Szaleństwo


Upłynęły już prawie trzy dni, odkąd wędro"waliśmy niemal bez wytchnienia. Petrus budził mnie przed wschodem słońca, a zatrzymywali"śmy się dopiero o dziewiątej wieczorem. Jedyne chwile wypoczynku przeznaczaliśmy na posiłki, ponieważ mój przewodnik odstąpił od zwyczaju odbywania sjesty wczesnym popołudniem. Mia"łem wrażenie, że realizuje jakiś tajemny pro"gram, którego nie wolno mi poznać.

Także pod innymi względami jego zachowanie gwałtownie się zmieniło. Początkowo sądziłem, że to z powodu mego zwątpienia przy wodospadzie, potem jednak zrozumiałem, że tak nie jest. Łatwo wpadał w irytację i nie krył tego w kontaktach z ludźmi, a poza tym raz po raz zerkał na zegarek. Przypomniałem mu, co kiedyś powiedział: "To my sami tworzymy pojęcie czasu". - Z każdym dniem stajesz się coraz mądrzejszy - zareplikował. - Przekonamy się, czy potrafisz wykorzystać tę wiedzę w praktyce, kiedy będzie trzeba. Pewnego popołudnia ostre tempo marszu tak mnie zmęczyło, że wprost nie byłem w stanie zrobić ani kroku. Wtedy Petrus polecił mi zdjąć koszulę i oprzeć się plecami o rosnące w pobliżu drzewo. Stałem w tej pozycji przez kilka minut; wkrótce poczułem się znacznie lepiej. Petrus wyjaśnił, że rośliny, a przede wszystkim stare drzewa, mają moc przekazywania harmonii każdemu, kto dotknie ich pnia kręgosłupem, który stanowi część układu nerwowego. Przez całe godziny rozprawiał o fizycznych, energetycznych i duchowych właściwościach roślin. Wszystko to już gdzieś czytałem, toteż nie zamierzałem robić notatek. Jednak wykład Petru-sa przyniósł pewien dodatkowy efekt -- zatarł wrażenie, że przewodnik się na mnie obraził. Odtąd z większym szacunkiem przyjmowałem jego małomówność, a on, być może odgadując moją niepewność, w tych dniach fatalnego nastroju starał się być tak miły, jak tylko potrafił.

Pewnego ranka doszliśmy do ogromnego mostu, którego rozmiary raziły w zestawieniu z wątłym strumyczkiem wijącym się w dole. Była niedziela, a o tak wczesnej porze tawerny i bary pobliskiego miasteczka drzemały zamknięte. Usiedliśmy, żeby zjeść śniadanie.

- Człowiek i natura miewają podobne kaprysy - rzuciłem, chcąc zagaić rozmowę. - Budujemy piękne mosty, aby suchą nogą przechodzić przez strumyczki. - To z powodu suszy - wyjaśnił. - Zjedz szybko tę kanapkę, musimy ruszać w drogę.

Zdecydowałem w końcu zapytać o przyczyny tego pośpiechu.

- Od dawna wędruję Camino de Santiago, mówiłem ci o tym. Mam we Włoszech sporo obowiązków. Wkrótce będę musiał wracać.

Ta odpowiedź wcale mnie nie przekonała. Być może mówił prawdę, ale z pewnością nie był to jedyny powód. Chciałem drążyć temat, jednak Petrus skierował rozmowę na inny tor.

- Co wiesz o tym moście?

- Nic. Ale nawet uwzględniając skutki suszy, jego rozmiary rażą nad taką rzeką. Przypuszczam, że kiedyś zmieniła koryto.

- Nie mam pojęcia - odparł. - Ale ten most znany jest na Camino de Santiago jako Trakt Honoru. Pola wokół nas to scena, na której rozgrywały się krwawe bitwy między Szwabami a Wizygotami, a potem między rycerzami Alfonsa III a Maurami. Być może jest taki długi, żeby cała krew mordowanych w boju mogła spływać, nie zalewając miasta.

To już był czarny humor. Nie roześmiałem się. Nieco zbity z tropu, Petrus podjął:

- Jednak nie od wojsk Wizygotów i nie od triumfalnych okrzyków Alfonsa III wzięła się nazwa tego mostu. Bo upamiętnia dzieje pewnej miłości i śmierci. W pierwszych wiekach pielgrzymek do Santiago za pątnikami, kapłanami, szlachtą, a nawet królami, którzy pragnęli złożyć hołd świętemu, ściągali na Szlak także rozbójnicy i wszelkiego autoramentu bandyci, zwykle grasujący przy uczęszczanych drogach. Historia opisuje niezliczone przypadki rabunku dokonywanego na karawanach i straszliwe zbrodnie, których ofiarą padali samotni pielgrzymi.

