Tradycja cd.


Nazajutrz w skrzynce hotelowej mojego pokoju znalazłem tylko krótką wiadomość: „Godzina 7 wieczorem, zamek templariuszy".

Przez resztę popołudnia błądziłem bez celu. Kilka razy obszedłem uliczki Ponferrady, wciąż patrząc w dal, w stronę zawieszonej na wzgórzu budowli - zamku, do którego miałem udać się o zmierzchu. Templariusze zawsze pobudzali moją wyobraźnię, a zamek w Ponferradzie nie był jedynym ich śladem na Camino de Santiago. Zakon założyło dziewięciu rycerzy, którzy postanowili nie wracać z wyprawy krzyżowej. Wkrótce ich wpływy ogarnęły całą Europę, wywołując na początku tego tysiąclecia istną rewolucję obyczajową. Podczas gdy lwia część szlachty myślała wyłącznie o bogaceniu się kosztem pracy poddanych, templariusze poświęcali życie i majątek, służąc mieczem ochronie pielgrzymów podążających do Jerozolimy; zakonnicy-rycerze wskazywali wzór życia duchowego, którego celem było dążenie do mądrości.

W roku 1118 Hugon z Payns wraz z ośmioma innymi rycerzami stanął na dziedzińcu starego, opuszczonego zamczyska, by ślubować miłość do ludzi. W dwa wieki później istniało ponad pięć tysięcy komandorii rozrzuconych po całym ówczesnym świecie. Zakon godził dwa style życia, dotąd, jak się wydawało, całkowicie nieprzy-stawalne - rycerski i religijny. Donacje członków zakonu oraz tysięcy wdzięcznych pielgrzymów pozwoliły templariuszom błyskawicznie zgromadzić nieoszacowane bogactwa, a majątek ten często służył wypłacaniu okupów za wolność możnych chrześcijan pojmanych przez muzułmanów. Uczciwość tych kawalerów była tak nieskazitelna, że królowie i szlachta powierzali im swe dobra, podróżując jedynie z dokumentem poświadczającym posiadanie owego majątku. Taki dokument można było wymienić w każdym zamku templariuszy na odpowiednią sumę. Z niego zrodziły się funkcjonujące do dziś weksle trasowane.

Dzięki zaangażowaniu w życie duchowe kawalerowie potrafili pojąć prawdę, o której przypomniał mi poprzedniego wieczoru Petrus: że w domu Ojca jest wiele mieszkań. Dążyli do położenia kresu walkom toczonym w imię wiary i do pojednania dominujących religii monoteistycznych swojej epoki - chrześcijaństwa, judaizmu i islamu. Ich świątynie zwieńczone były kopułami przypominającymi kopułę judaistycznej Świątyni Salomona, budowane na planie ośmiokątów jak arabskie meczety, ale z nawami charakterystycznymi dla kościołów chrześcijańskich.

Lecz jak wszystko, co choć trochę wyprzedza swoją epokę, zakon templariuszy zaczął wzbudzać nieufność. Potęga ekonomiczna sprawiła, że królowie spoglądali na nich z zazdrością i niechęcią, a przychylność wobec innych religii stanowiła zagrożenie dla Kościoła. W piątek 13 października 1307 roku Watykan, wspierany przez najpotężniejszych władców Europy, przeprowadził jedną z największych operacji policyjnych średniowiecza: nocą w zamkach templariuszy aresztowano i wtrącono do więzień Mistrzów zakonu. Zostali oskarżeni o tajemne praktyki, w tym o oddawanie czci diabłu, bluźnierstwo wobec Jezusa Chrystusa, urządzanie orgii i zmuszanie nowicjuszy do spółkowania. Okrutne tortury, oszczerstwa, a wreszcie zdrada sprawiły, że zakon templariuszy zniknął z kart średniowiecznych kronik. Skonfiskowano jego bogactwa, braci-rycerzy rozpędzono po świecie. Ostatni Wielki Mistrz zakonu, Jakub z Molay, został wraz z jednym ze swych towarzyszy spalony na stosie, który wzniesiono na wyspie Cite w sercu Paryża. Jego ostatnim życzeniem było, aby konając, mógł patrzeć na wieże katedry Notre Dame .

