Szaleństwo cd.


Raz jeszcze zerknąłem na cienie. Miał rację, nie znaleźliśmy się tu przypadkowo.

Słońce zniknęło za górą, ale jego jaskrawe światło nie ustępowało jeszcze zapadającemu zmierzchowi. Kilka promieni muskało Żelazny Krzyż - ten, który pragnąłem obejrzeć, a od którego dzieliło nas zaledwie kilkaset metrów. Chciałem poznać przyczyny tego wyczekiwania. Przez ostatni tydzień szliśmy bardzo szybko i sądziłem, że działo się tak dlatego, że musieliśmy przybyć w to miejsce w wyznaczonym dniu i o wyznaczonej porze. Usiłowałem zagaić rozmowę, choćby po to, żeby zapełnić czas, ale wyczułem, że Petrus jest spięty i mocno skupiony. Często zdarzało mi się widywać go w złym humorze, nie przypominałem sobie jednak, żeby kiedykolwiek przejawiał takie napięcie. I nagle uzmysłowiłem sobie, że raz już się to zdarzyło - wtedy gdy jedliśmy śniadanie w wiosce, której nazwy zapomniałem, tuż przed spotkaniem z...

Uniosłem głowę. On tu był. Pies. Napastliwy pies, który najpierw przewrócił mnie na ziemię, tchórzliwe psisko, które uciekło pędem, kiedy spotkaliśmy się powtórnie. Petrus obiecał mi pomoc, jeśli dojdzie do kolejnego starcia, więc zwróciłem się w jego stronę. Ale obok mnie nikogo już nie było. Utkwiłem oczy w ślepia zwierzęcia i pospiesznie zastanawiałem się, jak stawić czoło tej sytuacji. Żaden z nas nawet nie drgnął. Przez myśl przesunęły mi się sceny pojedynków z westernów, rozgrywające się w miastach-widmach. Nikomu nigdy nie przyszło do głowy, żeby pokazać pojedynek między człowiekiem a psem - to wydawało się zbyt nieprawdopodobne.

Miałem przed sobą Legion, bo było ich wielu. W pobliżu stał opuszczony dom. Gdybym poderwał się do biegu, mógłbym wdrapać się na dach, a Legion nie podążyłby za mną. Uwięziony w ciele psa, był więźniem psich możliwości. Szybko odrzuciłem ten pomysł. Przez cały czas patrzyłem psu prosto w oczy. Na Szlaku wielokrotnie z obawą myślałem o tej chwili -i oto nadeszła. Przed odnalezieniem miecza musiałem stanąć twarzą w twarz z wrogiem i zwyciężyć lub ponieść klęskę. Nie miałem wyboru -musiałem się z nim zmierzyć. Gdybym teraz uciekł, wpadłbym w pułapkę. Być może pies już by nie powrócił, ale strach towarzyszyłby mi aż do Santiago de Compostela. I nawet potem całymi nocami śniłbym o psie, obawiając się, że zaraz przede mną stanie, i już po kres moich dni żyjąc w ciągłym lęku.

Gdy snułem te rozmyślania, pies przesunął się w moją stronę. Natychmiast skoncentrowałem się wyłącznie na walce, która miała wybuchnąć lada moment. Petrus uciekł i zostałem sam. Ogarnął mnie strach. I w tej samej chwili pies powoli ruszył w moją stronę, cicho powarkując. Ten głuchy pomruk brzmiał o wiele groźniej niż głośne ujadanie, toteż strach się nasilił. Czytając z mych oczu słabość, pies rzucił się na mnie.

To było, jakby głaz runął na mą pierś. Upadłem na ziemię. Przez głowę przemknęła mi niejasna myśl - widziałem przecież swoją śmierć, wiedziałem, że nie tak przyjdzie mi skończyć, ale strach narastał i nie potrafiłem nad nim zapanować. Walczyłem tylko w obronie twarzy i gardła. Silny ból sprawił, że zwinąłem się w kłębek. Zrozumiałem, że psisko wyszarpało mi kawał ciała z łydki. Oderwałem ręce od twarzy, żeby dotknąć rany. Pies wykorzystał tę chwilę i już szykował się do ataku na moją głowę. I właśnie wtedy natrafiłem palcami na kamień. Chwyciłem go i uderzyłem bestię z całą siłą rozpaczy.

Pies nieco się odsunął, raczej zaskoczony niż ranny, a mnie udało się w tym czasie poderwać z ziemi. Cofnął się jeszcze trochę, mnie zaś ten zakrwawiony kamień w ręce dodał odwagi. Nadmiar szacunku wobec wroga okazał się pułapką. Zwierzę nie mogło być silniejsze ode mnie. Może bardziej zwinne, ale na pewno nie silniejsze, bo to ja byłem cięższy i większy od niego. Teraz nie bałem się już tak bardzo, jednak utraciłem kontrolę nad sytuacją i zacząłem potwornie krzyczeć, ściskając kamień. Zwierzę znów się cofnęło, a potem, nagle, zatrzymało się.

