Miłość


- Rozmowa z Posłańcem to nie zadawanie pytań na temat świata duchowego - powiedział nazajutrz Petrus. - Posłaniec może być pomocny wyłącznie w świecie materialnym. Ale udzieli ci wsparcia tylko wówczas, gdy będziesz dokładnie wiedział, co chcesz osiągnąć.

Zatrzymaliśmy się w wiosce, żeby ugasić pragnienie. Petrus zamówił piwo, ja wodę sodową. Podstawę mojej szklanki stanowił plastikowy krążek wypełniony zabarwioną wodą. Palcami rysowałem na nim abstrakcyjne kształty. Rozmyślałem.

- Wspomniałeś, że Posłaniec objawił się w chłopcu, ponieważ miał mi coś do powiedzenia.

- Coś niecierpiącego zwłoki - potwierdził.

Rozmawialiśmy jeszcze o Posłańcu, o aniołach i demonach. Z trudem przychodziło mi pogodzić się z tak praktycznym wykorzystaniem tajemnic Tradycji. Petrus podkreślał, że zawsze powinniśmy pragnąć zadośćuczynienia, a ja miałem w pamięci słowa Jezusa: bogaci nie wejdą do Królestwa Niebieskiego.

- Jezus nagrodził człowieka, który potrafił pomnożyć majątek swego pana. Poza tym ludzie uwierzyli w niego nie tylko za sprawą jego zdolności oratorskich - musiał czynić cuda, wynagradzać tych, którzy za nim podążali.

- W moim barze nikt nie będzie źle mówił o Jezusie - przerwał właściciel, który przysłuchiwał się naszej dyskusji.

- I nikt nie mówi źle o Jezusie - odparł Petrus. - Źle mówić o Jezusie to grzeszyć, wzywając jego imienia. Jak pan zrobił tu, w tym. miejscu.

Właściciel baru zmieszał się na chwilę. Ale zaraz zripostował:

- Nie mam z tym nic wspólnego. Byłem jeszcze dzieckiem.

- Winę zawsze ponoszą inni - zgromił go Petrus. Właściciel baru zniknął za kuchennymi drzwiami. Zapytałem, o czym mówili.

- Przed pięćdziesięciu laty, w dwudziestym wieku, tam, na wprost, spalono pewnego Cygana. Oskarżono go o czary i zbezczeszczenie hostii. Sprawę dało się wyciszyć, bo trwała potworna wojna domowa, i dziś nikt już o tym nie pamięta. Z wyjątkiem mieszkańców tego miasteczka.

- Skąd więc ty o tym wiesz, Petrusie?

- Po prostu wędrowałem już szlakiem do Composteli.

I dalej piliśmy w opustoszałym barze. Słońce zalewało ziemię oślepiającym blaskiem - była pora sjesty. Wkrótce właściciel baru wrócił w towarzystwie miejscowego proboszcza.

- Kim jesteście? - zapytał ksiądz.

Petrus pokazał mu narysowaną na plecaku muszlę. Przez tysiąc dwieście lat pielgrzymi przechodzili obok tego baru i tradycją było każdego z nich traktować z szacunkiem, zawsze udzielając schronienia. Toteż teraz kapłan zwrócił się do nas zupełnie inaczej.

- Jakże to możliwe, żeby wędrujący do Composteli pielgrzymi źle wyrażali się o Jezusie? -zapytał tonem katechety.

- Nikt tu nie powiedział niczego złego o Jezusie. Wspominaliśmy zbrodnie popełnione w imię Jezusa. Na przykład sprawę tego Cygana, którego spalono na placu.

Także właściciela baru muszla na plecaku Petrusa zmusiła do zmiany zachowania. Tym razem odezwał się z respektem.

- Klątwa Cygana ciąży na nas do dziś - oświadczył mimo karcącego spojrzenia proboszcza.