Jednak Hiszpania, prowadząca rekonkwistę Półwyspu Iberyjskiego, uznała, że warto przyjąć opuszczających inne państwa templariuszy, licząc na ich wsparcie w walce z Maurami. Rycerzy przygarnęły hiszpańskie zakony, a wśród nich Zakon Świętego Jakuba od Miecza, czuwający nad bezpieczeństwem Camino de Santiago. Pochłonięty takimi myślami, punktualnie o siódmej wieczorem przekroczyłem bramę wiodącą do starego zamku templariuszy w Pon-ferradzie, gdzie wyznaczono mi spotkanie z Tradycją.

Nikogo nie było. Czekałem pół godziny, paląc papierosa za papierosem, aż do chwili, kiedy pomyślałem o najgorszym: rytuał odbył się o siódmej rano. Jednak gdy zamierzałem już odejść, pojawiły się dwie dziewczyny, które na ubraniach miały naszyte flagi Holandii i muszle -symbol Camino de Santiago. Podeszły do mnie, zamieniliśmy kilka słów i doszliśmy do wniosku, że czekamy na to samo. Do liściku nie zakradł się błąd - pomyślałem z ulgą.

Co kwadrans przybywał ktoś nowy. Australijczyk, pięcioro Hiszpanów, jeszcze jeden Holender. Nie licząc paru pytań o godzinę spotkania, która wszystkich nas niepokoiła, prawie się do siebie nie odzywaliśmy. Usiedliśmy razem w jednym z pomieszczeń - zrujnowanym przedsionku, dawniej pełniącym rolę spiżarni, i postanowiliśmy czekać na to, co zapewne miało się wydarzyć. Nawet gdyby trzeba było tak czekać cały dzień i noc.

Czas płynął. W końcu zaczęliśmy rozmawiać o motywach, które skłoniły nas do przybycia w to miejsce. Przy okazji dowiedziałem się, że Szlak Świętego Jakuba jest wykorzystywany przez inne bractwa, na ogół związane z Tradycją. Ludzie, których tu spotkałem, przeszli już przez wiele prób i inicjacji, ale były to próby, które poznałem dawno temu w Brazylii. Tylko Australijczyk i ja zdobywaliśmy wyższy stopień Pierwszej Drogi. Nawet nie wdając się w szczegóły, zrozumiałem, że postępowanie Australijczyka zdecydowanie odbiega od Praktyk RAM.

Mniej więcej za dwadzieścia dziewiąta, kiedy zaczynaliśmy już opowiadać o swoim życiu prywatnym, rozbrzmiał gong. Dźwięk dochodził ze starej zamkowej kaplicy.

Ten widok robił ogromne wrażenie. Kaplicę, a raczej to, co z niej zostało, bo znaczna część budowli była ruiną, oświetlały pochodnie. Tam gdzie dawniej wznosił się ołtarz, rysowało się siedem sylwetek odzianych w świecki strój templariuszy: kaptur, stalowy hełm i kolczugę. Postacie miały u boku miecze, a w rękach tarcze. Zaparło mi dech w piersi - można by pomyśleć, że czas nagle się cofnął. Jedynym, co nie pozwalało zatracić poczucia rzeczywistości, były nasze ubrania - dżinsy i bawełniane koszulki, na których widniały muszle. Choć światło pochodni ledwie rozpraszało mrok, w jednym z rycerzy zdołałem rozpoznać Petrusa.

- Zbliżcie się do swoich Mistrzów - powiedział ten, który wyglądał na najstarszego. - Patrzcie im prosto w oczy. Rozbierzcie się i przywdziejcie szaty.

Ruszyłem w stronę Petrusa. Wyglądał, jakby był w transie, i miałem wrażenie, że mnie nie poznaje. Lecz w oczach mojego przewodnika dostrzegłem cień smutku, takiego jak ten, który pobrzmiewał w jego głosie minionej nocy. Zdjąłem ubranie, a Petrus odział mnie w czarną, pachnącą tunikę, która opadła mi do samych stóp. Zorientowałem się, że jeden z Mistrzów miał kilku uczniów, nie mogłem jednak zobaczyć który, musiałem bowiem patrzeć Petrusowi w oczy. Zostali poprowadzeni na środek kaplicy przez najwyższego kapłana, który - podczas gdy dwóch rycerzy rysowało wokół nas krąg - zaczął odprawiać modły: - Trinitas, Soter, Mesjasz, Emmanuel, Sabaoth, Adonaj, Atanatos, Jezus... Krąg, nieodzowna ochrona dla tych, którzy w nim się znajdowali, został wytyczony. Zauważyłem, że cztery spośród tych osób noszą białe tuniki, co oznacza drogę absolutnej czystości.

