Rozkaz i posłuszeństwo


Do stóp Żelaznego Krzyża dotarłem podtrzymywany przez Petrusa, ponieważ okazało się, że rana nogi uniemożliwia mi samodzielne chodzenie. Kiedy mój przewodnik zrozumiał, jak poważne są skutki pogryzienia, zdecydował, że przerwiemy pielgrzymkę i podejmiemy ją dopiero, gdy wykuruję się na tyle, by iść dalej. W położonej nieopodal osadzie zawsze można było znaleźć miejsce dla pielgrzymów, których zaskoczyła tu noc. Petrus wynajął dwa pokoje u kowala i zaraz się tam udaliśmy.

Mój pokoik miał niewielki balkon, co kiedyś stanowiło rewolucję architektoniczną, która została zapoczątkowana w tym miasteczku i w VIII wieku rozpowszechniła się na całą Hiszpanię. W dali dostrzegłem wzgórza, które prędzej czy później miałem pokonać, aby dotrzeć do Santiago. Zwinąłem się w kłębek na łóżku i spałem tak aż do rana. Obudziłem się trochę rozpalony, poza tym jednak w całkiem niezłej formie.

Petrus poszedł po wodę do studni zwanej przez miejscowych studnią bez dna i przemył moje rany. Po południu przyprowadził staruszkę, która mieszkała w okolicy. Obłożyli okaleczenia rozmaitymi ziołami, a kobieta zmusiła mnie do wypicia gorzkiego naparu. Codziennie, dopóki rany całkowicie się nie zasklepiły, Petrus kazał mi je wylizywać. Zawsze wtedy czułem metaliczny, słodkawy smak krwi, co przyprawiało mnie o mdłości, ale mój przewodnik twierdził, że ślina to doskonały antyseptyk i że w ten sposób zdołam zapobiec infekcji.

Drugiego dnia znów gorączkowałem. Petrus i staruszka i tym razem wmusili we mnie napar, nacierali rany jakimiś ziołowymi maściami. Mimo to gorączka, chociaż niezbyt wysoka, nie ustępowała. Wtedy mój przewodnik poszedł do pobliskiej bazy wojskowej po bandaże, bo w całej osadzie nie udało się zdobyć ani gazy, ani plastrów do opatrzenia ran.

Wrócił po kilku godzinach z bandażami i z młodym lekarzem wojskowym, a ten koniecznie chciał się dowiedzieć, gdzie jest zwierzę, które mnie pokąsało. - Wygląd ran wskazuje, że zwierzę jest chore na wściekliznę - stwierdził, patrząc na mnie z troską.

- Ależ skąd! - zaprzeczyłem. - To była zabawa, która wymknęła się spod kontroli. Znam to stworzenie od bardzo dawna.

Nie zdołałem przekonać lekarza. Zdecydował podać mi szczepionkę przeciw wściekliźnie i musiałem się zgodzić na przyjęcie pierwszej dawki, zagrożony przewiezieniem do szpitala w bazie wojskowej. Potem znów zaczął wypytywać, gdzie jest zwierzę, które mnie pogryzło.

- W Foncebadón - odparłem.

- Foncebadón to ruiny miasta. Nie ma tam psów - stwierdził z miną człowieka, który przyłapał rozmówcę na kłamstwie.

Zacząłem pojękiwać, udając zbolałego, a Petrus wyprowadził lekarza z pokoju. Medyk zostawił nam wszystko, czego potrzebowaliśmy - czyste bandaże, plaster i maść wspomagającą gojenie ran.

Petrus i staruszka nie zastosowali tej maści. Zabandażowali rany, kładąc na nie gazę nasączoną ziołami. Bardzo mnie to cieszyło, ponieważ teraz nie musiałem przynajmniej wylizywać własnego ciała. Nocą oboje uklękli przy moim łóżku i trzymając ręce wyciągnięte nad moim ciałem, zaczęli się głośno modlić. Pytania o tę modlitwę Petrus skwitował niejasną aluzją do charyzmatów i pielgrzymiego szlaku do Rzymu. Próbowałem drążyć problem, ale mój przewodnik milczał.
Po dwóch dniach byłem już zdrowy. Z okna zauważyłem żołnierzy, którzy prowadzili poszukiwania w osadzie i okolicznych dolinach. Zapytałem jednego z nich, czego lub kogo szukają.