Wszystko się powtarza - pomyślałem w skry-tości ducha.

- Dlatego szlachetni rycerze postanowili otoczyć pielgrzymów opieką i każdy zobowiązał się strzec odcinka Szlaku. Lecz jak rzeka zmienia swój bieg, tak zmieniają się ideały człowieka. Żywiący wrogość do złoczyńców, błędni rycerze toczyli spory o to, który z nich jest najsilniejszym i najodważniejszym stróżem Szlaku. Wkrótce zaczęli ze sobą walczyć, a bandyci znów bezkarnie grasowali po drogach. Działo się tak bardzo długo, aż do chwili, gdy w roku tysiąc czterysta trzydziestym czwartym pewien szlachcic z miasta Leon rozkochał się w pięknej damie. Nazywał się Suero de Ruińones, był bogaty i potężny. Użył wszelkich sposobów, by zdobyć rękę tej damy, lecz ona - historia nie odnotowała jej imienia - nie chciała słuchać zakochanego do szaleństwa rycerza i odrzuciła jego względy.

Chciałem się wreszcie dowiedzieć, jaki związek istniał między odtrąconą miłością a walkami błędnych rycerzy. Petrus dostrzegł moje zainteresowanie i obiecał opowiedzieć dalszy ciąg historii pod warunkiem, że natychmiast zjem kanapkę, abyśmy mogli czym prędzej ruszyć w kierunku Santiago. - Zachowujesz się jak moja matka, kiedy byłem mały - zażartowałem. Przełknąłem jednak resztkę chleba, wziąłem plecak i już po chwili szliśmy przez uśpione miasteczko.

Petrus kontynuował opowieść:

- Zraniony w swej dumie rycerz postanowił uczynić to, co czynią wszyscy mężczyźni, gdy czują się odtrąceni: stoczyć własną wojnę. Poprzysiągł sobie, że dokona czynu tak wielkiego, by pannica na zawsze zapamiętała jego imię. Przez długie miesiące poszukiwał szlachetnego ideału, któremu mógłby poświęcić swą odrzuconą miłość. Aż pewnego wieczoru, słuchając opowieści o zbrodniach i walkach na Camino de Santiago, wpadł na pewien pomysł. Skrzyknął dziesięciu przyjaciół, osiadł w miasteczku, w którym teraz jesteśmy, i rozpuścił wieść, iż gotów jest pozostać tu trzydzieści dni i skruszyć trzysta kopii, aby dowieść, że jemu należy się sława największego siłacza i śmiałka pośród rycerzy Szlaku. Wraz z przyjaciółmi rozbił obóz, przystroił namioty chorągwiami i herbami. Pośród giermków i sług w jego barwach oczekiwał na tego, kto rzuci mu wyzwanie.

Wyobraziłem sobie, jak bawili się tu owi rycerze. Pieczone dziki, wino lejące się strumieniami, muzyka, opowieści przy ognisku, turnieje. Przed oczyma stawały mi żywe obrazy, a tymczasem Petrus snuł historię:

- Pojedynki na kopie zaczęły się dziesiątego lipca, po przybyciu pierwszych rycerzy. Quińo-nes i jego przyjaciele we dnie toczyli walki, nocą urządzali huczne zabawy. Pojedynki staczano zawsze na moście, aby nikt nie mógł umknąć chyłkiem. Chętni do walki nadciągali tak licznie, że pochodnie trzeba było zapalać wzdłuż całego mostu. Dzięki temu pojedynki mogły trwać aż do świtu. Każdy pokonany rycerz musiał przysiąc, że nigdy więcej nie zwróci broni przeciw żadnemu z biorących udział w turniejach, lecz pełnić będzie jedyną misję, polegającą na chronieniu pielgrzymów na Szlaku Świętego Jakuba. W ciągu kilku tygodni imię Quińonesa powtarzano już w całej Europie. Oprócz rycerzy Szlaku zmierzyć się z nim przybywali wodzowie, żołnierze i bandyci. Wszyscy wiedzieli, że ten, kto zdoła pokonać dzielnego rycerza z Leon, zyska sławę i okryje się chwałą. Lecz gdy tamci pragnęli tylko sławy, jemu przyświecał znacznie szlachetniejszy cel: miłość do kobiety. I dzięki temu ideałowi wychodził zwycięsko ze wszystkich potyczek. Dziewiątego sierpnia zakończyły się turnieje, a don Suero de Quińones został uznany za najdzielniejszego i najwaleczniejszego spośród wszystkich rycerzy Szlaku Świętego Jakuba. Od tej chwili nikt już nie śmiał podawać w wątpliwość jego odwagi, a rycerze znów wiedli walkę ze wspólnym wrogiem - rozbójnikami grasującymi po drogach i napadającymi na pielgrzymów. Pamiątką tej epopei, w znacznie późniejszej epoce, pozostać miał order Świętego Jakuba od Miecza .