- Amides, Teodonias, Anitor! - ciągnął najwyższy kapłan. - Dzięki pomocy aniołów wdziewam szatę zbawienia i czerpię wszystko, co pragnę ujrzeć rzeczywistym, z Twej dobroci, o przenajświętszy Adonaj, którego Królestwo trwać będzie po wsze czasy. Amen!

Najwyższy kapłan zarzucił na kolczugę biały płaszcz z wyszytym na plecach krzyżem templariuszy. Inni rycerze uczynili to samo.

Była dokładnie dwudziesta pierwsza, godzina Merkurego Posłańca. A ja znów znalazłem się w środku kręgu Tradycji. Woń mięty, bazylii i żywicy wypełniła kaplicę. Wszyscy rycerze wypowiadali teraz wielką inwokację:

- O wielki i potężny królu N., który mocą Boga Najwyższego, EL, władasz wszystkimi duchami wyższymi i niższymi, a przede wszystkim piekielnym światem kręgu wschodniego [...], wzywam cię, abym mógł spełnić moje pragnienie, jakiekolwiek by ono było, o ile pozostaje w zgodzie z twym dziełem, wzywam cię z mocy Boga, EL, stwórcy wszystkich rzeczy na niebie, w przestworzach, na ziemi i w piekle, i ich pana.

Niezmącona cisza zapadła pośród starych murów i choć go nie widzieliśmy, mogliśmy poczuć obecność tego, którego imię zostało wypowiedziane. To było zwieńczenie rytuału. Uczestniczyłem już w setkach podobnych ceremonii, które przynosiły znacznie bardziej zadziwiające niespodzianki, gdy nadchodziła ta chwila. Ale zamek templariuszy z pewnością pobudził mą wyobraźnię - wydawało mi się, że w lewej nawie kaplicy widzę unoszącego się lśniącego ptaka, jakiego dotąd nie spotkałem.

Najwyższy kapłan, stojąc poza kręgiem, skropił nas wodą. Potem święconym tuszem wypisał na podłodze siedemdziesiąt dwa imiona, którymi w Tradycji nazywa się Boga. Wszyscy, pielgrzymi i rycerze, poczęli wypowiadać święte imiona. Płomienie pochodni trzeszczały, co oznaczało, że wezwany duch się podporządkował.

Nadszedł czas Tańca. Zrozumiałem, dlaczego Petrus uczył mnie wczoraj tańca, tak różniącego się od tych, które przywykłem wykonywać w tej fazie ceremonii. Nie podano nam tej zasady, ale wszyscy już ją znaliśmy: nie wolno było wystawić nogi poza krąg, ponieważ nie mieliśmy osłon, jakie rycerze włożyli pod kolczugi. Zapisałem w pamięci wielkość kręgu i robiłem dokładnie to, czego nauczył mnie Petrus.

Wróciłem myślami w świat dzieciństwa. Głos, daleki głos kobiety, nucił w mej głowie piosenki. Ukląkłem, potem skuliłem się w pozycji płodu. Mój tułów, i tylko tułów, wirował w rytm melodii. Czułem się dobrze i już pogrążyłem się w rytuale Tradycji. Z czasem rozbrzmiewająca we mnie muzyka odmieniała się, poruszałem się coraz gwałtowniej, ogarnięty potężną ekstazą. Wokół panowała ciemność, a moje ciało zatraciło pośród tego mroku wszelki ciężar. Wówczas ruszyłem na przechadzkę po ukwieconych polach Agaty i spotkałem się z dziadkiem i wujem, który w dzieciństwie miał na mnie bardzo silny wpływ. Poczułem wibracje czasu i jego osnowy, której wszystkie drogi krzyżują się, splatają, a wreszcie łączą w spójne całości tak, że trudno już odróżnić poszczególne ścieżki, choć każda jest odmienna od pozostałych. W pewnej chwili ujrzałem pędzącego Australijczyka - jego ciało lśniło czerwoną poświatą. Potem mym oczom ukazały się kielich i patena. Ten obraz trwał bardzo długo, jakby usiłował mi coś przekazać. Próbowałem odgadnąć jego wymowę, lecz nie potrafiłem zrozumieć przesłania; byłem tylko pewien, że ma związek z moim mieczem. Potem wydawało mi się, że widzę Oblicze RAM wyłaniające się z ciemności, która nagle zajęła miejsce kielicha i pateny. Lecz kiedy twarz się przybliżyła, okazała się tylko obliczem N., przywołanego ducha, mojego dobrego znajomego. Nie nawiązaliśmy bliższego kontaktu i twarz rozproszyła się w mroku, z którego się wyłoniła.