- Gdzieś po okolicy błąka się wściekły pies -wyjaśnił. Tego samego dnia po południu zapukał do mnie kowal, który wynajmował nam pokoje, i poprosił, żebym opuścił miasto, kiedy tylko będę zdolny do dalszej wędrówki. Wieść obiegła całą osadę; ludzie obawiali się, że zachoruję na wściekliznę i stanę się źródłem zarazy. Petrus i staruszka usiłowali przekonać gospodarza, on jednak był niezłomny. Uciekł się nawet do stwierdzenia, że kiedy spałem, widział pianę w kąciku moich ust.

Nie trafiały do niego żadne argumenty, nie chciał uwierzyć, że we śnie każdemu z nas może się to zdarzyć. Tej nocy staruszka i mój przewodnik długo się modlili, trzymając nade mną wyciągnięte ręce. A przed południem, z lekka utykając, znów ruszyłem na Szlak Świętego Jakuba.

Zapytałem Petrusa, czy nie niepokoi go stan mojego zdrowia.

- Na Camino de Santiago obowiązuje zasada, o której nigdy ci nie wspominałem - odparł. -Głosi ona: Tego, kto podjął pielgrzymkę do Santiago, z jej zaniechania usprawiedliwia tylko jedno - choroba. Gdyby twój organizm nie radził sobie z ranami, gdybyś wciąż gorączkował, byłby to dla mnie znak, że czas przerwać wędrówkę. Ale - dorzucił z dumą - twoje modlitwy zostały wysłuchane.

A mnie ogarnęła pewność, że ten zapał jest równie ważny dla niego, jak i dla mnie.

Na tym odcinku droga biegła cały czas w dół, a Petrus uprzedził mnie, że będzie tak jeszcze przez dwa dni. Wróciliśmy do poprzedniego rytmu wędrówki, przerywanej poobiednią sjestą w porze, gdy słońce grzało najmocniej. Ze względu na opatrunki, których mi jeszcze nie zdjęto, Petrus niósł mój plecak. Właściwie już nam się nie spieszyło - zdążyłem na tamto spotkanie. Stan mego zdrowia poprawiał się z godziny na godzinę i nawet byłem z siebie dumny: wspiąłem się po ścianie wodospadu i pokonałem demona Szlaku. Teraz mogłem się skupić na najważniejszym zadaniu - odnalezieniu miecza. Podzieliłem się refleksjami z Petrusem.

- To było piękne zwycięstwo, ale przeoczyłeś najistotniejszy problem. Jego słowa zmroziły mnie.

- Co masz na myśli?

- Wyczucie dokładnego czasu pojedynku. Musiałem narzucić nam ostrzejsze tempo, iść forsownym marszem, ale ty skupiałeś się wyłącznie na jednym - na poszukiwaniu miecza. Po co jednak miecz człowiekowi, który nie wie, gdzie może natknąć się na wroga?

- Miecz to moje narzędzie mocy - odparłem.

- Za bardzo wierzysz w swą moc. Wodospad, Praktyki RAM, rozmowy z Posłańcem - to wszystko sprawiło, że zapomniałeś, iż musisz jeszcze pokonać wroga. A przecież miałeś go spotkać. Zanim ręka poruszy mieczem, musi odnaleźć wroga i wiedzieć, jak z nim walczyć. Miecz służy tylko do zadania ciosu. Tymczasem ręka jest zwycięska lub pokonana na długo przed zadaniem ciosu. Zdołałeś bez miecza odnieść zwycięstwo nad Legionem. W tym poszukiwaniu tkwi pewien sekret, którego jeszcze nie odkryłeś, a nie znając go, nigdy nie zdołasz odnaleźć tego, czego szukasz.

