Rozkaz i posłuszeństwo cd.


W końcu Petrus chwycił mnie za ramiona i, potrząsając, wyprowadził z transu. - Już dość, to staje się nieprzyjemne. Skoro nie możesz sobie poradzić, wykorzystując siłę myśli, podźwignij go rękami.

- Rękami?

- Usłuchaj!

Drgnąłem. Stojący przede mną mężczyzna nieoczekiwanie stał się twardy i surowy, tak odmienny od przyjaciela, który troskliwie opatrywał moje rany. Nie wiedziałem, co powiedzieć ani co robić!

- Usłuchaj! - powtórzył. - To rozkaz!

Po walce z psem wciąż jeszcze miałem zabandażowane dłonie i ramiona. Nie wierzyłem własnym uszom. Bez słowa pokazałem Petrusowi opatrunki. Lecz on nadal patrzył na mnie lodowatym, niewzruszonym wzrokiem. Oczekiwał, że go usłucham. Przewodnik i przyjaciel, który towarzyszył mi przez całą pielgrzymkę, ucząc Praktyk RAM i snując piękne opowieści o Cami-no de Santiago, zniknął bez śladu. Jego miejsce zajął mężczyzna, który widział we mnie zwykłego niewolnika i wydawał idiotyczny rozkaz.

- Na co czekasz? - ponaglał.

Przypomniałem sobie sytuację przy wodospadzie. I przypomniałem sobie, że tamtego dnia zwątpiłem w Petrusa, on zaś okazał się wobec mnie szlachetny. Dowiódł swej miłości, nie dopuścił, żebym zrezygnował z poszukiwania miecza. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego człowiek tak szlachetny nagle stał się brutalny, dlaczego uosabiał teraz wszystko, co cała ludzkość stara się przezwyciężyć - prześladowanie bliźniego.

- Petrusie...

- Usłuchaj. Albo zakończy się twoja pielgrzymka do Composteli! Strach powrócił. Bałem się Petrusa bardziej niż wodospadu, bardziej niż tego psiska, które tak długo mnie przerażało. Rozpaczliwie błagałem naturę, aby dała znak, który pomoże mi dostrzec jakieś uzasadnienie tego bezsensownego rozkazu. Ale wokół panował niezmącony spokój. Musiałem usłuchać Petrusa albo na zawsze wyrzec się miecza. Jeszcze raz uniosłem zabandażowane ręce, on jednak usiadł na ziemi i czekał, aż wypełnię rozkaz.

Wtedy postanowiłem go usłuchać.

Podszedłem do krzyża i spróbowałem pchnąć go nogą, żeby oszacować jego ciężar. Ledwie drgnął. Nawet gdybym miał zdrowe ręce, tylko z najwyższym trudem mógłbym unieść tego drewnianego kolosa, a wiedziałem, że moje poranione dłonie nie podołają temu ciężarowi. A jednak zdecydowałem się usłuchać Petrusa. Jeśli będzie trzeba, skonam przy krzyżu, poleje się ze mnie krwawy pot niczym z Jezusa, kiedy przyszło mu dźwigać tak wielki ciężar, ale Petrus pozna mą godność i dumę. Może to skruszy jego serce i każe zwolnić mnie z tej próby. Krzyż był złamany u podstawy, lecz trzymał się jej kilkoma skrawkami drewna. Nie miałem noża, aby je przeciąć. Przezwyciężywszy ból, chwyciłem go i usiłowałem oderwać od podstawy, nie trudząc dłoni. Poranione ciało ramion zetknęło się z drewnem. Wrzasnąłem z bólu. Spojrzałem na Petrusa, który obojętnie obserwował moje zmagania. Postanowiłem, że odtąd będę dławił każdy jęk w zarodku, każąc mu skonać, zanim wyrwie się z piersi. Stwierdziłem, że w tej chwili najtrudniejszym zadaniem jest nie podniesienie krzyża, ale oderwanie go od podstawy. Potem trzeba będzie wykopać w ziemi dół i osadzić w nim drzewce. Wybrałem ostry kamień i pokonując cierpienie, zacząłem piłować włókna drewna.

Ból nasilał się z każdą chwilą, włókna przecierały się, ale bardzo wolno i opornie. A ja musiałem skończyć pracę jak najszybciej, zanim otworzą się świeże jeszcze rany, a cierpienie stanie się nieznośne. Postanowiłem jednak pracować nieco wolniej, aby skończyć, zanim ból mnie pokona. Zdjąłem koszulę, owinąłem nią rękę i znów zacząłem przecinać włókna, teraz lepiej chroniąc okaleczenia. Pomysł okazał się dobry: pierwsze włókno pękło, po nim drugie. Zebrałem więcej ostrych kamieni i co pewien czas je wymieniałem, aby łagodzić doznanie bólu w rozgrzanej ręce. Udało mi się przeciąć prawie wszystkie włókna, pozostało już tylko jedno, najgrubsze. Pracowałem teraz gorączkowo, wiedząc, że wkrótce cierpienie stanie się nieznośne. To była już tylko kwestia czasu, musiałem nad sobą zapanować. Ciąłem i uderzałem kamieniem, czując, że gromadząca się między skórą a bandażem lepka substancja zaczyna utrudniać mi ruchy. To pewnie krew - pomyślałem, ale uczyniłem co w mojej mocy, żeby jak najszybciej o tym zapomnieć. W pewnej chwili wydało się, że najgrubsze włókno pęka. Byłem tak podenerwowany, że błyskawicznie się poderwałem i zbierając siły, gwałtownie kopnąłem drzewce.