Miałem wrażenie, że czyta w moich myślach. Pełen desperacji, czułem się silny i tę walkę z psem uważałem za żałosną. Niespodziewanie ogarnęło mnie przeświadczenie o własnej mocy, a nad opuszczonym miastem powiał ciepły wiatr. Odczułem bezgraniczną niechęć do ciągnięcia tego pojedynku - wystarczyło przecież cisnąć kamieniem w psi łeb, żeby pokonać to zwierzę. Chciałem położyć kres sprawie, obejrzeć skaleczoną nogę, zakończyć to absurdalne doświadczenie z mieczem i dziwaczną pielgrzymką do Composteli.

Lecz okazało się, że to kolejna pułapka. Pies skoczył i znów przewrócił mnie na ziemię. Tym razem zręcznie uniknął uderzenia kamieniem i wbił zęby w moją rękę, zmuszając mnie do wypuszczenia tej broni. Zacząłem okładać go pięściami, gołą ręką, ale nie zdołałem wyrządzić mu większej krzywdy. Mogłem tylko unikać kolejnych ugryzień. Jego ostre pazury rwały na strzępy ubranie, kaleczyły ramiona, ja zaś zrozumiałem, że to tylko kwestia czasu i że psisko zdobędzie nade mną przewagę. Nagle rozbrzmiał we mnie głos, który mówił, że jeśli pies weźmie górę, walka się zakończy i będę ocalony. Pokonany, ale żywy. Doskwierał mi ból nogi, paliła pokaleczona i podrapana skóra. Głos namawiał, żebym zaprzestał walki, a ja poznałem ten głos: mówił do mnie Astrain, mój Posłaniec. Pies zamarł na moment, jakby także usłyszał jego głos, a mnie znów ogarnęła chęć, by wszystko rzucić. Astrain przekonywał, że wielu ludzi nie odnajduje w tym życiu swego miecza. Jakie znaczenie mógł mieć ten miecz? W głębi ducha pragnąłem wrócić do domu, znaleźć się blisko żony, mieć dzieci i wykonywać pracę, którą lubię. Dość tych bzdur, dość pojedynków z psami i wspinaczek po wodospadach! Powtarzałem sobie to już po raz drugi, ale teraz pragnienie było znacznie silniejsze i wiedziałem, że poddam się niemal natychmiast. Hałas dobiegający z ulicy odwrócił uwagę psa. To pasterz prowadził owce z pastwiska. Nagle przypomniałem sobie, że taka scena już się zdarzyła przy ruinach starego zamku. Kiedy pies zauważył owce, puścił mnie i potężnym susem rzucił się w ich kierunku. Byłem ocalony. Pasterz zaczął krzyczeć i owce rozpierzchły się na wszystkie strony. Zanim pies zdążył się oddalić, zdobyłem się na odrobinę odwagi i chcąc zostawić zwierzętom nieco więcej czasu na ucieczkę, chwyciłem go za tylną łapę. Miałem absurdalną nadzieję, że pasterz pospieszy mi z pomocą, i na moment odzyskałem wiarę w miecz i potęgę RAM. Pies próbował się oswobodzić. Przestałem być dla niego wrogiem, byłem tylko natrętem. To, czego teraz pożądał, znajdowało się tam, tuż przed nim - to były owce. Ale ja wciąż trzymałem go za łapę, czekając na pasterza, który nie nadchodził.

Ta sekunda ocaliła moją duszę. Wyrosła we mnie potężna siła, tym razem już nie iluzja potęgi, która rodzi rezygnację i chęć odwrotu. Astra-in znów szeptał mi do ucha: powinienem zawsze, mierząc się ze światem, sięgać po taką samą broń, jaką on mnie atakuje. Aby zatem zmierzyć się z psem, powinienem także stać się psem.

To było szaleństwo, o którym Petrus opowiadał mi rano. Wyszczerzyłem zęby i głucho warknąłem, całą nienawiść zamykając w wydobywającym się z mych ust dźwięku. Kątem oka dostrzegłem przerażoną twarz pasterza i owce, które bały się mnie tak samo jak psa.

Legion zrozumiał i wystraszył się nie na żarty. Wtedy przypuściłem szturm. Pierwszy podczas tej potyczki. Zaatakowałem go zębami i pazurami, próbowałem kąsać jego gardziel, chwycić za kark - zrobić to, czego sam się obawiałem, kiedy to on atakował. Ogarnęła mnie nieodparta wola zwycięstwa. Nic innego nie miało znaczenia. Rzuciłem się na zwierzę i powaliłem je na ziemię. Pies walczył, próbował się uwolnić, jego pazury wbijały się w moją skórę, ale i ja gryzłem i drapałem. Gdyby mi się wyrwał, znów by uciekł, a ja nie chciałem dopuścić, by czyhał gdzieś na kolejną okazję. Musiałem pokonać prześladowcę tu i teraz - i pozbyć się go na zawsze.

