Jedzenie przyszło. Bierz i opraw ją jakoś, ja się trochę prześpię.

- Szybka jesteś – stwierdził.

Nie potwierdziła ani nie zaprzeczyła, pokiwała tylko głową. Tak. Była szybka. I prawie nigdy nie rozstawała się ze swoim łukiem. Od niepamiętnych czasów stanowił przedmiot jej uwielbienia.

Stwierdziwszy, że Elvenor zabrał się do roboty całkiem profesjonalnie, jak na człowieka, ułożyła się pod drzewem i przymknęła powieki. Lekki uśmiech wykwitł na jej twarzy. Zadanie wydawało się banalne – dostarczyć cztery listy do niedalekiego Dortsgradu. Mieli na to tydzień. To był dopiero trzeci zachód słońca od momentu wyruszenia, a już mieli za sobą ponad połowę drogi. W mieście czeka na nich czterysta srebrnych koron. Taka robota po prostu nie może wywoływać niechęci, żeby wszystkie były takie...

Jej pełne imię brzmiało Gaia’sith. Była wysoką, złotowłosą elfką, od dzieciństwa zahartowaną w boju. Jej ojciec był sławnym wojownikiem, a matka kronikarką. On zaszczepił w niej ślepą miłość do łuku, ona – bezgraniczny podziw dla sztuki. Dzieciństwo wspominała z rozrzewnieniem – jako niekończące się pasmo radości w gronie podobnych sobie. Jednak wszystko kiedyś spotyka swój koniec, musiała opuścić rodzinne tereny i poznać smak prawdziwego, odpowiedzialnego życia. Ten dzień nadszedł dla niej osiem lat temu. Osiem lat... Dużo przeżyła, momentami odczuwała, że stanowczo zbyt dużo, lecz zawsze udawało jej się w porę schwycić łuk i pewnym ruchem napiąć cięciwę. Nierzadko ratowało jej to życie. Osiem lat... A teraz wichry przeznaczenia rzuciły ją w te okolice. Gdzie jeszcze zawieją?

Wszelkie domysły są skazane na porażkę. Przyszłość rządzi się swoimi prawami.

Da sobie radę...

Zasnęła z uśmiechem na ustach.

Obudził ją lekko drażniący nozdrza zapach. Kolacja gotowa. Wstała zgrabnym ruchem, który nie uszedł uwagi dzisiejszego kucharza, i zbliżyła się do ogniska. Elvenor cały czas gapił się na nią wcale niedwuznacznym spojrzeniem, nie dziwiło ją to ani trochę, zdążyła się przyzwyczaić.

- Zapach zaiste imponujący. Jeśli miarkować jadło po nim, to spisałeś się doskonale.

- Dzięki. Siadaj, muszę ci coś powiedzieć. – spoczęła na pniu, zastanawiając się, co też zaraz usłyszy.

- Słucham. – wzięła kawał mięsa w drobne, acz pewne i silne dłonie.

- Boję się.

- Czego?

- Nie wiem...

- No więc?...

- Myślę, że powinniśmy być bardziej ostrożni.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Na przykład to, że nie powinniśmy się rozdzielać. Czort wie, co tak naprawdę mieszka w tym lesie. Nie chcę się przekonać na własnej skórze.

- Daj spokój, to spokojna okolica.

- Wierzysz burmistrzowi? Ja nie. Nie zastanawia cię to, że od razu zgodził się na naszą cenę? Przecież wiesz, że to, co robimy, jest warte co najwyżej połowę tej sumy!

- Ufam ludziom. Z reguły. A cena... Może po prostu bardzo mu na tym zależało, nierzadko korespondencja ma olbrzymie znaczenie.

- Przecież to lokalny transport! Rozumiem, gdyby chodziło o dalekie grody, ale dwa miasteczka, oddalone o rzut kamieniem? Byle chłystek mógłby pokusić się o te czterysta koron!

- Ale tego nie zrobił. Nikt oprócz nas się nie zgłosił. Ich strata.

- Nie. Nie ich. Oni mogli coś wiedzieć.

- Na przykład co?

- Co wiesz o tym lesie? Tyle, co nam powiedział burmistrz. Cichy, spokojny. Robota prostsza niż ubicie muchy – zdawałoby się. Czasami wydaje mi się, że do elfa ci daleko. Kiedy nauczysz się podchodzić do ludzi z dystansem?