Petrus chciał się dowiedzieć, na czym to polega. Ksiądz odparł, że to tylko krążące wśród ludu bajki, które nie zyskały potwierdzenia Kościoła. Ale właściciel ciągnął:

- Przed śmiercią Cygan powiedział, że najmłodsze dziecko we wsi będzie nawiedzone i opętane przez demony. Kiedy to dziecko się zestarzeje, a w końcu umrze, demony wybiorą inne. I tak bez końca, przez całe wieki.

- Ziemia tu jest taka jak w innych okolicznych wsiach - wtrącił ksiądz. - Kiedy tam panuje susza, panuje także i u nas. Kiedy tam pada i plony są obfite, my też zapełniamy spichlerze. Nie przydarza się nam nic, co nie działoby się w sąsiednich wsiach. Cała ta opowiastka to czyste wymysły.

- Nic się nie stało, bo odizolowaliśmy klątwę -wyjaśnił właściciel baru.

- Chodźmy więc do niej - zaproponował Petrus.

Kapłan skwitował te słowa śmiechem. Właściciel się przeżegnał. Lecz żaden z nich nie ruszył się z miejsca.

Petrus uregulował rachunek i ponowił prośbę, by ktoś zaprowadził nas do osoby, na którą padła klątwą. Proboszcz przeprosił - musiał wracać do kościoła, ponieważ został oderwany od pilnej pracy. I wyszedł, zanim którykolwiek z nas zdążył otworzyć usta.

Właściciel baru obrzucił Petrusa pełnym niepokoju spojrzeniem.

- Niech się pan nie obawia - powiedział mój przewodnik. - Wystarczy wskazać nam dom, w którym mieszka klątwa. A my spróbujemy uwolnić od niej wieś. Właściciel baru wyszedł z nami na uliczkę, nad którą unosiły się tumany kurzu, a bezlitosne słońce oślepiało każdego, kto zerknął w górę. Dotarliśmy do skraju wsi. Właściciel baru wskazał nam oddalony dom przy drodze.

- Zawsze posyłamy tam żywność, odzież, wszystko, czego trzeba - tłumaczył się, jakby przepraszając. - Ale nawet proboszcz nigdy tam nie zachodzi. Pożegnaliśmy go. Stary czekał, myśląc pewnie, że nie zatrzymamy się przy tym domu. Ale Petrus zapukał do drzwi. Kiedy się odwróciłem, właściciela baru już nie było.

Otworzyła nam kobieta około sześćdziesiątki. Obok niej stało ogromne czarne psisko, merdaniem ogona okazując zadowolenie z odwiedzin. Kobieta zapytała, po co przyszliśmy, i wyjaśniła, że przeszkodziliśmy jej w praniu, a poza tym zostawiła garnki na ogniu. Nie sprawiała wrażenia zaskoczonej naszą wizytą. Z jej zachowania wywnioskowałem, że wielu pielgrzymów, którzy nie słyszeli o klątwie, pukało do tych drzwi, szukając schronienia.

- Jesteśmy pielgrzymami, podążamy do Composteli i potrzeba nam trochę gorącej wody - powiedział Petrus. - Wiem, że nam pani nie odmówi.

Trochę wbrew sobie starucha szeroko otworzyła drzwi. Weszliśmy do izdebki, schludnej, ale biednie urządzonej. Była tam sofa z podartym plastikowym obiciem, kredens, obraz Przenajświętszego Serca Jezusowego, święci i krucyfiks z gałęzi kolczastego krzewu. Na izbę otwierało się dwoje drzwi: za jednymi zobaczyłem sypialnię, drugimi, wiodącymi do kuchni, kobieta poprowadziła Petrusa.

- Mam trochę wrzątku - powiedziała. - Poszukam jakiegoś naczynia, żebyście mogli zaraz iść, skąd przyszliście.

Zostałem sam na sam z psiskiem. Zwierzak merdał ogonem, łagodny i zadowolony. Po chwili kobieta wróciła, niosąc starą puszkę po konserwie. Napełniła ją wrzątkiem i podała Petrusowi.

- Proszę. Idźcie i niechaj Bóg wam błogosławi.