Szliśmy przez miasteczko. Chciałem zawrócić, żeby jeszcze raz spojrzeć na Trakt Honoru, most, na którym wydarzyła się cała ta historia. Ale Petrus nalegał, byśmy ruszyli w dalszą drogę.

- A co się stało z don Quińonesem? - zapytałem.

- Udał się do Santiago de Compostela, aby złożyć w ofierze złoty łańcuch, który do dziś zdobi figurę świętego Jakuba Starszego.

- Zastanawiam się, czy poślubił w końcu damę swego serca. - Och, tego nie wiem - odparł Petrus. - W tamtych czasach dziejopisarstwo było wyłączną domeną mężczyzn. Któż, mogąc zaprezentować tyle scen bitewnych, interesowałby się historią jednej miłości?

Wypowiedziawszy te słowa, mój przewodnik znów stał się milczkiem i przez najbliższe dwa dni wędrowaliśmy w ciszy, prawie się nie zatrzymując i odpoczywając wyłącznie nocą.

Trzeciego dnia Petrus narzucił mi niezwykle powolny rytm marszu. Jak powiedział, trochę go zmęczył wysiłek minionego tygodnia, a wiek i kondycja nie pozwalały mu już na utrzymywanie szybkiego rytmu podróży. I znowu byłem przekonany, że nie mówi prawdy - jego twarz zdradzała raczej silny niepokój niż zmęczenie -czułem, że ma to związek z wielkiej wagi wydarzeniem, którego się spodziewa.

Po południu dotarliśmy do Foncebadón, osady ogromnej, lecz całkowicie zrujnowanej. Domy wznoszono tu z kamienia, a kryto łupkiem, który nie oparł się niszczycielskiemu działaniu czasu, podobnie jak przegniłe dziś drewniane belki dachowe. Za osadą otwierała się przepaść, po drugiej stronie, przed nami, na tle wzgórza, wznosił się Żelazny Krzyż - jeden z najważniejszych punktów Szlaku Świętego Jakuba.

Tym razem to mnie było pilno stanąć przed niezwykłym dziełem ludzkich rąk - przed krzyżem z żelaza wznoszącym się na dwumetrowym cokole. Krzyż ustawiono tu ku czci Merkurego za czasów Cezara. Wierni pogańskiej tradycji pielgrzymi zwykli byli składać pod krzyżem przyniesiony z daleka kamień. Korzystając z tego, iż opuszczone miasteczko pełne było kamieni, podniosłem z ziemi łupek. Potem, zdecydowany przyspieszyć kroku, zauważyłem, że Petrus porusza się bardzo wolno. Przyglądał się ruinom domostw, myszkował pomiędzy pniami uschniętych drzew, podnosił szczątki książek, a w pewnej chwili postanowił usiąść na środku placu, u podnóża drewnianego krzyża.

- Odetchnijmy chwilkę - zaproponował.

Było jeszcze widno i gdybyśmy nawet spędzili w osadzie godzinę, zdążylibyśmy przed zapadnięciem zmroku dotrzeć do Żelaznego Krzyża.

Usiadłem obok mojego przewodnika i przyglądałem się wyludnionej osadzie. Jak rzeki zmieniają bieg, tak ludzie przenoszą się z miejsca na miejsce. Domy wydawały się solidne, na pewno długo jeszcze mogły się opierać kompletnej ruinie. Miejsce było urokliwe, w dali rysowały się szczyty gór, na pierwszym planie rozpościerała się dolina. Zadałem sobie pytanie: dlaczego ludzie opuścili taki zakątek?

- Uważasz, że don Suero de Quińones był szaleńcem? - zapytał Petrus. Zdążyłem już zapomnieć, kim był don Suero, i przewodnik musiał mi przypomnieć Trakt Honoru.

- Nie sądzę, żeby był szaleńcem - odparłem. Ale powątpiewałem w słuszność mojej odpowiedzi.

