Saint-Jean-Pied-de-Port


Zamaskowane twarze postaci defilujących przy dźwięku fanfar, wszyscy ubrani w czerń, zieleń i biel - barwy francuskiej Gaskonii - wypełniały główną ulicę Saint-Jean-Pied-de-Port. Była niedziela, a ja spędziłem dwa dni za kierownicą samochodu i nie mogłem stracić już ani minuty, nawet na udział w tym festynie. Utorowałem sobie drogę przez tłum, wysłuchałem paru francuskich obelg, ale w końcu minąłem fortyfikacje, które otaczają najstarszą część miasta, gdzie miałem się spotkać z panią Savin. Nawet w tym zakątku Pirenejów w dzień było gorąco, toteż z samochodu wysiadłem zlany potem.

Zapukałem do drzwi. Po chwili zapukałem raz jeszcze, lecz na próżno. I po raz trzeci. Jedyną odpowiedzią była głucha cisza. Zaniepokojony, przysiadłem na murku. Żona powiedziała mi, że mam się tu pojawić właśnie dziś, telefonowałem, ale nikt nie odpowiadał. Być może pani Savin wyszła popatrzeć na defiladę, pomyślałem; nie mogłem jednak wykluczyć, że przyjechałem za późno i postanowiła się ze mną nie spotykać. Wędrówka do Santiago kończyła się więc, zanim jeszcze się na dobre zaczęła.

Nagle drzwi się otwarły, a na ulicę wybiegło dziecko. Poderwałem się błyskawicznie i łamaną francuszczyzną zapytałem o panią Savin. Dziewczynka ze śmiechem wskazała teren za ogrodzeniem. Dopiero wtedy zrozumiałem, co się stało: drzwi prowadziły na rozległy dziedziniec, otoczony starymi, pamiętającymi średniowiecze domami o jednakowych balkonach. Drzwi stały przede mną otworem, ą ją nie śmiałem nawet dotknąć klamki.
Wbiegłem na dziedziniec, kierując się w stronę domu wskazanego przez dziewczynkę. Wewnątrz podstarzała gruba kobieta wrzeszczała po baskijsku na wątłego chłopca o smutnych piwnych oczach. Czekałem, aż wreszcie krzyki ucichły i stara odprawiła chłopca do kuchni, ciskając w ślad za nim obelgi. Dopiero wtedy spojrzała na mnie i nawet nie pytając, czego chcę, poprowadziła - na przemian uprzejma i burkliwa - na drugie piętro niewielkiego domu. Tu otwarte były drzwi tylko jednego pomieszczenia -gabinetu zarzuconego książkami, rozmaitymi drobiazgami, posążkami świętego Jakuba i pamiątkami z Camino. Wyjęła z biblioteki książkę i usiadła przy jedynym w tym pokoju stole, pozwalając, bym stał.

- Pewnie jest pan kolejnym pielgrzymem do Composteli - oznajmiła bez zbędnych wstępów. -Muszę wpisać pańskie nazwisko do rejestru osób, które ruszają w tę drogę.

Podałem jej nazwisko, ona zaś zapytała, czy przyniosłem muszle. Tak nazywano duże konchy składane na grobie apostoła - symbol pielgrzymki umożliwiający pątnikom rozpoznanie się na szlaku . Przed wyjazdem do Hiszpanii wybrałem się do brazylijskiego sanktuarium Aparecida do Norte. Kupiłem tam wizerunek Matki Boskiej z Aparecida, wykonany na trzech muszlach. Wydobyłem go z torby i podałem pani Savin.

- Ładny, ale niezbyt praktyczny - oceniła, zwracając mi muszle. - Może się potłuc w drodze.

- Nie potłucze się. Złożę go na grobie apostoła.

Pani Savin najwyraźniej nie zamierzała poświęcać mi wiele czasu. Wyjęła karnecik, który miał mi ułatwić zatrzymywanie się w klasztorach przy szlaku, i opatrzyła go pieczęciami Saint--Jean-Pied-de-Port, aby wiadomo było, skąd wyruszyłem, po czym oznajmiła, że mogę iść z błogosławieństwem bożym. - A co z moim przewodnikiem? - zapytałem.

- Z jakim przewodnikiem? - odpowiedziała pytaniem, nieco zaskoczona, lecz w jej oczach pojawił się blask.