- Kiedy ty przestaniesz łypać podejrzliwie na byle handlarza skórami.

- Jeśli tak stawiasz sprawę, przestanę. Ale dopiero gdy będę miał pewność, że nie trzyma pod jedną ze skór sztyletu.

Zamilkła. Po chwili Elvenor kontynuował.

- Zastanów się. Coś tu śmierdzi, i to gorzej od zdechłego piżmaka, który umarł na amfilibię. Gdzieś tutaj tkwi haczyk.

- Nawet jeśli, to jeszcze go nie widzę.

- Nigdy nie zobaczysz. Ale przynajmniej rozewrzyj powieki na tyle, żeby patrzeć, czy coś nie ukatrupi mnie we śnie. O to tylko cię proszę. Dobrze?

- W porządku.

- Zjadłaś już. Dobre?

- Dobre.

- Chcesz jeszcze?

- Daj.

Ale szczerze powiedziawszy straciła apetyt. Dalej rozmowa nie kleiła się zbytnio, siedzieli więc w milczeniu, rwąc kęsy sarniny. Gaia zastanawiała się, czy człowiek nie ma racji, on dumał nad tym samym. Jako że jedną wymianę poglądów mieli już tego dnia za sobą, nie odczuwali potrzeby przekroczenia norm, jaką właśnie ta jedna konwersacja dziennie stanowiła.

Elvenor wytrwale i skrupulatnie taksował ją wzrokiem, bała się domyślać, co chodzi mu po głowie. Miała wszystkich ludzi za nigdy nie nasyconych samców, i, co trzeba było przyznać, rzadko kiedy jej osąd był błędny. Chuć nierzadko rządziła królestwami. Ona sama nie widziała w tym nic nadzwyczajnego, akceptowała tę, skądinąd naturalną, przypadłość.

- Idź spać. Ja popilnuję ogniska. – odezwał się, zakończywszy wieczorną dawkę lustracji.

- Obudź mnie zanim wzejdzie księżyc.

- Dobrze.

Położyła się i przykryła derką… Nagle poczuła się bardzo zmęczona, ledwie przymknęła powieki, zaczęła tracić kontakt z rzeczywistością.

Zasnęła.

Sama nie wiedziała, co ją obudziło. Jednak już w chwili, gdy otworzyła oczy, wiedziała, że bardzo tego pożałuje.

Księżyc osiągnął pełnię, stał już wysoko na niebie, a blada poświata sprawiała, że wszystko zdawało się być skąpane w nierealności. Ognisko już dogorywało, roztaczając wokół siebie jedynie skromny poblask. Wokół panowała cisza.

I to ją najbardziej przerażało.

- Elvenor? – szepnęła. Nie usłyszała odpowiedzi. Tego już było za wiele.

- Elvenor!!! – jej krzyk rozniósł się dudniącym echem po całym lesie. Wstrząsnął młodymi liśćmi na czubkach drzew, w jej głosie czuć było grozę, jakiej te okolice jeszcze nie znały.

Gdzie on był??? – chaotyczne myśli trzaskały jej w głowie. W panice zaczęła miotać się po okolicznych zaroślach. Wiotkimi ramionami rozgarniała natarczywe gałęzie... Musiała go znaleźć.

I znalazła.

Leżał niedaleko, skulony pod drzewem. Odetchnęła z ulgą (śpi!), by po chwili stracić oddech i zapomnieć, że żyje. Oczy wyszły jej z orbit, poczuła, że w jej żyłach płynie żywy lód.

Zamarła.

Jej towarzysz miał rozoraną szyję. Głowa zwisała bezwładnie z korzenia, na którym opierało się jego ciało.

Paprotka rosnąca obok była zaplamiona krwią.

Usłyszała szelest, tuż obok niej, w zaroślach. Tak odcinający się od wszechogarniającej ciszy, że aż nierealny.

I w tym momencie czas przestał dla niej istnieć. Działała absolutnie instynktownie, kierując się odruchami mającymi swe źródło w zwierzęcej części natury każdej istoty, obojętnie, czy w jej żyłach płynie krew człowiecza, elfia, czy krasnoludzka.