- A jednak był nim, podobnie jak Alfonso, pustelnik, do którego cię zaprowadziłem. I jak ja. Daję wyraz swemu szaleństwu w rysunkach. Albo jak ty, człowiek poszukujący miecza. We wnętrzu każdego z nas kryje się gorący, święty ogień szaleństwa, którym żywi się Agape. Aby tak było, nie trzeba wcale marzyć o odkryciu Ameryki ani nawróceniu ptaków wzorem świętego Franciszka z Asyżu. Sprzedawca warzyw ze sklepiku na rogu twojej ulicy może nosić w sobie święty płomień szaleństwa, jeśli kocha to, co robi. Agape istnieje ponad sferą pojęć i idei; jest zaraźliwa, ponieważ ludzie są jej spragnieni.

Petrus przypomniał mi, że potrafię rozbudzić Agape dzięki ćwiczeniu Błękitnego Globu. Aby jednak Agape mogła rozkwitnąć, muszę uwolnić się od strachu przed zburzeniem spokoju mojego życia. Jeżeli kocham to, co robię, wszystko jest w porządku, lecz jeśli nie, nigdy nie jest za późno, aby to zmienić. Godząc się na zmiany, mogłem stać się urodzajnym skrawkiem ziemi i pozwolić twórczej wyobraźni, by zasiała we mnie ziarno.

- Wszystko, czego cię uczyłem, także Agape, ma sens pod warunkiem, że jesteś z siebie zadowolony. W przeciwnym razie ćwiczenia, które poznałeś, stopniowo rozbudzą w tobie pragnienie zmiany. Aby nie zwróciły się przeciw tobie, musisz przystać na tę przemianę. To najtrudniejsza chwila w życiu człowieka. Chwila, gdy pragnie podjąć Dobrą Walkę, lecz czuje się niezdolny do zaakceptowania zmiany, która umożliwi mu stoczenie tej walki. Wówczas wiedza zwraca się przeciwko temu, kto ją posiadł.

Spoglądałem na Foncebadón. Może wszyscy ci ludzie, wszyscy razem, odczuli potrzebę zmiany. Zapytałem Petrusa, czy celowo wybrał ten pejzaż, aby mi to powiedzieć.

- Nie wiem, co tu się wydarzyło - odparł. -Ludzie często są zmuszeni zgodzić się na zmianę narzuconą przez los, ja jednak nie o tym mówię. Mówię o celowym działaniu, o konkretnym pragnieniu walki ze wszystkim, co nie zadowala cię w codziennym życiu. Często stajemy twarzą w twarz z poważnymi problemami. Na przykład: jak wspiąć się środkiem wodospadu na górę i nie pozwolić masom wody zepchnąć się w przepaść. W takiej sytuacji trzeba pozwolić, by zadziałała twórcza wyobraźnia. W twoim przypadku stawką było życie lub śmierć, nie miałeś czasu na wahanie: Agape wytyczyła ci jedną jedyną drogę. Istnieją jednak problemy, które zmuszają nas do wyboru drogi - innej niż ta. Są to sprawy powszednie, takie jak decyzje zawodowe, zerwanie związku, zawieranie znajomości. Każda z tych drobnych decyzji może oznaczać wybór między życiem a śmiercią. Kiedy rankiem wychodzisz z domu, żeby udać się do pracy, wybierasz środek transportu, a ten albo dowiezie cię całego i zdrowego przed wejście do biura, albo przydarzy mu się wypadek, który pociągnie za sobą śmierć pasażerów. W ten sposób banalna decyzja może zaważyć na całym ludzkim życiu. Rozmyślałem, słuchając Petrusa. Dokonałem wyboru, decydując się wyruszyć na Szlak Świętego Jakuba w poszukiwaniu miecza. Tak wiele dla mnie znaczył, musiałem go zdobyć. Musiałem podjąć uczciwą i słuszną decyzję. - Jedynym sposobem podjęcia właściwej decyzji jest uświadomienie sobie, jaka decyzja byłaby zła - wyjaśnił Petrus, kiedy podzieliłem się z nim swoimi wątpliwościami. - Trzeba rozważyć inne możliwości, bez obaw i trzeźwo oceniając ich walory, a potem dokonać wyboru.

I wtedy Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA CIENI.

- Twoim problemem jest miecz - powiedział, kiedy już zapoznał mnie z ćwiczeniem.

Skinąłem głową.

- Wykonaj więc to ćwiczenie teraz. Ja trochę się przejdę. Wiem, że po moim powrocie będziesz już znał słuszne rozwiązanie.