Ale Petrus nie ruszył się z miejsca. Wyjął z plecaka saszetkę herbaty, włożył do wody i oznajmił, że chętnie podzieli się skromnym wiktem z gospodynią, aby podziękować za życzliwość.

Wyraźnie zakłopotana kobieta przyniosła dwie filiżanki i usiadła z Petrusem przy stole. Ja tymczasem przypatrywałem się psu, równocześnie słuchając rozmowy, którą zagaił Petrus.

- We wsi słyszałem, że nad tym domem ciąży klątwa - powiedział beznamiętnym tonem.

Oczy psa rozbłysły, jakby i on zrozumiał sens tych słów. Stara kobieta poderwała się z krzesła.

- To kłamstwo! Stare przesądy! Proszę, niech pan szybciej pije tę herbatę, mam mnóstwo pracy.

Pies wyczuł nagłą zmianę nastroju swej pani. Nie poruszył się, ale wzmógł czujność. Petrus jednak zachował niezmącony spokój. Powoli napełnił herbatą filiżankę i uniósł ją do ust, by odstawić, nie wypiwszy nawet łyka. - Jest gorąca. Zaczekajmy, aż trochę wystygnie.

Kobieta nie usiadła. Było widać, że drażni ją nasza obecność i że żałuje, iż otwarła nam drzwi. Zauważywszy, że uparcie przyglądam się psu, przywołała go do siebie. Zwierzę usłuchało, jednak nadal nie spuszczało ze mnie oka. - Właśnie dlatego, mój drogi - Petrus zwracał się teraz do mnie - właśnie dlatego twój Posłaniec ukazał się pod postacią dziecka.

Nagle uświadomiłem sobie, że to nie ja przypatrywałem się psu. Odkąd tu wszedłem, zwierzak mnie hipnotyzował i zmuszał, żebym patrzył mu prosto w oczy. To pies mi się przyglądał i powodował, że spełniałem jego wolę. Ogarniało mnie narastające zmęczenie, miałem ochotę zwinąć się w kłębek na podartej sofie i zasnąć, ponieważ na dworze panował upał i nie chciało mi się ruszać w drogę. Wszystko to wydawało się dziwne; czułem się, jakbym wpadł w pułapkę. Pies wpatrywał się we mnie, a im dłużej to robił, tym większej ulegałem senności.

- Rusz się - powiedział Petrus, wstając i podając mi filiżankę herbaty. Napij się. Pani chciałaby, żebyśmy się jak najszybciej wynieśli.

Zatoczyłem się, ale jakoś utrzymałem filiżankę, a gorąca herbata pomogła mi się ocknąć. Chciałem coś powiedzieć, zapytać, jak wabi się to zwierzę, ale nie mogłem wykrztusić słowa. Coś się we mnie obudziło, coś, czego Petrus mi nie przekazał, zaczynało dawać o sobie znać. Była to niepohamowana chęć wypowiadania słów, których znaczenia nie znałem. Byłem przekonany, że Petrus dodał czegoś do herbaty. Wszystko stało się odległe, odnosiłem niejasne wrażenie, że kobieta powtarza Petrusowi, iż powinniśmy już sobie iść. Ogarnęła mnie swoista euforia i postanowiłem głośno wymawiać dziwne słowa, które przychodziły mi do głowy.