Zrozumiałem, że pominąłem rzecz wielkiej wagi. Chcąc jak najszybciej się tu dostać i spotkać z moją rozmówczynią, nie wypowiedziałem pradawnego Słowa, znaku rozpoznawczego tych, którzy należą lub należeli do zakonu Tradycji. Czym prędzej naprawiłem ten błąd i wyrzekłem Słowo. Pani Savin gwałtownym ruchem wyrwała z moich rąk karnet, który wręczyła mi przed kilkoma minutami. - Nie będzie panu potrzebny -- powiedziała, zdejmując stertę gazet z kartonowego pudła. - Pańska droga i odpoczynek zależeć będą od decyzji przewodnika.

Wydobyła z pudła kapelusz i płaszcz. Wyglądały jak stare ubrania, ale były w doskonałym stanie. Poprosiła, żebym stanął pośrodku izby, i zaczęła modlić się w ciszy. Potem zarzuciła mi płaszcz na ramiona i wcisnęła kapelusz na głowę. Zauważyłem, że kapelusz, a także epolety płaszcza ozdobione są muszlami. Nie przerywając modłów, starsza pani chwyciła pątniczy kij stojący w rogu pokoju i wcisnęła mi go do prawej ręki. Do tej długiej laski przywiązany był bukłak na wodę. Stałem przed panią Savin ubrany w bermudy z teksasu i bawełnianą koszulkę z napisem: I love NY, oraz w średniowieczny strój pielgrzymów podążających do Composteli.

Stara kobieta zbliżyła się do mnie. Jak w transie złożyła dłonie na mojej głowie i rzekła:

- Niechaj prowadzi cię apostoł Jakub i niechaj wskaże ci jedyne, co musisz odkryć. Nie idź krokiem zbyt spiesznym ani zbyt powolnym, lecz zawsze szanując prawa i potrzeby Drogi, i słuchaj tego, który będzie twym przewodnikiem, choćby rozkazał ci zabić, bluźnić lub popełnić bezsensowny czyn. Musisz złożyć przysięgę bezwzględnego posłuszeństwa swojemu przewodnikowi. Przysiągłem.

- Duch dawnych pielgrzymów Tradycji towarzyszyć ci będzie w tej podróży. Kapelusz ochroni cię przed słońcem i złymi myślami; płaszcz ochroni przed deszczem i złymi słowami; laska da ci ochronę przed wrogami i złymi uczynkami. Niechaj błogosławieństwo Boga, świętego Jakuba i Maryi Panny będzie z tobą przez wszystkie noce i dni. Amen.

Po chwili zachowywała się już zwyczajnie -pospiesznie zebrała ubrania i manifestując przy tym zły humor, schowała je do pudła, odstawiła kij i bukłak w kąt pokoju, podała mi hasło i poprosiła, żebym natychmiast wyszedł, ponieważ mój przewodnik czeka już kilometr czy dwa za Saint-Jean-Pied-de-Port. - Nie znosi fanfar -- poinformowała mnie. -Ale pewnie nawet z odległości dwóch kilometrów dobrze je słychać: Pireneje to świetne pudło rezonansowe. I nie mówiąc nic więcej, zeszła na dół, do kuchni, żeby dalej dręczyć chłopca o smutnych oczach. Zanim opuściłem jej dom, zapytałem, co mam zrobić z samochodem, a ona poradziła, żebym zostawił kluczyki, ponieważ ktoś przyjedzie go stąd zabrać. Wyjąłem z bagażnika mały niebieski plecak, do którego przymocowałem śpiwór. Do najlepiej chronionej kieszeni wsunąłem wizerunek Matki Boskiej z Aparecida, założyłem plecak i wróciłem do domku, żeby zostawić pani Savin kluczyki do wozu.

- Z miasta wyjdzie pan tą ulicą; prowadzi aż do ostatniej bramy murów. Kiedy dotrze pan do Santiago de Compostela, proszę odmówić za mnie Ave Maria. Wielokrotnie przemierzałam tę drogę. Teraz muszę zadowolić się zapałem, który widzę w oczach pielgrzymów. Sama wciąż jeszcze go odczuwam, ale wiek nie pozwala mi w pełni cieszyć się życiem. Niech pan o tym powie świętemu Jakubowi. Proszę mu także powiedzieć, że nadejdzie czas, gdy dotrę na spotkanie z nim inną drogą, prostszą i mniej męczącą.

