Śmierć


- Jesteście pielgrzymami? - zapytała starsza pani, podając nam śniadanie. Byliśmy w Azofrze, osadzie, której kilka domostw, o fasadach zdobionych średniowiecznymi puklerzami, skupiało się wokół studni, gdzie parę minut wcześniej napełniliśmy bukłaki.

Potwierdziłem jej przypuszczenie, a ona spojrzała na nas z szacunkiem i dumą. - Kiedy byłam mała, chodziłam na pielgrzymkę do Composteli przynajmniej raz w roku. Po wojnie i w czasach Franco jakby coś się stało, sama nie wiem co, i pielgrzymki chyba nie są już w modzie. Powinni wybudować dobrą drogę. W dzisiejszych czasach ludzie podróżują chętnie tylko samochodami. Petrus milczał. Obudził się w fatalnym nastroju. Przyznałem kobiecie rację i wyobraziłem sobie nowoczesną asfaltową szosę, która biegnie przez góry i doliny, samochody z wymalowanymi na maskach muszlami i sklepiki z pamiątkami przy klasztornych furtach. Wypiłem kawę z mlekiem, zjadłem chleb z oliwą. Zerknąwszy do przewodnika Aymeriego Picauda, obliczyłem, że po południu powinniśmy dotrzeć do Santo Domingo de la Calzada, i zaplanowałem nocleg w parador nacional . Moje wydatki okazały się znacznie niższe od przewidywanych, chociaż codziennie jadaliśmy po trzy posiłki. Nadszedł czas, żeby pozwolić sobie na drobne szaleństwo i zapewnić ciału takie same względy, jakimi cieszył się żołądek.

Obudziłem się ogarnięty dziwnym pragnieniem, by jak najszybciej znaleźć się w Santo Domingo, choć jeszcze przed dwoma dniami, kiedy szliśmy w stronę kapliczki, byłem pewien, że nie doznam już tego uczucia. Także Petrus wyglądał na pogrążonego w melancholii i cichszego niż zwykle, a ja zadawałem sobie pytanie, czy taki nastrój był wynikiem spotkania z Alfonsem. Miałem wielką ochotę przywołać Astraina. Jednak nigdy dotąd nie wzywałem go rankiem i nie wiedziałem, czy to się uda, więc zrezygnowałem.

Skończyliśmy śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Minęliśmy średniowieczny dom, na którym widniał herb, ruiny starej oberży dla pielgrzymów i park na skraju wsi. Kiedy skręcałem w ścieżkę wiodącą przez pola, wyczułem z lewej strony silną obecność.

Petrus mnie zatrzymał.

- Ten bieg na nic się nie zda. Przystań na chwilę i staw temu czoło. Zapragnąłem rozstać się z moim przewodnikiem i dalej iść samotnie. Doznałem przykrego uczucia, jakby ściskało mnie w żołądku. Przez moment wierzyłem nawet, że to za sprawą chleba z oliwą, ale kiedyś już mnie to dopadło i wiedziałem, że nie ma mowy o pomyłce. Napięcie. Napięcie i strach.

- Obejrzyj się za siebie! - krzyknął Petrus, a w jego głosie brzmiało ponaglenie. - Obejrzyj się, póki nie jest za późno!

Odwróciłem się gwałtownie. Po lewej stronie zobaczyłem opuszczony domek. Rośliny, które wdzierały się już niemal do jego wnętrza, były spalone słońcem. Drzewko oliwne wznosiło ku niebu poskręcane gałęzie. A między oliwką i domem, wpatrując się we mnie, stał pies. Czarny pies. Ten sam, którego parę dni temu przegnałem z domu starej kobiety.