Nie potrafiłem już wyraźnie dostrzec w tej izbie niczego oprócz psa. Kiedy zacząłem wypowiadać obce słowa, zareagował warczeniem. On rozumiał. Podniecony, mówiłem coraz głośniej. Pies wyprężył się i obnażył zęby. Nie był już tym łagodnym stworzeniem, które zobaczyłem, wchodząc, ale złą i groźną bestią, gotową lada chwila skoczyć mi do gardła. Wiedziałem, że słowa mnie chronią, więc wypowiadałem je coraz głośniej, koncentrując wszystkie siły na psie i czując w sobie dziwną moc, która powstrzymywała zwierzę przed atakiem. Teraz wydarzenia toczyły się jakby w zwolnionym tempie. Zauważyłem, że kobieta zbliżyła się do mnie i próbowała wypchnąć za drzwi, że Petrus ją przytrzymywał, a pies nie zwracał uwagi na ich szamotaninę. Utkwił we mnie ślepia i wstał, warcząc i szczerząc zęby. Starałem się zrozumieć obcy język, którym mówiłem, ale kiedy tylko milkłem, żeby zastanowić się nad znaczeniem słów, moja moc słabła, pies się zbliżał, jego agresja zaś narastała. W pewnej chwili wrzasnąłem, a kobieta zawtórowała mi krzykiem. Pies ujadał i wciąż groził, dopóki jednak nie przestawałem mówić, nic nie mogło mi się stać. Usłyszałem gromki śmiech, nie wiedziałem jednak, czy jest rzeczywisty, czy też zrodził się w mojej wyobraźni.

Nagle, jakby wszystko działo się w jednej chwili, do izby wdarł się wicher, a pies potężnym susem skoczył na mnie. Uniosłem ramię, by osłonić twarz, wykrzyknąłem jakieś słowo i czekałem bez ruchu. Zwierzę runęło całym ciężarem i przewróciło mnie na sofę. Przez kilka chwil patrzyliśmy sobie prosto w oczy, po czym psisko odskoczyło i pędem wybiegło z domu.

Wybuchnąłem płaczem. Myślami byłem z rodziną, z żoną i przyjaciółmi. Odczułem gwałtowny przypływ miłości, nieuzasadnioną, absurdalną radość, równocześnie jednak byłem świadom tego, co zaszło między mną a psem. Petrus ujął mnie pod ramię i wyprowadził z domu, a kobieta popychała nas obu. Rozejrzałem się wokół - po psie nie było już ani śladu. Przytuliłem się do Petrusa i wciąż płakałem, w palącym słońcu przemierzając drogę.

Nie zachowałem żadnych wspomnień z tego odcinka Szlaku. Doszedłem do siebie, kiedy siedzieliśmy przy źródełku. Petrus skrapiał mi wodą twarz i kark. Domagałem się jakiegoś napoju, ale odparł, że jeśli teraz coś wypiję, skończy się to wymiotami. Trochę mnie mdliło, a mimo to czułem się dobrze. Spłynęła na mnie bezgraniczna miłość do wszystkich i wszystkiego. Rozejrzałem się i zobaczyłem drzewa na skraju drogi, źródełko, przy którym się zatrzymaliśmy, poczułem rześki powiew wiatru, usłyszałem śpiew ptaków w lesie. Widziałem twarz mojego anioła, jak powiedział Petrus. Zapytałem, czy odeszliśmy daleko od domu tej kobiety. Odparł, że dzieli nas od niego kwadrans pieszej wędrówki. - Pewnie chciałbyś się dowiedzieć, co tam zaszło - powiedział.

W gruncie rzeczy nie miało to żadnego znaczenia. Pies, kobieta, właściciel baru - wszystko to stało się już odległym wspomnieniem, które zdawało się nie mieć nic wspólnego z tym, co teraz czułem. Zaproponowałem Petrusowi, żebyśmy przeszli jeszcze kawałek drogi, czułem się bowiem całkiem dobrze. Podniosłem się i ruszyliśmy Szlakiem Świętego Jakuba. Przez resztę popołudnia prawie się nie odzywałem, pochłonięty tym zbawiennym uczuciem, które zdawało się przepełniać wszystko. Od czasu do czasu myślałem o tym, że Petrus dodał jakiegoś narkotyku do herbaty, ale i to nie miało dla mnie znaczenia. Liczyło się tylko, by napawać się pięknem gór, strumieni, przydrożnych kwiatów, dumnych rysów twarzy mojego anioła.

O ósmej wieczorem natrafiliśmy na hotel, a ja wciąż - choć już nie bez reszty - trwałem w błogostanie. Właściciel zażądał paszportu, by dopełnić formalności, więc mu go podałem.