Opuściłem miasteczko, wychodząc Bramą Hiszpańską poza mury obronne. Dawniej tędy wiodła ulubiona droga rzymskich najeźdźców, tędy maszerowały armie Karola Wielkiego i Napoleona. Szedłem w milczeniu, słysząc brzmiące w dali fanfary, aż nagle, gdy szedłem przez opuszczoną wioskę nieopodal Saint-Jean, ogarnęło mnie bezgraniczne wzruszenie i łzy stanęły mi w oczach. Tu, pośród tych ruin, po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że moje stopy wędrują niezwykłą Camino de Compostela.

Otaczające dolinę Pireneje, strojne muzyką i porannym słońcem, piętrzyły się przede mną niczym zjawisko pierwotne zapomniane przez rasę ludzką - zjawisko, którego w żaden sposób nie potrafiłem zidentyfikować. Mimo wszystko doznanie było tak niezwykłe i silne, że postanowiłem przyspieszyć kroku i jak najszybciej dojść do miejsca, gdzie zgodnie z zapowiedzią pani Savin miał czekać przewodnik. Wciąż idąc, zdjąłem koszulkę i schowałem ją do plecaka. Paski zaczynały dotkliwie wpijać się w obnażone ramiona, tym bardziej więc doceniłem wygodne stare trampki, idealnie dopasowane do moich stóp. Mniej więcej po czterdziestu minutach marszu, na łuku drogi, która okrążała gigantyczną skałę, zauważyłem porzuconą starą studnię. Obok, na ziemi, siedział mężczyzna około pięćdziesiątki, czarnowłosy, o urodzie Cygana, i szukał czegoś w plecaku.

- Witam - zagadnąłem po hiszpańsku, onieśmielony jak zawsze, gdy po raz pierwszy spotykam się z nieznajomym. - Pewnie na mnie czekasz. Mam na imię Paulo.

Mężczyzna przestał grzebać w plecaku i zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów. W jego oczach dostrzegłem chłód. Nie wydawał się zaskoczony moim nadejściem. Ja także odniosłem niejasne wrażenie, że skądś się znamy. - Tak, czekałem na ciebie, ale nie sądziłem, że tak szybko się spotkamy. Czego chcesz?

Nieco zbity z tropu, odparłem, że to mnie poprowadzić ma Drogą Mleczną, gdy ruszę w poszukiwaniu miecza.

- Nie warto się trudzić - powiedział mężczyzna. - Jeśli chcesz, odnajdę go za ciebie. Tylko natychmiast podejmij decyzję.

Ta rozmowa wprawiała mnie w coraz większe zdziwienie. Ponieważ jednak przysiągłem być bezwzględnie posłusznym, zamierzałem udzielić odpowiedzi. Gdyby wyręczył mnie w poszukiwaniu miecza, zyskałbym mnóstwo czasu i mógłbym znacznie szybciej wrócić do Brazylii, do najbliższych i do interesów, o których nawet na chwilę nie potrafiłem zapomnieć. Może miałem do czynienia ze zwykłym oszustem, ale przecież udzielenie odpowiedzi nie było niczym złym. Postanowiłem przyjąć jego propozycję. I nagle, tuż za plecami, usłyszałem głos, który po hiszpańsku, z silnym obcym akcentem, oznajmił:
- Nie trzeba wspinać się na szczyt góry tylko po to, żeby się dowiedzieć, czy jest wysoka.

To było nasze hasło. Odwróciłem się i ujrzałem mężczyznę około czterdziestki, ubranego w bermudy koloru khaki i przepoconą białą koszulę. Nowo przybyły uporczywie przypatrywał się Cyganowi. Miał szpakowate włosy i spaloną słońcem skórę. Działając w pośpiechu, zapomniałem o elementarnych zasadach bezpieczeństwa i na oślep rzuciłem się w ramiona pierwszemu napotkanemu człowiekowi.