Zapomniałem o obecności Petrusa i patrzyłem zwierzęciu prosto w ślepia, starając się nie mrugać powiekami. Coś we mnie - może głos Astraina, a może mojego anioła stróża - szeptało, że jeśli odwrócę oczy, on mnie zaatakuje. Staliśmy tak przez minuty długie jak wieczność. Gdy już zaznałem potęgi Miłości, która trawi, przyszło mi znowu zmierzyć się z powszednimi zagrożeniami, czyhającymi na każdym kroku naszego życia. Zastanawiałem się, po co zwierzę tak długo za mną podążało i czego właściwie mogło ode mnie chcieć, ponieważ ja pielgrzym poszukujący miecza - nie miałem ani ochoty, ani cierpliwości borykać się na tej drodze z problemami i nie obchodziło mnie, czy ich źródłem są ludzie, czy zwierzęta. Usiłowałem powiedzieć mu to oczyma - pamiętałem przecież mnichów, którzy porozumiewali się wzrokiem - ale pies nawet nie drgnął. Wciąż na mnie patrzył, bez cienia emocji, gotów zaatakować, jeśli się odwrócę albo okażę strach.

I nagle zrozumiałem, że strach zniknął. Miałem ściśnięty żołądek, silne napięcie przyprawiało mnie o mdłości, ale się nie bałem. Po prostu nie mogłem odwrócić oczu, nawet kiedy dostrzegłem po lewej zbliżającą się ścieżką postać. Zatrzymała się na kilka chwil, po czym ruszyła prosto ku nam. Przecięła linię naszych spojrzeń i wypowiedziała parę słów, których nie zdołałem zrozumieć. Głos był kobiecy. A obecność dobra, przyjazna, przychylna.

Wystarczył ułamek sekundy, odkąd postać pojawiła się na linii spojrzeń - mojego i psa -żeby skurcz żołądka ustąpił. Miałem przyjaciółkę, która przyszła pomóc mi w tej absurdalnej, niepotrzebnej walce. Kiedy postać zniknęła, pies spuścił ślepia. Jednym susem skoczył za opuszczony dom i zaraz straciłem go z oczu.

Dopiero wówczas strach przyprawił mnie o tak gwałtowne bicie serca, że stałem oszołomiony i myślałem, że zemdleję. Świat wokół wirował, a ja patrzyłem na drogę, którą kilka minut temu szedłem z Petrusem. Szukałem tam postaci, która dodała mi sił i wsparła, gdy zmagałem się z psem.

Była zakonnicą. Odwrócona do nas plecami, szła w stronę Azofry. Nie mogłem zobaczyć jej twarzy, ale przypomniałem sobie brzmienie głosu i uznałem, że miała najwyżej dwadzieścia lat. Spoglądałem na drogę, którą nadeszła - była to ścieżka wiodąca donikąd.

- To ona... to ona mi pomogła - wyszeptałem, coraz bardziej oszołomiony. - Nie zapełniaj nowymi fantazjami tego niezwykłego świata - powiedział Petrus, chwytając mnie za ramię i podtrzymując. - Przyszła tu z klasztoru w Cańas, to około pięciu kilometrów stąd. Nic dziwnego, że nie możesz go dostrzec.

Serce tłukło mi się w piersi, obawiałem się, że zasłabnę. Zbyt przerażony, żeby mówić czy żądać wyjaśnień, usiadłem na ziemi, a Petrus skropił mi wodą głowę i kark. Przypomniałem sobie, że podobnie postąpił, kiedy opuściliśmy dom starej kobiety, tyle że tamtego dnia płakałem i czułem się dobrze. Teraz było zupełnie inaczej.

Petrus dał mi dość czasu na odpoczynek. Powoli dochodziłem do siebie, mdłości stopniowo ustępowały. W końcu Petrus zapytał, czy możemy ruszać w dalszą drogę, a ja potakująco skinąłem głową. Ale po kwadransie marszu wycieńczenie dało o sobie znać. Usiedliśmy u stóp rollo, średniowiecznej kolumny zwieńczonej krzyżem, charakterystycznej dla niektórych odcinków Camino de Santiago. - Strach wyrządził ci większą krzywdę niż pies - stwierdził Petrus, kiedy odpoczywałem.