- Pochodzi pan z Brazylii? Kiedyś już tam byłem. Mieszkałem w hotelu przy plaży Ipanema.

To absurdalne zdanie sprowadziło mnie na ziemię. Gdzieś na szlaku pielgrzymki do Compo-steli, we wzniesionym przed wiekami miasteczku, żył hotelarz, który znał Ipanemę. - Teraz jestem w stanie podjąć

dyskusję -oznajmiłem Petrusowi. Muszę zrozumieć wszystko, co się dziś wydarzyło.

Poczucie błogostanu zniknęło. Jego miejsce znów zajął rozum, a wraz z nim powróciły obawa przed nieznanym i paląca potrzeba stąpania po twardym gruncie. - Po kolacji - odparł.

Petrus poprosił właściciela o włączenie telewizora, ale bez dźwięku. Wyjaśnił mi, że to najlepszy sposób, abym wysłuchał opowieści, nie zadając zbyt wielu pytań, ponieważ jakaś cząstka mnie będzie pochłonięta scenami pojawiającymi się na ekranie. Próbował się zorientować, w jakim stopniu pamiętam to, co zaszło. Powiedziałem, że przypominam sobie wszystko oprócz tego kwadransa drogi do źródła.

- To nie ma najmniejszego znaczenia - odparł.

W telewizji zaczynał się film, którego akcja toczyła się w kopalni węgla kamiennego. Bohaterowie ubrani byli w stroje z początku wieku.

- Wczoraj, kiedy wyczułem presję twojego Posłańca, zrozumiałem, że do walki dojdzie na Camino de Santiago. Przybyłeś tu, aby odnaleźć miecz i poznać Praktyki RAM. Lecz zawsze, gdy przewodnik prowadzi pielgrzyma, pojawia się co najmniej jedna okoliczność, która wymyka się im obu spod kontroli. To rodzaj praktycznego testu, sprawdzającego, czego się nauczyłeś. W twoim przypadku było to spotkanie z psem. Szczegóły walki i obecność wielu demonów w zwierzęciu wyjaśnię ci później. Teraz najważniejsze jest, abyś zrozumiał, że ta kobieta była oswojona z klątwą. Pogodziła się z nią, jakby to było normalne, a podłość ludzi wydała jej się dobrem. Nauczyła się żyć tak, by niewiele wystarczało jej do szczęścia, podczas gdy życie zawsze chce nam dać jak najwięcej. Przepędziłeś z biednej staruszki demony, lecz w ten sposób zburzyłeś równowagę jej świata. Któregoś dnia rozmawialiśmy o okrucieństwach, do jakich ludzie są wobec siebie zdolni. Bardzo często, gdy ktoś próbuje pokazać, co jest dobre, pokazać, że życie jest hojne, inni odrzucają te wizje, jakby ich oczom ukazał się demon. Nikt nie lubi oczekiwać od życia zbyt wiele, a to w obawie przed porażką. Lecz ten, kto pragnie toczyć Dobrą Walkę, musi patrzeć na świat jak na nieprzebraną skarbnicę, która czeka, by ktoś ją odnalazł i zdobył.

Petrus zapytał, czy wiem, co właściwie robię na Szlaku Świętego Jakuba.

- Poszukuję mego miecza - odparłem.

- Dlaczego chcesz zdobyć ten miecz?

- Ponieważ da mi moc i mądrość Tradycji. Czułem, że moja odpowiedź nie w pełni go zadowoliła. Podjął:

- Jesteś tu, bo pragniesz nagrody. Ośmieliłeś się marzyć i czynisz, co w twojej mocy, aby przemienić marzenie w rzeczywistość. Powinieneś dokładniej wiedzieć, co zrobisz z mieczem. To musi być dla ciebie jasne, zanim do niego dotrzemy. Ale masz pewien atut: pragniesz zdobyć nagrodę. Przemierzasz Camino de Santiago tylko dlatego, że pragniesz zostać nagrodzony za wysiłek. Zauważyłem, że wszystko, czego cię uczę, wykorzystujesz z myślą o praktycznym celu. To bardzo pozytywna reakcja. Pozostaje ci już tylko wesprzeć Praktyki RAM intuicją. To mowa twojego serca wskaże właściwy sposób odkrycia i wykorzystania miecza. W przeciwnym razie Praktyki RAM zatracą się w bezużytecznej mądrości Tradycji.