- Statek jest bezpieczniejszy, gdy kotwiczy w porcie, nie po to jednak buduje się statki - odpowiedziałem hasłem na hasło. Mimo to mężczyzna nie odrywał oczu od Cygana, wciąż mu się przyglądając. Ta wymiana spojrzeń, w których nie było ani obawy, ani zaczepki, trwała kilka minut. Aż do chwili, gdy Cygan z lekceważącym uśmiechem ruszył w kierunku Saint-Jean-Pied-de-Port.

- Na imię mam Petrus - odezwał się wreszcie przybysz, gdy Cygan zniknął za skałą, którą niedawno okrążałem. Następnym razem bądź ostrożniejszy. Jego głos zabrzmiał miło; tej nutki zabrakło mi u Cygana, a nawet u pani Savin. Podniósł plecak, na którego klapie widniała muszla. Wydobył z niego butelkę wina, wypił łyk, a potem mi ją podał. Napiłem się i zapytałem, kim jest ten Cygan.

- To droga wiodąca do granicy. Przechodzi tędy wielu przemytników i ukrywających się terrorystów z Kraju Basków - wyjaśnił Petrus. - Policja prawie nigdy się tu nie zapuszcza.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Popatrzyliśmy na siebie jak starzy znajomi. - I ja mam wrażenie, że już go spotkałem, dlatego zachowywałem się tak śmiało.

Petrus roześmiał się i stwierdził, że czas ruszać w drogę. Zabrałem rzeczy. Szliśmy w milczeniu, lecz uśmiech Petrusa pozwolił mi odgadnąć, że myśli to samo co ja: spotkaliśmy demona.

Przez pewien czas wędrowaliśmy bez słowa. Pani Savin miała całkowitą rację - nawet z odległości trzech kilometrów słychać było dźwięk fanfar, które nie milkły ani na chwilę. Miałem ochotę zasypać Petrusa pytaniami o jego życie, pracę, dowiedzieć się, co go tu przywiodło. Wiedziałem jednak, że czeka nas jeszcze siedemset kilometrów wspólnej wędrówki i nadejdzie właściwa chwila, bym na każde z tych pytań uzyskał odpowiedź. Mimo to nie mogłem uwolnić się od myśli o Cyganie, toteż w końcu przerwałem milczenie.

- Petrusie, sądzę, że ten Cygan był demonem.

- Tak, to był demon.

Kiedy potwierdził moje domysły, ogarnęło mnie przerażenie, zarazem jednak doznałem ulgi.

- Ale to nie ten demon, którego znałeś z Tradycji.

W Tradycji demon jest duchem, którego nie cechuje ani dobro, ani zło. Uważa się go za strażnika większości tajemnic dostępnych dla ludzi i przypisuje mu się moc i władzę nad światem rzeczy materialnych. Jako upadły anioł utożsamia się z rodzajem ludzkim i zawsze gotów jest zawrzeć pakt lub odpłacić przysługą za przysługę.

Zapytałem więc, w czym tkwi różnica między Cyganem a demonami z Tradycji. - Spotkamy jeszcze inne na tej drodze - odparł ze śmiechem Petrus. - Sam to zrozumiesz. Ale spróbuj przypomnieć sobie rozmowę z Cyganem, a zdołasz się już trochę w tym zorientować.

Przywołałem w pamięci dwa zdania, które z nim zamieniłem. Powiedział, że mnie oczekiwał, i zaproponował, że odnajdzie mój miecz.

Wówczas Petrus wyjaśnił, że te dwa zdania doskonale pasują do złodzieja przyłapanego na gorącym uczynku - stara się zyskać na czasie i zdobyć względy, szykując się do ucieczki. W owych słowach mógł się kryć głębszy sens, być może też były dokładnym odzwierciedleniem jego myśli.

- Która z tych dwóch hipotez jest trafna?

- Obie są słuszne. Ten nieszczęsny złodziej, broniąc się, w lot chwycił, jakich słów oczekujesz. Myślał, że jest bystry, tymczasem stał się narzędziem w ręku siły wyższej. Gdyby umknął, kiedy tylko przyszedłem, nie mielibyśmy powodu prowadzić tej rozmowy. Ale stanął ze mną twarzą w twarz, a ja wyczytałem z jego oczu imię demona, którego spotkasz na swej drodze. Według Petrusa to spotkanie było dobrą wróżbą, skoro demon ujawnił się tak wcześnie.