Chciałem poznać przyczyny i cel tej absurdalnej konfrontacji.

- W życiu i na Szlaku Świętego Jakuba pewne wydarzenia pozostają niezależne od naszej woli. Podczas pierwszej rozmowy powiedziałem ci, że z oczu Cygana udało mi się wyczytać imię demona, z którym przyjdzie ci się zmierzyć. Zaskoczyło mnie, że ten demon miał być psem, ale nie wspomniałem o tym. Dopiero kiedy weszliśmy do domu tej kobiety, a ty po raz pierwszy okazałeś Miłość, która trawi, ujrzałem twojego wroga. Przepędzając psa tej kobiety, nie znalazłeś mu nowego miejsca. A przecież na tym świecie nic nie znika bez śladu, wszystko się przeobraża. Nie puściłeś, jak to uczynił Jezus, duchów nieczystych w stado świń, które pognały na oślep i spadły w przepaść. Ty po prostu przepędziłeś psa. Teraz ta siła błąka się bez celu i podąża za tobą. Zanim odnajdziesz miecz, musisz zdecydować, czy chcesz być niewolnikiem, czy panem tej siły.

Zmęczenie powoli ustępowało. Oddychałem głęboko, czując chłód bijący od kamiennej kolumny. Petrus dał mi jeszcze trochę wody.

- Obsesje - mówił - wyłaniają się z mroków, kiedy człowiek traci kontrolę nad mocami ziemskimi. Klątwa Cygana przelała na tę kobietę strach, a strach wyżłobił szczelinę, przez którą wtargnął Posłaniec Śmierci. Nie jest to zjawisko typowe, ale nie zalicza się też do wyjątkowych. Wiele zależy od reakcji człowieka na groźby innych.

Tym razem to mnie przyszedł na myśl pewien urywek z Biblii. W Księdze Hioba jest napisane: "Spotkało mnie, czegom się lękał, bałem się, a jednak to przyszło" .

- Groźba nie wywoła zła, jeśli nie została przyjęta. Nigdy o tym nie zapominaj, tocząc Dobrą Walkę. Nie zapominaj również, że i atak, i ucieczka są nieodłączną częścią walki. Poddanie się paraliżującemu strachowi nie jest jej jedynym elementem.

Nie odczuwałem strachu. Sam byłem tym zaskoczony i postanowiłem podzielić się wrażeniami z Petrusem.

- Dostrzegłem to - odparł. - Gdyby było inaczej, pies by cię zaatakował. I z pewnością wygrałby tę walkę, ponieważ i on się nie bał. Ale najzabawniejsze było pojawienie się tej zakonnicy. Gdy zauważyłeś obecność dobra, twoja ożywiona wyobraźnia podsunęła ci myśl, że ktoś przybył ci z pomocą. I ta wiara cię ocaliła. Chociaż była oparta na całkowicie błędnej interpretacji faktów.

Petrus miał rację. Śmiał się teraz serdecznie, a ja mu wtórowałem. Postanowiliśmy wyruszyć w drogę. Byłem odprężony i miałem doskonały nastrój. - Jest jednak coś, o czym musisz wiedzieć - oznajmił Petrus, kiedy oddaliliśmy się od miejsca postoju. Pojedynek z psem musi zakończyć się zwycięstwem jednej ze stron. On jeszcze wróci. Następnym razem postaraj się położyć kres tej walce. W przeciwnym razie zjawa będzie cię nękała do końca twych dni.

Po spotkaniu z Cyganem Petrus wyznał mi, że zna imię demona. Zapytałem, jak brzmi to imię.

- Legion - odparł. - Ponieważ jest ich wielu.