Milczałem. Za każdym razem, kiedy byłem już pewien, że zbliżam się do celu, Petrus z uporem powtarzał, że jestem zwykłym pielgrzymem i że stale jeszcze brakuje mi czegoś, co jest konieczne, by osiągnąć cel. Szczęście, którego doświadczyłem na parę minut przed tą rozmową, znik-nęło bez śladu. Po raz kolejny znalazłem się na początku Ca-mino de Santiago i ogarnęło mnie zniechęcenie. Tą drogą, po której stąpały moje nogi, od dwunastu wieków wędrowały miliony ludzi, którzy zmierzali do Composteli lub z niej wracali. W ich sytuacji dotarcie do celu było jednak tylko kwestią czasu. W moim przypadku pułapki Tradycji raz po raz stawiały na mej drodze przeszkody, które musiałem pokonywać, i coraz to nowe zadania, z których musiałem się wywiązać. Powiedziałem Petrusowi, że czuję się zmęczony, i usiedliśmy w cieniu na zboczu. Wysokie drewniane krzyże ciągnęły się wzdłuż drogi. Petrus położył plecaki na ziemi.

- Wróg jest zawsze odzwierciedleniem naszych słabostek - podjął. - Może to być strach przed bólem fizycznym albo przedwczesna wiara w zwycięstwo, albo chęć wycofania się z walki pod pozorem, że triumf nie jest godzien wysiłku. Nasz wróg podejmuje walkę tylko dlatego, że wie, iż może nas ugodzić. I to dokładnie w punkt, który w swej pysze uważamy za najsilniejszy. Podczas walki staramy się zawsze osłaniać naszą słabą stronę, wróg zaś uderza w miejsca źle chronione - te, których jesteśmy najpewniejsi. I ostatecznie ponosimy klęskę, ponieważ stało się to, do czego nie powinno było dojść: pozostawiliśmy wrogowi wybór sposobu walki.

Wszystko, o czym mówił Petrus, wydarzyło się podczas mojej szamotaniny z psem. Równocześnie odrzucałem myśl, że mam nieprzyjaciół i że muszę z nimi walczyć. Kiedy Petrus wspominał o Dobrej Walce, zawsze byłem przekonany, że chodzi wyłącznie o walkę w imię życia.

- Masz rację, lecz Dobra Walka to znacznie więcej - powiedział, kiedy podzieliłem się z nim wątpliwościami. - Nie jest grzechem toczyć wojnę. Toczenie wojny to akt miłości. Wróg daje nam okazję do rozwoju i spełnienia się, tak jak pies dał ją tobie.

- A ja odnoszę wrażenie, że nigdy nie jesteś zadowolony. Zawsze jeszcze czegoś brakuje. Teraz powiedz mi o tajemnicy mojego miecza. A Petrus odparł, że to powinienem był wiedzieć, zanim wyruszyłem w tę podróż. I dalej mówił o wrogu.

- Wróg jest cząstką Agape. Pojawia się, żeby sprawdzić naszą rękę, naszą wolę i przekonać się, jaki użytek zrobimy z miecza. Został nam dany nie bez celu, a my nie bez celu zostaliśmy przypisani jemu. Toteż ucieczka przed walką jest czymś najgorszym, co może się nam przytrafić. Jest o wiele gorsza od przegranej, ponieważ klęska zawsze może stać się dla nas źródłem doświadczenia i nauką, a ucieczka daje nam tylko jedną możliwość: głosić zwycięstwo naszego wroga.

Zaskoczyło mnie, że Petrus, właśnie on, głęboko przywiązany do Jezusa, tak mówi o przemocy i walce, i natychmiast podzieliłem się z nim tą refleksją. - Weź pod uwagę, jak nieodzowny był Jezusowi Judasz - odparł. - Chrystus musiał znaleźć sobie wroga, w przeciwnym razie nie doszłoby do gloryfikacji jego ziemskiej walki.