Petrus mówił mi to już wcześniej, innymi słowy, mnie zaś, nawet gdybym się z nim zgadzał, nie to najbardziej interesowało. Zetknąłem się z dwoma zjawiskami, których nie potrafiłem wyjaśnić: z dziwnym językiem, którym mówiłem, i tym uczuciem radości i miłości, którego doznałem po przepędzeniu psa.

- Radość się zrodziła, ponieważ twój gest natchniony był Agape.

- Wiele mówisz o Agape, ale dotąd nie wytłumaczyłeś mi dokładnie, czym ona jest. Mam wrażenie, że to wyższa forma miłości.

- Właśnie tym jest Agape. Już wkrótce nadejdzie czas, byś odczuł tę potężną Miłość, która trawi tego, kto kocha. Na razie niech wystarczy ci świadomość, że taka Miłość rodzi się sama z siebie.

- Doznałem już tego uczucia, lecz było bardziej przelotne i odmienne. Pojawiało się zawsze po sukcesie zawodowym, podboju lub wówczas, gdy czułem, że los znów mi sprzyja. Jednak kiedy mnie ogarniało, zamykałem się i bałem w pełni je przeżywać. Jakby taka radość mogła być powodem ludzkiej zazdrości albo jakbym nie był godzien jej doznać.

- Wszyscy tak postępujemy, dopóki nie poznamy Agape - przyznał, wpatrując się w ekran telewizora.

Zapytałem go o nieznany język, którym przemówiłem.

- Zaskoczyło mnie to. Takie zjawisko nie należy do Praktyk Camino de Santiago. Chodzi tu o rodzaj charyzmy, która stanowi element Praktyk RAM na drodze do Rzymu.

Słyszałem o charyzmach, poprosiłem jednak Petrusa o bliższe wyjaśnienia. - Charyzmy są darami Ducha Świętego, przejawiającymi się w każdym z nas. Może to być dar uzdrawiania, dar czynienia cudów, dar wieszczenia, a także wiele innych. Ty zaznałeś władania językami, czyli tego daru, który otrzymali apostołowie w dniu Zesłania Ducha Świętego. Dar języków jest ściśle powiązany z bezpośrednim porozumieniem z Duchem Świętym. Jest warunkiem mów, które oddziałują na słuchaczy, egzorcyzmów jak w twoim przypadku i mądrości. Dni wędrówki i Praktyk RAM przypadkowo rozbudziły dar języków, gdy pies stał się dla ciebie niebezpieczny. Ten dar już nie wróci, chyba że odnajdziesz miecz i zdecydujesz się podążyć drogą do Rzymu. W każdym razie to dobry znak. Na ekranie niemego telewizora kopalniana opowieść przeistoczyła się w serię następujących po sobie obrazów, których bohaterowie - kobiety i mężczyźni - bez przerwy mówili, spierali się, gawędzili. Od czasu do czasu jakiś aktor całował aktorkę.

- I jeszcze jedno - dodał Petrus. - Może się zdarzyć, że znowu spotkasz tego psa. Nie próbuj wówczas ożywić daru języków, ponieważ nie powróci. Zdaj się całkowicie na intuicję. Nauczę cię innej Praktyki RAM, która rozbudzi twoją intuicję. W ten sposób będziesz stopniowo poznawał tajemny język twej duszy, bardzo przydatny w całym naszym życiu.

Petrus wyłączył telewizor, właśnie gdy zainteresowałem się intrygą filmu. Potem podszedł do baru i poprosił o butelkę wody mineralnej. Wypiliśmy po parę łyków.