Szliśmy przez pola przygotowywane pod zasiew. Tu i ówdzie widać było beczkowozy, których rolnicy używali w trudnych zmaganiach z wyjaławiającą glebę suszą. Po obu stronach drogi do Composteli, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się kamienne murki, które krzyżowały się i wtapiały w krajobraz wsi. Te ziemie uprawiane są od stuleci - pomyślałem - a mimo to wciąż wyrzucają z siebie kamienie, które trzeba usuwać, kamienie, które tępią ostrza pługów, koniom ranią kopyta, a dłonie rolnika pokrywają odciskami. To walka, która co roku wybucha na nowo i nigdy się nie kończy.

Petrus sprawiał wrażenie spokojniejszego niż zazwyczaj. Uświadomiłem sobie, że od rana prawie się nie odzywał. Po rozmowie przy średniowiecznej kolumnie pogrążył się w milczeniu i nie odpowiadał na większość moich pytań. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o "wielu demonach", ale on wyraźnie nie miał ochoty wracać do tego wątku. Postanowiłem więc zaczekać na bardziej sprzyjającą okazję.

Weszliśmy na niewielkie wzniesienie i z góry ujrzałem dzwonnicę kościoła w Santo Domingo de la Calzada. Ten widok dodał mi otuchy; oddałem się marzeniom o wygodach i urokliwej magii parador nacional. Z lektury wiedziałem, że gmach został wzniesiony przez świętego Dominika i miał być schronieniem dla pielgrzymów. Święty Franciszek z Asyżu spędził tam jedną noc w drodze do Composteli. Wszystko to wprawiało mnie w radosne podniecenie.

Zbliżała się już chyba siódma wieczorem, kiedy Petrus zaproponował krótki postój. Przypomniałem sobie Roncesvalles, ów powolny marsz w chwilach, gdy byłem zziębnięty i marzyłem o kieliszku wina, i ogarnęła mnie obawa, że i tym razem Petrus szykuje dla mnie podobną niespodziankę.

- Żaden Posłaniec nie pomoże ci nigdy w pokonaniu innego. Nie są ani dobrzy, ani źli, już ci to mówiłem, po prostu mają silne poczucie lojalności wobec pobratymców. Nie licz na Astraina, jeśli chcesz pokonać psa.

Teraz ja z kolei nie miałem nastroju do rozmów o Posłańcu. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w San Domingo.

- Posłańcy zmarłych mogą zawładnąć ciałem tego, który żyje w strachu. Dlatego w przypadku psa jest ich wielu, zwabionych przez strach tkwiący w kobiecie. I nie tylko Posłaniec zamordowanego Cygana, ale i inne błądzą w poszukiwaniu szansy na nawiązanie łączności z mocami ziemskimi.

Dopiero teraz odpowiedział na moje pytanie. Jednak w jego głosie brzmiała sztuczność, jakby w gruncie rzeczy nie chciał ze mną na ten temat rozmawiać. Intuicja natychmiast mi to podszepnęła.

- Czego właściwie chcesz, Petrusie? - zapytałem, z lekka poirytowany. Mój przewodnik nie odpowiadał. Zszedł z drogi i ruszył w stronę starego, niemal bezlistnego drzewa, rosnącego kilkadziesiąt metrów dalej pośród pól - jedynego drzewa w zasięgu wzroku. Ponieważ nie dał mi znaku, bym za nim podążył, stałem na drodze, nie wiedząc, co robić. I wtedy na mych oczach rozegrała się dziwna scena: Petrus zaczął krążyć wokół drzewa i głośno mówić, wpatrując się w ziemię. Pod koniec tej wędrówki skinął na mnie.

- Usiądź tu. - W jego głowie brzmiał nowy dla mnie ton i nie potrafiłem odgadnąć, czy to rozczulenie, czy cierpienie. - Zostaniesz tu. Jutro spotkamy się w Santo Domingo de la Cal-zada.