Drewniane krzyże przy drodze przypominały, jak rodziła się ta chwała. Z krwi, zdrady i porzucenia. Podniosłem się i powiedziałem, że jestem gotów kontynuować podróż.

Już idąc, zapytałem, jaki jest ów najsilniejszy punkt mogący zapewnić człowiekowi oparcie w walce i zwycięstwo nad wrogiem.

- Jego teraźniejszość. Najlepszym oparciem jest dla człowieka to, co właśnie robi, w tym bowiem skupia się Agape, entuzjastyczne pragnienie triumfu i siła sprawcza dalszych działań. Chciałbym, żebyś to dokładnie zrozumiał: nieprzyjaciel rzadko uosabia Zło. Lecz zawsze jest w pobliżu, ponieważ miecz, który niczemu nie służy, tylko spoczywa w pochwie, w końcu pokrywa się rdzą. Przypomniałem sobie, że kiedyś, podczas budowy naszego wiejskiego domu, żona nagle postanowiła zmienić wygląd jednego z pomieszczeń. Mnie przypadło niemiłe zadanie poinformowania o tej zmianie wykonawcy. Był to mężczyzna około sześćdziesiątki. Powiedziałem mu, czego chce żona. Popatrzył na plany, zastanawiał się dłuższą chwilę i zaproponował znacznie ciekawsze rozwiązanie, pozwalające wykorzystać ścianę, którą częściowo już wzniesiono. Żona uznała jego pomysł za wspaniały.

Być może to właśnie pragnął wyrazić Petrus, używając tak skomplikowanych słów: aby pokonać wroga, wykorzystuj siłę tego, co właśnie robisz. Opowiedziałem mu o budowniczym naszego domu.


- Życie zawsze uczy nas więcej niż niezwykły Szlak Świętego Jakuba - stwierdził. - My jednak nie pokładamy wielkiej wiary w naukach życia. Krzyże co trzydzieści metrów wytyczały Cami-no de Santiago. Zapewne wzniósł je któryś z pielgrzymów, człowiek obdarzony nadludzką siłą, pozwalającą dźwignąć ciężkie, mocne drewno. Zapytałem Petrusa, co mają oznaczać. - To stare i już niestosowane narzędzie tortur.

- Zastanawiam się jednak, co tu robią.

- Pewnie ktoś złożył ślubowanie. Skąd zresztą miałbym wiedzieć? Zatrzymaliśmy się przy jednym z tych krzyży, który w odróżnieniu od pozostałych leżał na ziemi.

- Może drewno przegniło - zastanawiałem się.

- Zrobiono go z takiego samego drewna jak wszystkie inne. I żaden z tamtych nie przegnił.

- Może po prostu nie został wystarczająco mocno wbity w ziemię. Petrus rozejrzał się wokół. Rzucił plecak na ziemię i usiadł. Odpoczywaliśmy zaledwie kilka minut temu, nie rozumiałem więc jego postępowania. Instynktownie szukałem wzrokiem psa.

- Psa już pokonałeś - powiedział, jakby czytając w moich myślach. - Nie bój się duchów zmarłych.

- Dlaczego w takim razie przerwałeś wędrówkę?

Petrus gestem nakazał mi zamilknąć i przez kilka minut w ogóle się nie odzywał. Poczułem, jak ożywa we mnie strach przed psem, i postanowiłem się podnieść, by stojąc, poczekać, aż mój przewodnik przemówi.

- Co słyszysz? - zapytał po chwili.

- Nic. Ciszę.

- Gdybyśmy byli tak mądrzy, by wsłuchać się w ciszę! Lecz wciąż jesteśmy ludźmi i nie potrafimy nawet słuchać własnych rozmów. Nigdy nie zapytałeś, jak odgadłem przybycie Legionu, ale teraz ci to powiem: dzięki słuchowi. Te odgłosy pojawiły się wiele dni wcześniej, kiedy jeszcze byliśmy w Astordze. Wtedy właśnie narzuciłem szybkie tempo marszu, ponieważ wszystko wskazywało, że nasze drogi skrzyżują się w Fon-cebadón. Ty również słyszałeś te dźwięki, lecz nie wsłuchałeś się w nie. Wszystko zapisane jest w dźwiękach. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość człowieka. Człowiek, który nie potrafi ich słuchać, nie usłyszy też wskazówek, których życie udziela nam na każdym kroku. Tylko ten, kto słucha szmeru teraźniejszości, może podjąć trafną decyzję.