Krzyż z potężnym trzaskiem runął na ziemię, oderwany od podstawy. Przypływ sił trwał zaledwie kilka sekund. Ręka zaczęła mi gwałtownie drżeć, chociaż dopiero przystąpiłem do właściwej pracy. Zerknąłem na Petrusa - spał. Przez moment rozważałem, czy nie da się postawić krzyża tak, by mój przewodnik niczego nie zauważył. Ale przecież Petrus właśnie tego chciał - chciał, abym postawił krzyż. Nie mogłem w żaden sposób go oszukać, bo wykonanie tej pracy zależało wyłącznie ode mnie.

Spojrzałem na ziemię, suchą i żółtą. Kamienie znowu okazały się jedynym ratunkiem. Nie mogłem dłużej posługiwać się prawą ręką, zbyt obolałą, pokrytą lepką substancją, która przerażała mnie do głębi. Ostrożnie zsunąłem osłaniającą bandaż koszulę - krew przesiąkła już przez gazę, chociaż rana prawie się zagoiła. Petrus był nieludzki.

Rozejrzałem się, szukając cięższego kamienia. Owinąwszy koszulą lewą rękę, zacząłem uderzać w ziemię u stóp krzyża, żeby wydrążyć dół. Początkowo szło mi szybko, wkrótce jednak natrafiłem na opór twardej, wyschniętej ziemi. Wciąż drążyłem glebę, ale dołek już się nie pogłębiał. Uznałem, że otwór nie może być zbyt szeroki, w przeciwnym razie krzyż nie wbiłby się w niego i nie zyskał stabilności u podstawy. Tym trudniej jednak przychodziło mi wygrzebywać ziemię z dna. Ból prawej ręki ustąpił, ale zapach krzepnącej krwi przyprawiał mnie o mdłości. Ponieważ nie przywykłem posługiwać się lewą ręką, kamień co chwila wyślizgiwał mi się z dłoni.

Wygrzebywałem tę dziurę całą wieczność. A przy każdym uderzeniu kamienia o ziemię, każdym wsunięciu ręki w dół, z którego wydobywałem suche grudki i pył, myślałem o Petrusie. Obserwowałem jego spokojny sen i nienawidziłem go z całego serca. Wydawało się, że ani hałasy, ani moja nienawiść nie zakłócają jego wypoczynku. Petrus na pewno ma swoje powody - powtarzałem sobie w duchu, nie mogłem jednak pojąć, dlaczego potraktował mnie jak niewolnika i poniżył. Chwilami ziemia stawała się jego twarzą, a ja tłukłem ją kamieniem. Wściekłość dodawała mi sił, więc drążyłem glebę głębiej i głębiej. Prędzej czy później musiało mi się udać.

Kiedy tak rozmyślałem, kamień natrafił na silny opór i po raz kolejny wypadł mi z ręki. Tego się właśnie obawiałem -- po długiej pracy natknąłem się na skałę zbyt dużą, by ją usunąć i kopać dalej.

Wstałem, otarłem pot z czoła. Nie miałem dość siły, by przesunąć krzyż. Nie mogłem zacząć od nowa, bo lewa ręka, teraz, kiedy przerwałem pracę, zaczęła przejawiać oznaki bezwładu. Było to gorsze od bólu i poważnie mnie zaniepokoiło. Popatrzyłem na palce - wciąż się poruszały, posłuszne mej woli, ale instynkt podpowiadał, że nie mogę dłużej nadwerężać tej ręki. Przyjrzałem się dołkowi. Nie był wystarczająco głęboki, żeby utrzymać krzyż. Złe rozwiązanie podsunie ci to właściwe". Przypomniałem sobie ćwiczenie Cieni i słowa Pe-trusa. Zwykł był także powtarzać, że Praktyki RAM mają sens tylko wówczas, gdy potrafię je zastosować, stając wobec wyzwań dnia powszedniego. Nawet w sytuacji tak absurdalnej jak ta Praktyki RAM miały okazać się przydatne.

"Złe rozwiązanie podsunie ci to właściwe". Niemożnością było przesunięcie krzyża, bo przerastało moje siły. Inną drogą, której nie mogłem wybrać, było wykopanie głębszego dołu. Skoro zatem wdzieranie się w głąb ziemi okazało się złym rozwiązaniem, dobre polegało na podniesieniu ziemi. Ale jak? I nagle powróciła cała miłość, jaką darzyłem Petrusa. Miał rację. Mogłem podnieść ziemię.