Zanim zdążyłem otworzyć usta, Petrus podjął: - W najbliższych dniach, ale zaręczam, że nie dziś, przyjdzie ci zmierzyć się z najgroźniejszym z twoich wrogów na Camino de Santiago -z psem. Bądź spokojny - kiedy wybije ta godzina, nie zostawię cię samego i dam ci potrzebną do walki siłę. Lecz dziś stawisz czoło przeciwnikowi innego rodzaju, przeciwnikowi fikcyjnemu, który może cię zniszczyć, ale może też stać się twoim najlepszym kompanem: Śmierci. Człowiek jest jedyną na świecie istotą świadomą bliskości swej śmierci. Z tego i choćby tylko z tego względu żywię wobec rodzaju ludzkiego głęboki szacunek i wierzę, że jego przyszłość będzie o wiele lepsza od teraźniejszości. Nawet wiedząc, że jego dni są policzone i że kres wszystkiego nastąpi w najmniej spodziewanym momencie, człowiek czyni ze swego życia walkę godną istoty nieśmiertelnej. To, co ludzie zwą dumą - pozostawić po sobie trwałe dzieło, potomstwo, uczynić coś, by ich imię nie popadło w zapomnienie - uważam za najwyższą formę człowieczej godności. W świecie ludzi występuje pewna prawidłowość: ta krucha istota, jaka jest człowiek, stara się za wszelką cenę ukryć przed sobą to, czego ma absolutną pewność - świadomość nieuniknionej śmierci. I nie dostrzega, że w ludzkim życiu to właśnie ona mobilizuje do czynienia najwspanialszych rzeczy. Człowiek boi się przejścia na mroczną stronę, z przerażeniem spogląda na nieznane, a jedynym znanym mu sposobem przezwyciężenia tego strachu jest zapomnienie, że dni są policzone. Nie potrafi zrozumieć, że świadom śmierci mógłby zdobyć się na większą brawurę, posunąć znacznie dalej w codziennych bojach, ponieważ nie miałby nic do stracenia, pamiętając, że śmierć jest nieunikniona.

Myśl o spędzeniu nocy w San Domingo pozostała już tylko odległym wspomnieniem. Z coraz większym zainteresowaniem wsłuchiwałem się w słowa Petrusa. Na horyzoncie, przed nami, powoli umierało słońce. Może i ono usłyszało te słowa. - Śmierć jest naszą wierną towarzyszką, ponieważ właśnie ona nadaje sens naszemu życiu. Aby jednak ujrzeć prawdziwe oblicze śmierci, musimy najpierw poznać wszystkie pragnienia i wszystkie lęki, jakie potrafi wzbudzić w każdej istocie żywej samo przywołanie jej imienia.

Petrus usiadł pod drzewem i poprosił, abym i ja to uczynił. Wyjaśnił mi, że przed chwilą chodził wokół drzewa, bo przypomniał sobie, co się wydarzyło, kiedy sam jako pielgrzym podążał do Santiago. Potem wyjął z plecaka i podał mi dwie ogromne kanapki, które kupił w porze obiadowej .

- Tu, gdzie jesteś, nic ci nie zagraża - powiedział. - Nie ma tu jadowitych węży, a pies ponowi atak dopiero, kiedy zapomni o dzisiejszej porażce. W tej okolicy nie spotkasz ani włóczęgów, ani złoczyńców. Znajdujesz się w miejscu całkowicie bezpiecznym, z jednym jedynym wyjątkiem - jesteś zagrożony strachem.

I wytłumaczył mi, że przed dwoma dniami doznałem uczucia równie silnego i gwałtownego jak śmierć: Miłości, która trawi. Nawet przez chwilę nie wahałem się ani nie bałem, ponieważ do uniwersalnej miłości nie żywiłem żadnych uprzedzeń. Lecz każdy z nas ma uprzedzenia wobec śmierci, nikt nie rozumie, że jest ona inną formą Agape.