Petrus poprosił, żebym usiadł i zapomniał o psie. Potem opowiedział mi o jednej z najłatwiejszych, ale zarazem najważniejszych Praktyk RAM na Camino de Santiago.

I nauczył mnie ĆWICZENIA SŁUCHU. - Wykonaj je niezwłocznie.

Skoncentrowałem się na ćwiczeniu. Wsłuchałem się w wiatr, w dobiegający z oddali kobiecy głos i w pewnej chwili usłyszałem trzask łamiącej się gałęzi. Ćwiczenie nie było trudne i zafascynowała mnie właśnie jego prostota. Przytknąłem ucho do ziemi i słuchałem jej głuchego pomruku. Stopniowo zacząłem rozróżniać dźwięki: szmer zamarłych w bezruchu liści, brzmiący gdzieś w dali głos, łopot ptasich skrzydeł. Gdzieś pomrukiwało jakieś zwierzę, ale nie potrafiłem odgadnąć jakie. Piętnaście minut poświęconych temu ćwiczeniu upłynęło bardzo szybko.

- Z czasem przekonasz się, że to ćwiczenie pomaga w podejmowaniu trafnych decyzji - powiedział Petrus, nie pytając, czego słuchałem. -Agape wyraża się przez Błękitny Glob, ale także poprzez wzrok, dotyk, zapach, serce i słuch. Wystarczy tydzień, aby nauczyć się słuchania głosów. Początkowo nieśmiałe, wkrótce zaczną mówić o coraz istotniejszych sprawach. Strzeż się tylko poczynań swego Posłańca, który będzie próbował wprowadzić cię w błąd. Ale przecież znasz jego głos, więc nie będzie stanowił dla ciebie zagrożenia. Petrus zasypał mnie pytaniami, chcąc się dowiedzieć, czy usłyszałem radosne wołanie wroga, wabiący głos kobiety czy może sekret mojego miecza. - Słyszałem tylko dobiegający z oddali głos kobiety - odparłem. - Ale to była wieśniaczka wołająca dziecko.

- W takim razie zwróć oczy na ten powalony krzyż i podnieś go siłą myśli. Zapytałem, co to za ćwiczenie.

- Ćwiczenie wiary twej myśli.

Usiadłem na ziemi w pozycji jogi. Wiedziałem, że po tym, czego dotąd dokonałem - psie, wodospadzie - podołam także temu zadaniu. Wbiłem wzrok w krzyż. Wyobraziłem sobie, jak wychodzę z własnego ciała, chwytam jego ramiona i unoszę je mocą ciała astralnego. Na drodze Tradycji dokonałem już kilku takich drobnych "cudów". Potrafiłem kruszyć szkło, rozbijać porcelanowe figurki i przesuwać przedmioty leżące na stole. Były to łatwe działania, których nie należało uważać za przejaw mocy. Jednak właśnie one pomagały skutecznie przekonać "bezbożników". Nigdy dotąd nie miałem do czynienia z rzeczą o wadze i wielkości tego krzyża, ale skoro Petrus tak kazał, musiało mi się powieść. Przez pół godziny podejmowałem najrozmaitsze próby. Uciekałem się do metody gwiezdnej podróży i sugestii. Przypominałem sobie, w jaki sposób Mistrz panował nad siłą grawitacji, i starałem się odtworzyć słowa, które zawsze wtedy wypowiadał. Nic się nie wydarzyło. Byłem skoncentrowany, lecz krzyż nawet nie drgnął. Przywołałem Astraina, który pojawił się między dwoma słupami ognia. Kiedy jednak powiedziałem mu o krzyżu, odparł, że pała nienawiścią do tego przedmiotu.