Pomyślałem o ostatnich dniach, o ciągłym pośpiechu Petrusa i o rozmowie w opuszczonej osadzie. Można by powiedzieć, że starał się zyskać na czasie, aby także podjąć jakąś decyzję. Zdobyłem się na odwagę i wykonałem ćwiczenie. Zacząłem od Tchnienia RAM, aby wytworzyć harmonię pomiędzy mną a otoczeniem. Następnie przez kwadrans przypatrywałem się cieniom. Cieniom chylących się ku upadkowi domostw, kamieni, drzew, starego krzyża, który stał za mną. Obserwując je przez dziesięć minut, zrozumiałem, jak trudno określić, która część rzeczy ma swe odbicie. Nigdy dotąd nie zastanawiałem się nad tym. Czasami równiutki pień przeobrażał się w wężowaty kształt, a kamień o nieregularnych formach wyglądał na odbiciu jak otoczak. Nie miałem kłopotów z koncentracją, ponieważ ćwiczenie było fascynujące. Potem zacząłem analizować rozwiązania, które odpowiadały mojemu celowi, czyli odnalezieniu miecza. Do głowy przychodziły mi niezliczone pomysły: od "wsiądź do autokaru, który dowiezie cię do Composteli" po "zadzwoń do żony i uciekając się do emocjonalnego szantażu, zmuś ją do wyjawienia, gdzie ukryła miecz".

Kiedy wrócił Petrus, uśmiechałem się do siebie.

- No i co?

- Już wiem, jak Agatha Christie pisała powieści kryminalne - zażartowałem. - Przetwarzała najgorszą z hipotez tak, by uczynić ją trafną. Na pewno znała ćwiczenie Cieni.

Petrus zapytał, gdzie jest mój miecz.

- Najpierw przedstawię ci najogólniejszą z hipotez, jakie mi się nasunęły, gdy obserwowałem cienie: miecza nie ma na Camino de Santiago.

- Jesteś genialny! Odkryłeś, że od początku wędrujemy w poszukiwaniu twojego miecza. Sądziłem, że powiedziano ci to już w Brazylii.

- I jest przechowywany w bezpiecznym miejscu - ciągnąłem - do którego moja żona nie ma wstępu. Wnioskuję z tego, że jest to miejsce całkowicie otwarte, ale w sposób niewidoczny.

Tym razem. Petrus nie zareagował śmiechem. Mówiłem dalej:

- Ponieważ zaś najbardziej absurdalne wydaje się, że mógłby leżeć w miejscu pełnym ludzi, musi znajdować się w miejscu niemal bezludnym. Posunąłbym się nawet nieco dalej: aby nieliczni, którzy go widzą, nie zauważyli różnicy między moim mieczem a typowym mieczem hiszpańskim, musi spoczywać gdzieś, gdzie nikt nie potrafi odróżnić tych stylów.

- Sądzisz, że jest gdzieś tu?

- Nie, tu go nie ma. Popełniłbyś poważny błąd, każąc mi wykonywać to ćwiczenie w miejscu, w którym ukryto mój miecz. Natychmiast odrzuciłem tę hipotezę. Musi się jednak znajdować w miasteczku podobnym do tego. W grę nie wchodzi opuszczone miasto, bo tam zwracałby uwagę pielgrzymów i turystów. I wkrótce byśmy go odnaleźli, ale jako ozdobę na ścianie restauracji. - Świetnie - powiedział i zauważyłem, że jest dumny ze mnie, a może z ćwiczenia, którego mnie nauczył.

- I jeszcze jedno - podjąłem.

- Co takiego?

- Najgorszym schronieniem dla miecza jednego z braci byłoby miejsce świeckie. On musi spoczywać w miejscu świętym. Na przykład w kościele, z którego nikt nie poważyłby się go ukraść. Podsumowując: mój miecz został ukryty w kościele w małym miasteczku nieopodal Santiago de Compostela, w zasięgu ludzkich oczu, lecz tam, gdzie pasując do otoczenia, nie zwraca na siebie uwagi. Odtąd będę zaglądał do wszystkich kościołów na Szlaku. - Nie ma takiej potrzeby - zaoponował. - Na pewno nie przeoczysz właściwej chwili, gdy ta nadejdzie.

Udało mi się.

- Powiedz mi, Petrusie, dlaczego szliśmy tak szybko i dlaczego tracimy tyle czasu w opuszczonym miasteczku.

- Jaka byłaby najgorsza z decyzji, które możesz podjąć?