- Mimo wszystko teraz nie zaprzątaj sobie nim głowy. Mówiłem ci już, że nie z nim jednym będziesz miał do czynienia. Możliwe, że ten jest najpotężniejszy, ale na pewno nie jedyny.

Kontynuowaliśmy wędrówkę. Pustynną dotąd roślinność zastąpiły rozrzucone z rzadka krzewy. Może rzeczywiście powinienem posłuchać rady Petrusa i pozwolić, żeby sprawy rozwijały się własnym tokiem. Od czasu do czasu mój kompan opowiadał o wydarzeniach historycznych, których świadkami były mijane przez nas miejsca. Zobaczyłem dom, gdzie pewna królowa spędziła ostatnią noc życia, i wykutą w skale kapliczkę, pustelnię świętego męża, o którym nieliczni rdzenni mieszkańcy tego regionu opowiadali, że potrafił czynić cuda. - Nie sądzisz, że cuda są bardzo ważne? - zapytał.

Odparłem, że owszem, dodając jednak, że nigdy nie zetknąłem się z prawdziwym, wielkim cudem. Terminując w Tradycji, przyjąłem skrajnie intelektualną postawę. Wierzyłem, że odzyskawszy miecz - ale dopiero wówczas - ja także będę zdolny dokonywać wielkich czynów, jakie były dziełem mojego Mistrza.

- Nie są to jednak Cuda, ponieważ nie odmieniają praw natury. To, co czyni mój Mistrz, polega na wykorzystywaniu tych sił do...

Nie mogłem dokończyć zdania, nie umiejąc wyjaśnić faktu, że Mistrz potrafi materializować duchy, przemieszczać rzeczy, których wcale nie dotyka, albo, co nieraz widziałem na własne oczy, odsłaniać błękit nieba w środku zasnutego gęstymi chmurami popołudnia.

- A może robi to, by cię przekonać, że posiadł wiedzę i moc? - zasugerował Petrus.

- Możliwe - przytaknąłem mu z przekonaniem.

Przysiedliśmy na kamieniu, bo Petrus wspomniał, że nie znosi palić podczas marszu. Uważał, że płuca wdychają wtedy znacznie więcej nikotyny, a dym przyprawiał go o mdłości.

- Dlatego Mistrz odmówił ci prawa do miecza. Bo nie potrafiłeś dostrzec powodu, który każe mu dokonywać cudów. Bo zapomniałeś, że droga wiedzy stoi otworem przed wszystkimi ludźmi, przed każdym zwykłym człowiekiem. Podczas tej podróży nauczę cię kilku ćwiczeń i pewnych rytuałów zwanych Praktykami RAM. Każdy w jakiejś chwili życia ma okazję dostąpić przynajmniej jednego z nich. Ten, kto w poszukiwaniach wykaże cierpliwość i przenikliwość, zdoła odkryć je wszystkie bez wyjątku, wyciągając wnioski z lekcji, jakich udziela mu życie. Praktyki RAM są tak proste, że ludziom twojego pokroju, przyzwyczajonym do komplikowania życia, często wydają się pozbawione wartości. Ale to one, podobnie jak trzy inne grupy praktyk, czy-się, że śpię, a ta cząstka nalegała. Najpierw to ona poruszyła moimi palcami, potem palce ożywiły ramiona. A jednak to ani palce, ani ramiona, lecz właśnie ta mała cząsteczka walczyła, próbując pokonać siłę ziemi i ruszyć "w górę". Poczułem, że moje ciało poddaje się ruchom ramion i idzie ich śladem. Każda sekunda była jak wieczność, ale nasienie musiało się narodzić, chciało się dowiedzieć, czym jest owo "w górze". Z ogromnym trudem wzniosła się najpierw moja głowa, potem tułów. Wszystko było zbyt spowolnione i musiałem zmagać się z siłą, która ściągała mnie w głąb ziemi, gdzie dotąd spokojnie spałem snem wiecznym. Lecz w końcu mi się udało - złamałem tę siłę i powstałem. Przebiłem się przez skorupę ziemi i już otaczało mnie to "na górze".