Zwierzę patrzyło na mnie, zdezorientowane. Teraz ja byłem psem, on, jak się wydawało, stał się człowiekiem. Mój dawny strach zawładnął nim tak dalece, że choć pies zdołał mi się wyrwać, to jednak dał się zamknąć w opustoszałej zagrodzie. Za niskim kamiennym murem była już tylko przepaść - żadnej drogi ucieczki. Pies przeobraził się w człowieka, który teraz ujrzeć miał oblicze swej śmierci.

Nagle zrozumiałem, że wydarzyło się coś dziwnego. Byłem zbyt silny. Myśli zaczęły mi się mącić, widziałem twarz Cygana, a wokół niej jakieś niewyraźne obrazy. Stałem się Legionem. W tym tkwiła tajemnica mojej mocy. Demony opuściły to nieszczęsne, wystraszone psisko, które już za chwilę mogło zginąć na dnie przepaści, i teraz żyły we mnie. Poczułem straszliwą chęć rozerwania na strzępy bezbronnego stworzenia.

"Jesteś Księciem, a oni to Legion" - szepnął Astrain. Lecz ja nie chciałem być Księciem; gdzieś w dali rozbrzmiewał także głos mojego Mistrza, który powtarzał z naciskiem, że powinienem odnaleźć miecz. Nie wolno mi było zabić tego psa.

To, co wyczytałem z oczu pasterza, potwierdziło moje przypuszczenia. Teraz bardziej bał się mnie niż psa. Zakręciło mi się w głowie, świat wokół mnie zawirował. Nie mogłem zemdleć, to oznaczałoby triumf Legionu. Musiałem znaleźć jakieś rozwiązanie. Nie walczyłem już ze zwierzęciem, zmagałem się z mocą, która mnie opętała. Czułem, że nogi się pode mną uginają, przytrzymałem się ściany, ale zawaliła się pod moim ciężarem. Upadłem twarzą na ziemię pomiędzy drewniane belki i kamienie.

Ziemia. Legion był ziemią, owocem ziemi. Owocami - dobrymi i złymi - ale owocami ziemi. Ona była jego domem, rządzonym albo zarządzanym przez świat. Gwałtowny przypływ Agape sprawił, że ze wszystkich sił wczepiłem się palcami w ziemię. Wydałem przeraźliwy okrzyk, podobny do tego, który usłyszałem podczas pierwszego spotkania z psem. Poczułem, że Legion przenika moje ciało, umykając ku ziemi, ponieważ we mnie była Agape: Legion nie chciał być pochłonięty przez Agape, która trawi. Taka była moja wola, wola, która kazała mi oprzeć się omdleniu, wola Agape tkwiącej w mej duszy, Agape trwalszej od innych uczuć. Zadrżałem całym ciałem.

Wymiotowałem, czułem jednak, że to narastająca Agape wychodzi wszystkimi porami mego ciała. Wciąż drżałem i było tak aż do chwili, gdy, znacznie później, zrozumiałem, że Legion powrócił do swego królestwa. Usiadłem na ziemi, okaleczony i wyczerpany, i wtedy przed oczyma stanęła mi absurdalna wizja: ujrzałem ociekającego krwią, merdającego ogonem psa i przerażonego pasterza, który mi się przypatrywał.

- Musiał pan zjeść jakieś paskudztwo - powiedział pasterz, najwyraźniej nie chcąc uwierzyć w to, co widział. - Teraz, kiedy udało się panu zwymiotować, poczuje się pan lepiej.

Pokiwałem głową. Podziękował, że powstrzymałem "swojego" psa, i odszedł wraz ze stadkiem owiec.

Petrus zbliżył się do mnie w milczeniu. Oderwał kawałek koszuli i owinął tkaniną moją nogę. Mocno krwawiła. Poprosił, żebym poruszył rękami i nogami, a potem tułowiem, i orzekł, że nie doznałem poważniejszych obrażeń. - Strach na ciebie patrzeć - stwierdził, uśmiechając się. Był, co ostatnio rzadko się zdarzało, w dobrym nastroju. - W tej sytuacji oglądanie Żelaznego Krzyża z bliska nie wchodzi w grę. Na pewno jest tam sporo turystów, wystraszyłbyś ich.

Przemilczałem jego uwagę. Podniosłem się, otrzepałem brud z ubrania i stwierdziłem, że mogę chodzić. Petrus poradził mi wykonać ćwiczenie Tchnienia RAM i przyniósł mój plecak. Ćwiczenie przywróciło mi harmonię ze światem. W pół godziny później stałem już przy Żelaznym Krzyżu. Pewnego dnia Foncebadón odrodzi się z ruin. Legion tchnął w to miejsce ogromną moc.