Rzuciła się do biegu.

Pędziła prosto przed siebie, nie zważając na kierunki, świat wokół niej milczał, co napełniało ją zmrażającą grozą. Nie słyszała ani jednej cykady, ani jednego świerszcza nocnego. Las umarł.

Elvenor nie żyje.

A to, co się do tego przyczyniło, najwyraźniej chciało zachować stuprocentową statystykę.

Rozcięła sobie policzek, co chwila smagały ją ostre gałęzie drzew, kilkakrotnie wpadła w splątane krzewy.

To, co ją goniło, nie ustawało w staraniach, a było coraz bliżej...

to coś mnie goni to coś mnie goni alaerhydd to coś mnie goni elvenor elvenor co się z nim stało jego głowa o pani wszystkich jego głowa uciekać uciekać jak najdalej to coś mnie goni ciemność księżyc w pełni jest coraz bliżej o pani gdzie mój łuk przy ognisku to coś jest już przy mnie o pani trzeba było wysłuchać ojca i mieć go obok nawet podczas snu ojciec on nie żyje elvenor też nie żyje i ja już nie żyję prawie to coś rozgryzło mu szyję krew na paproci czerwona czerwona czerwień bursztyn matka miała bursztyn przyjemny w dotyku czemu tu tak cicho uważać na doły uważać na doły nie wywrócić się jak się potknę to już nie żyję ale smród uciekać uciekać to coś śmierdzi jak grób grób śmierć ona już nadchodzi gdzie ja jestem co to jest elvenor biedny elvenor chyba mu się podobałam człowiek człowiek on miał rację to było podejrzane oni nic nam nie powiedzieli to nie jest zwierzę żadne zwierzę nie ma przeciwko sobie lasu las o pani ratunku pomocy wytrzymać wytrzymać może się zmęczy jestem wytrzymała jak sarna sarna dobrą strawę przyszykował a teraz nie żyje uwaga na doły on nie żyje krew

Uwaga na doły.

Potknęła się o wystający konar; pęd cisnął nią, koziołkującą, w krzaki. Runęła na nie z impetem, na szczęście nic się jej nie stało – krzew był w istocie kłębowiskiem delikatnych gałązek. Jednak nie była w stanie wstać. Przegrała walkę z własnym organizmem, nie miała siły dalej biec.

Jedynym wydźwiękiem, który dochodził jej uszu, było bicie jej własnego serca.

Nic nie widziała, lecz czuła, że coś się zbliża.

Tym razem nie miała przy sobie łuku...

Zamarła.

Pierwszą, i ostatnią rzeczą, jaką zauważyła, były oczy.

Utonęła w nich. Nagle wszystko znikło, odeszło w niebyt. Cały wszechświat znalazł swe źródło właśnie tam: w pulsujących kręgach epicentrum istnienia. Można było w nich stracić życie. Zbliżały się. Wypełniły cały widnokrąg, przesłoniły będący w nowiu księżyc; pulsująca czerwień w ich wnętrzu nie wywoływała grozy, wręcz przeciwnie, sprawiała wrażenie uspokajającej, dającej pewność bytu. Przetrwania. Istnienia. Feeria barw, które jej towarzyszyły, koiła najstarsze, najgłębsze rany.

- Nie bój się – usłyszała szept, lecz zdawało jej się, iż ten głos rozbrzmiał w jej wnętrzu.

- Nie boję się – jej jaźń była niebytem.

- Wstań. Pójdziesz ze mną.

Posłusznie usłuchała rozkazu.

- Wszystko będzie dobrze.

- Kim jesteś? – resztki świadomości spazmatycznym wstrząsem usiłowały wydostać się z głębi.

- Jestem przeszłością, teraźniejszością, i przyszłością. Podobasz mi się.

Zamknęła oczy. Jej wola zdawała się nigdy nie istnieć.

- Podejdź.

Podeszła.

- I stań się wiecznością.

Niemal nie poczuła delikatnego ukłucia na karku, targnął nią spazmatyczny dreszcz rozkoszy.

Po chwili oboje rozpłynęli się w cieniu.

W oddali zawył wilk, księżyc zalewał wszystko swą bladą poświatą.

A las milczał.

--

Aerth’Gail 14.04.2002r.