Zacząłem znosić wszystkie leżące w pobliżu kamienie i układać je wokół dołu. Przesypywałem je ziemią, którą wydobyłem. Z wielkim wysiłkiem uniosłem nieco podstawę krzyża. W pół godziny później dół otaczał kopczyk i otwór w ziemi był już wystarczająco głęboki.

Teraz pozostało mi tylko ciągnąć krzyż i wciskać go w dół. To był wielki, ale zarazem ostatni wysiłek. Musiało mi się udać. Straciłem czucie w jednej ręce, druga dotkliwie bolała. Ale plecy miałem tylko lekko podrapane. Kładąc się pod krzyżem i bardzo wolno unosząc, mogłem go stopniowo wsuwać do dołu. Położyłem się na ziemi. Poczułem, że piach wciska mi się do ust i do oczu. Pozbawioną czucia ręką, nadludzkim wysiłkiem, uniosłem nieco krzyż i wsunąłem się pod niego. Bardzo ostrożnie manewrowałem ciałem, ażeby drewno znalazło się na moim kręgosłupie. Przychodziło mi na myśl, że krzyż się ześlizgnie, i poruszałem się niezwykle wolno, aby utrzymać go w równowadze, korygując jego położenie ustawieniem ciała. W końcu przybrałem pozycję płodową, z kolanami wysuniętymi do przodu, a krzyż spoczywał w doskonałej równowadze na moich plecach. Przez chwilę dolna część drzewca chwiała się na kopcu z kamieni, jednak krzyż pozostał na miejscu.

Całe szczęście, że nie muszę ocalić wszechświata - pomyślałem, przytłoczony ciężarem krzyża oraz wszystkiego, co symbolizował. Ogarnęła mnie głęboka nabożność - przypomniałem sobie, że ktoś już dźwigał go na plecach i że jego okaleczone ręce nie miały ucieczki - jak moje - przed bólem i przed drewnem. Moją religijność przenikało cierpienie, które natychmiast wyrzuciłem z serca. Musiałem zebrać siły i skupić uwagę, bo krzyż na moich plecach znów się zakołysał.

Potem, podnosząc się bardzo wolno, zacząłem się odradzać. Nie mogłem obejrzeć się za siebie i tylko dźwięki były dla mnie źródłem orientacji. Niedawno nauczyłem się słuchać głosów świata, zupełnie jakby Petrus przewidywał, że tej umiejętności będę potrzebował. Czułem, że krzyż z każdą chwilą ciąży mi nieco mniej, i wiedziałem, że kamienie układają się, jak należy. Krzyż wolno się podnosił, aby uwolnić mnie od trudu i znów grać swą rolę przy Camino de Santiago.

Musiałem zdobyć się już tylko na wysiłek, który sprawi, że dokonam tego dzieła. Kiedy usiądę na piętach, drzewce powinno zsunąć się po moich plecach i wbić w dołek. Kilka kamieni stoczyło się na bok, ale teraz krzyż mi pomagał, nie oddalając się od miejsca, w którym usypałem kopiec. W końcu rytmiczne uderzenia w plecy obwieściły mi, że podstawa opada. Nadeszły ostatnie chwile, podobne do tych, które przeżyłem, wyłaniając się spod lustra sunącej w dół wody - te najtrudniejsze chwile, bo towarzyszył im strach przed klęską i chęć odwrotu, zanim ona nastąpi. I znowu w pełni sobie uświadomiłem, jak absurdalne było to zadanie polegające na postawieniu krzyża, podczas gdy pragnąłem tylko jednego - odnaleźć miecz i obalić wszystkie krzyże, żeby na świecie odrodził się Chrystus Zbawiciel. Cała reszta była bez znaczenia. Podniosłem się gwałtownie, krzyż zsunął się z moich pleców i wtedy zrozumiałem, że to przeznaczenie kierowało każdym moim krokiem. Spodziewałem się, że krzyż runie, rozrzucając na wszystkie strony kamienie, z których ułożyłem kopiec. Potem pomyślałem, że może nie pchnąłem go dość mocno i że zaraz opadnie, przygniatając mnie. Ale usłyszałem tylko głuchy odgłos ciężkiego uderzenia o ziemię.

Odwróciłem się powoli. Krzyż stał, kołysał się jeszcze z lekka. Kilka kamieni stoczyło się z kopca, lecz krzyż był stabilny. Szybko ułożyłem kamienie na miejscu i objąłem krzyż rękami, aby powstrzymać jego kołysanie. Poczułem, że on żyje, jest ciepły, i już wiedziałem, że przez cały ten czas był moim przyjacielem.

Przez chwilę z dumą patrzyłem na moje dzieło i stałem tak, aż dotkliwy ból mi przypomniał, że otworzyły się rany. Petrus wciąż jeszcze spał. Zbliżyłem się do niego i lekko trąciłem go nogą.

Ocknął się natychmiast i spojrzał na krzyż. - Doskonale - powiedział krótko. - W Ponferradzie zmienimy opatrunki.