Odpowiedziałem Petrusowi, że po wielu latach terminowania lęk przed śmiercią właściwie we mnie wygasł. Prawdę mówiąc, bardziej bałem się tego, jak przyjdzie mi umierać, niż śmierci samej w sobie.

- W takim razie dziś wieczorem będziesz miał okazję doświadczyć najbardziej przerażającej postaci śmierci.

I Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA POGRZEBANIA ŻYWCEM.

- Musisz je wykonać tylko ten jeden raz - powiedział, a ja przypomniałem sobie bardzo podobne ćwiczenie teatralne. - Musisz obudzić całą prawdę, cały strach konieczny do tego, by ćwiczenie mogło wypływać z głębi twej duszy i by opadła przerażająca maska, która zakrywa miłe oblicze śmierci. Petrus wstał. Ujrzałem jego sylwetkę odcinającą się na tle nieba, które płonęło zachodem słońca. Siedziałem i może dlatego wydał mi się potężny niczym ogromna, władcza postać.

- Petrusie, chcę ci zadać jeszcze jedno pytanie.

- Jakie?

- Dziś rano byłeś milczący i zachowywałeś się dziwnie. Wcześniej niż ja domyśliłeś się, że pies znowu się pojawi. Jak to możliwe?

- Kiedy wspólnie doznaliśmy Miłości, która trawi, złączyliśmy się również w absolucie. A absolut ujawnia ludziom, kim naprawdę są, odkrywa ogromną osnowę przyczyn i skutków, a każdy najdrobniejszy gest jednego człowieka znajduje odbicie w życiu innych. Tego ranka owa cząstka absolutu była jeszcze bardzo żywa w mojej duszy. Rozumiałem ciebie - i nie tylko ciebie, lecz wszystko, co istnieje na tym świecie, bez żadnych ograniczeń w czasie i przestrzeni. Teraz te wrażenia osłabły i ożywia, się dopiero, gdy powtórnie wykonam z tobą ćwiczenie Miłości, która trawi.

Przypomniałem sobie, w jak fatalnym nastroju był dziś rano Petrus. Jeżeli mówił prawdę, to świat przeżywał bardzo trudny okres.

- Będę na ciebie czekał w parador - powiedział, odchodząc. - Podam twoje nazwisko w recepcji.

Odprowadzałem go wzrokiem, aż zniknął w oddali. Rolnicy zakończyli pracę na polach i wracali do domów. Postanowiłem wykonać ćwiczenie, skoro tylko zapadnie noc.

Byłem spokojny. Po raz pierwszy od początku tej niezwykłej wędrówki Szlakiem Świętego Jakuba zostałem zupełnie sam. Wstałem i przeszedłem parę kroków, ale noc gęstniała bardzo szybko i postanowiłem wrócić pod drzewo, obawiając się, że za chwilę nie zdołam go odnaleźć. Zanim zrobiło się zupełnie ciemno, określiłem odległość dzielącą drzewo od drogi. Ponieważ w okolicy nie było żadnych świateł, które mogłyby przytłumić blask księżyca, czułem się na siłach dotrzeć do Santo Domingo w blasku cienkiego rogalika, który pojawił się już na niebie.

Powiedziałem sobie, że tylko usilna praca bujnej wyobraźni mogłaby rozbudzić we mnie lęk przed straszliwą śmiercią. Jednak bez względu na to, ile lat człowiek przeżył, zapadająca noc niesie ze sobą obrazy skrywane w duchu od najwcześniejszego dzieciństwa. Im ciemniej robiło się wokół, tym bardziej czułem się nieswojo.