Byłem na wsi. Czułem ciepło promieni słonecznych, słyszałem bzyczenie owadów, szmer rzeki, która gdzieś daleko toczyła wody. Wstawałem bardzo wolno, wciąż z zamkniętymi oczami, i przez cały czas miałem wrażenie, że lada chwila stracę równowagę i wrócę do ziemi. A jednak stale rosłem. Moje ręce wznosiły się, ciało było bardziej prężne. Byłem tu, odradzałem się, marząc, żeby to ogromne słońce, które świeci i zachęca, bym nadal wzrastał, bym wyciągał się i w końcu dosięgną! go wszystkimi gałęziami, rozgrzewało me wnętrze, muskało miłym ciepłem z zewnątrz. Wyciągałem ramiona najwyżej, jak mogłem, czułem ból ogarniający wszystkie napię te mięśnie, wydawało mi się, że wyrosłem do tysiąca metrów, że mógłbym objąć góry. Ciało prężyło się i prężyło, aż ból mięśni stał się tak silny, że nie mogłem go już znieść. Wtedy krzyknąłem. Otworzyłem oczy i ujrzałem przed sobą Petrusa, który uśmiechał się, paląc papierosa. Światło dnia jeszcze nie zagasło, ale stwierdziłem ze zdumieniem, że słońce nie grzeje tak mocno, jak mi się wydawało. Zapytałem mojego przewodnika, czy chce, żebym opisał, czego doznałem. Odpowiedział, że nie. - To bardzo osobiste przeżycia, powinieneś zachować je dla siebie. Jakże miałbym je oceniać? Należą do ciebie.

Dodał, że spędzimy tu noc. Rozpaliliśmy niewielkie ognisko, dopiliśmy resztę wina, a ja przygotowałem kilka kanapek z pasztetem z gęsich wątróbek, który kupiłem przed przyjazdem do Saint-Jean. Petrus poszedł nad płynący nieopodal strumień i wrócił z rybami. Upiekł je nad ogniskiem. Potem obaj ułożyliśmy się w śpiworach.

Pośród wszystkich wrażeń, jakich doznałem w życiu, ta pierwsza noc pielgrzymki do Composteli pozostanie niezapomniana. Choć działo się to latem, było zimno, a w ustach czułem jeszcze smak wina, którym poczęstował mnie Petrus. Patrzyłem w niebo i obserwowałem Drogę Mleczną, wskazującą długi szlak, który mieliśmy te mięśnie, wydawało mi się, że wyrosłem do tysiąca metrów, że mógłbym objąć góry. Ciało prężyło się i prężyło, aż ból mięśni stał się tak silny, że nie mogłem go już znieść. Wtedy krzyknąłem.

Otworzyłem oczy i ujrzałem przed sobą Petrusa, który uśmiechał się, paląc papierosa. Światło dnia jeszcze nie zagasło, ale stwierdziłem ze zdumieniem, że słońce nie grzeje tak mocno, jak mi się wydawało. Zapytałem mojego przewodnika, czy chce, żebym opisał, czego doznałem. Odpowiedział, że nie. - To bardzo osobiste przeżycia, powinieneś zachować je dla siebie. Jakże miałbym je oceniać? Należą do ciebie.

Dodał, że spędzimy tu noc. Rozpaliliśmy niewielkie ognisko, dopiliśmy resztę wina, a ja przygotowałem kilka kanapek z pasztetem z gęsich wątróbek, który kupiłem przed przyjazdem do Saint-Jean. Petrus poszedł nad płynący nieopodal strumień i wrócił z rybami. Upiekł je nad ogniskiem. Potem obaj ułożyliśmy się w śpiworach.

Pośród wszystkich wrażeń, jakich doznałem w życiu, ta pierwsza noc pielgrzymki do Composteli pozostanie niezapomniana. Choć działo się to latem, było zimno, a w ustach czułem jeszcze smak wina, którym poczęstował mnie Petrus. Patrzyłem w niebo i obserwowałem Drogę Mleczną, wskazującą długi szlak, który mieliśmy przemierzyć. W innych okolicznościach ta odległość, ów, zdawałoby się, bezmiar, budziłaby straszliwy lęk, a ja bałbym się, że nie sprostam trudom wędrówki. Ale dziś byłem ziarnem i urodziłem się na nowo. Odkryłem, że choć w ziemi jest wygodnie i głęboko tam śpię, życie na górze okazuje się znacznie piękniejsze. Mogłem narodzić się jeszcze tyle razy, ile chciałem, aż me ramiona staną się dość długie, by objąć ziemię, z której wyszedłem.