Przenieśliśmy się w chłodnę miejsce i siedzieliśmy tam dość długo, lecz żaden z nas nie odezwał się słowem. Wokół panowała niezmącona najlżejszym szmerem cisza nocy, a Droga Mleczna na niebie nieustannie przypominała o celu wędrówki - odnalezieniu miecza. Po pewnym czasie Petrus przedstawił mi ĆWICZENIE WODY.

- Jestem zmęczony, pójdę już spać - powiedział. - Ty jednak wykonaj teraz to ćwiczenie. Obudź swoją intuicję, ukryte strony osobowości. Nie przejmuj się logiką, woda to żywioł płynny, nie pozwoli się tak łatwo zdominować. Alę pomoże ci stopniowo, unikając gwałtowności, wypracować nowy stosunek do wszechświata.

Zanim wszedł do hotelu, dodał jeszcze:

- Nie codziennie pomocy udziela ci pies.

Jeszcze przez pewien czas napawałem się chłodem i spokojem nocy. Hotel leżał z dala od miast i miasteczek, nikt nie przejeżdżał biegnącą przed nim drogą. Przypomniałem sobie spotkanie z właścicielem, który znał Ipanemę, a mój przyjazd na tę jałową ziemię, co dnia wypalaną przez rozwścieczone, zdawałoby się, słońce, musiał uważać za szaleństwo.

Ogarniała mnie senność, postanowiłem więc bez dalszej zwłoki wykonać ćwiczenie. Wylałem resztę wody z butelki na cementową posadzkę. Natychmiast utworzyła się kałuża. Niczego nie przypominała, nie miała żadnego kształtu i nie była tym, czego oczekiwałem. Wodziłem palcami po zimnej wodzie i poczułem się jak w hipnotycznym śnie, po trosze tak, jak to się dzieje, gdy wpatrujemy się w ogień. Nie myślałem o niczym, bawiłem się. Bawiłem się kałużą. Narysowałem parę linii na jej obrzeżach, a wówczas przemieniła się w mokre słońce, ale zaraz potem rysunek rozmazał się i zlał. Otwartą dłonią uderzyłem w środek kałuży - rozprysnęła się, pokrywając cement kroplami, czarnymi gwiazdkami na szarym tle. Bez reszty skupiłem się na tym dziwnym ćwiczeniu bez określonego początku i zakończenia, a jednak zabawnym dla ćwiczącego. Poczułem, że mój umysł niemal całkowicie uwolnił się od myśli, a to udawało mi się osiągnąć dopiero po długich medytacjach i ćwiczeniach relaksacyjnych. Równocześnie coś mi mówiło, że w głębi mojego jestestwa, w najskrytszych zakamarkach, formowała się jakaś siła, która wkrótce dojrzeje do tego, by się ujawnić.

Długo siedziałem, bawiąc się wodą, bo trudno mi było położyć kres tej czynności. Gdyby Petrus nauczył mnie ćwiczenia Wody na początku podróży, z pewnością uznałbym je za stratę czasu.

Ale teraz, kiedy mówiłem różnymi językami i przepędzałem demony, ta kałuża umożliwiła mi nawiązanie kontaktu - choć kruchego - z Drogą Mleczną. Odbijała gwiazdy, tworząc rysunki, których nie potrafiłem zinterpretować, i budziła we mnie nie poczucie trwonienia czasu, lecz poczucie tworzenia nowego języka komunikacji ze światem. Tajemnego języka duszy - języka, który tak słabo znamy i w który tak rzadko się wsłuchujemy.

Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, było już bardzo późno. Lampy przed wejściem dawno zgaszono, wślizgnąłem się więc bezszelestnie do budynku. W pokoju raz jeszcze wezwałem Astraina. Ukazał się wyraźniej, a ja przez chwilę opowiadałem mu o mieczu i celach, jakie wyznaczałem sobie w życiu.

Nie odezwał się do mnie, ale Petrus uprzedzał, że Astrain dopiero po wielu przywołaniach stanie się u mego boku bytem żywym i potężnym.