Znalazłem się tu samotny pośród pól i nawet gdybym krzyknął, nikt by mnie nie usłyszał. Przypomniałem sobie, że dziś rano byłem bliski omdlenia. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem, by serce tak okropnie miotało się w mej piersi. A gdybym umarł? Logicznie rzecz ujmując, wszystko by się skończyło. Lecz przecież na drodze Tradycji rozmawiałem już z wieloma duchami. Byłem całkowicie przekonany o istnieniu życia po życiu, nigdy jednak nie zastanawiałem się, jak dokonuje się to przejście. Pomyślałem, że przekraczanie granicy obu wymiarów musi być potworne, choćbyśmy nie wiedzieć jak dobrze się do niego przygotowali. Gdybym na przykład umarł dzisiejszego ranka, pielgrzymka do Composteli, lata studiów, żal rodziny, pieniądze ukryte w moim pasku - wszystko to nie miałoby już najmniejszego sensu. Na myśl przyszła mi roślina, która stała na moim biurku, w Brazylii. Ta roślina wciąż by była, podobnie jak omnibus, sprzedawca warzyw z mojej uliczki, który zawsze oszukiwał klientów, czy telefonistka, która bez większego oporu podawała mi zastrzeżone numery. Wszystkie te drobiazgi, które mogłyby zniknąć, gdybym rano dostał zawału, nagle okazały się niesłychanie ważne. To właśnie one, a nie gwiazdy czy mądrość, przekonywały mnie, że naprawdę żyję.

Noc była już ciemna, a na horyzoncie dostrzegłem bladą łunę miasta. Ułożyłem się na ziemi i zapatrzyłem w gałęzie drzewa nad głową. Po chwili usłyszałem dziwne, różnorodne dźwięki. To nocne zwierzęta wyruszały na łowy. Petrus nie mógł wiedzieć wszystkiego, był przecież, tak jak ja, zwykłym człowiekiem. Czy rzeczywiście mógł mi zagwarantować, że nie ma tu jadowitych węży? A wilki, odwiecznie europejskie wilki? Może, czując mój zapach, postanowiły podejść tu tej nocy? Drgnąłem, słysząc jakiś gwałtowny hałas podobny do trzasku łamiącej się gałęzi, a moje serce biło znów jak szalone.

Czułem, że ogarnia mnie coraz większe napięcie. Uznałem, że najlepiej będzie wykonać ćwiczenie i ruszyć do hotelu. Powoli wytłumiłem emocje i splotłem ręce na piersi, jak splata się je zmarłym. Tuż obok mnie coś się poruszyło. Zerwałem się na równe nogi.

Nic się nie stało. Noc zawładnęła światem, wiodąc za sobą orszak ludzkich lęków. Znów ułożyłem się na ziemi, postanawiając, że tym razem każdy element strachu wykorzystam jako czynnik pobudzający mnie do ćwiczenia. Stwierdziłem, że pomimo znacznego spadku temperatury mocno się pocę.

Wyobraziłem sobie zamkniętą trumnę, którą skręcono już śrubami. Leżałem nieruchomo, lecz żyłem i chciałem powiedzieć najbliższym krewnym, którzy byli w pobliżu, jak bardzo ich kocham, ale z moich ust nie wydobył się żaden dźwięk. Ojciec, zapłakana matka, wokół mnie przyjaciele, a ja byłem zupełnie sam! Wszystkie drogie memu sercu istoty stały tu i nikt nie potrafił dostrzec, że jestem żywy, że jeszcze nie dokonałem wszystkiego, czego zamierzałem dokonać na tym świecie. Podejmowałem rozpaczliwe próby, pragnąc otworzyć oczy, dać jakiś znak, uderzyć w pokrywę trumny. Lecz w moim ciele nic nawet nie drgnęło. Poczułem, że trumna się kołysze. Niesiono mnie do grobu. Słyszałem nawet zgrzyt metalowych ogniw trących o żelazne okucia, kroki ludzi podążających w kondukcie, odgłosy rozmów. Ktoś powiedział, że po pogrzebie odbędzie się kolacja, ktoś inny stwierdził, że młodo umarłem. Oszałamiała mnie woń kwiatów leżących nad moją głową.