Nie wiem, jak długo tańczyliśmy. Nagle dobiegł mnie głos: "Jahwe, Tetragrammaton... Te-tragrammaton..." Nie chciałem wychodzić z transu, jednak najwyższy kapłan powtarzał: "Jahwe, Tetragrammaton..." Rozgniewało mnie to. Wciąż jeszcze trwała więź z Tradycją i nie chciałem wracać. Ale Mistrz nalegał. Niechętnie powróciłem na Ziemię. Znów znajdowałem się w magicznym kręgu, pośród przesiąkniętej pradawną historią atmosfery zamku templariuszy. My, pielgrzymi, spoglądaliśmy na siebie. Nagłe przerwanie kontaktu dla wszystkich było przykre. Miałem wielką chęć porozmawiać z Australijczykiem o tym, co zobaczyłem. Kiedy na niego spojrzałem, zrozumiałem, że słowa są zbędne - on także mnie widział.

Rycerze stanęli wokół nas. Uderzali mieczami o tarcze, a my słuchaliśmy tych ogłuszających dźwięków. Ucichły po chwili i wtedy najwyższy kapłan powiedział: - O duchu N., ponieważ gorliwie wypełniłeś me prośby, teraz pozwalam ci odejść, zaklinając, byś nie szkodził ludziom ani zwierzętom. Odejdź, powiadam, i bądź gotów i chętny przybyć tu ponownie, gdy wezwą cię należycie odprawione święte rytuały i egzorcyzmy Tradycji. Zaklinam, byś odszedł w pokoju i ciszy, i niechaj pokój boży po wsze czasy panuje między tobą i mną. Amen.

Krąg zniknął, a my uklękliśmy, pochylając głowy. Jeden z rycerzy odmówił z nami siedem Pater noster i siedem Ave Maria. Najwyższy kapłan po siedemkroć odmówił Credo, wyjaśniając, iż poleciła mu tak uczynić Matka Boska z Med-jugorie, która objawiała się w Jugosławii od roku 1982. Postępowaliśmy zatem zgodnie z obrządkiem chrześcijańskim.

- Andrew, powstań i podejdź tu rozkazał najwyższy kapłan. Australijczyk ruszył w stronę ołtarza, przed którym stało siedmiu rycerzy. Jeden z nich, zapewne przewodnik Australijczyka, zapytał:

- Bracie, czy chcesz zostać przyjęty do naszego Domu?

- Tak - odparł Andrew.

I zrozumiałem, w jakim rytuale chrześcijańskim bierzemy udział. Była to inicjacja templariusza.

- Świadom jesteś surowości reguły Domu i zawartych w niej nakazów służenia ludziom?

- Gotów jestem znieść wszystko dla Boga i pragnę być sługą i niewolnikiem Domu na zawsze, po kres mego żywota - odrzekł Australijczyk. Potem nastąpiła seria rytualnych pytań, z których część nie miała we współczesnym świecie żadnego sensu, podczas gdy inne oznaczały pełne oddanie i ogrom miłości. Andrew, ze spuszczoną głową, odpowiadał na wszystkie zadawane pytania.

- Dobry bracie, prosisz o wiele, gdyż z naszej reguły widzisz jeno pozór zewnętrzny, piękne rumaki, wspaniałe szaty - powiedział jego przewodnik. - Nie znasz jednak surowych nakazów, które kryją się pod tą powłoką. Trudno bowiem przyjdzie tobie, któryś sam sobie panem, stać się sługą innych, gdyż rzadko czynił będziesz to, czego pragniesz. Jeśli zechcesz tu zostać, wyślemy cię za morze. Jeśli zapragniesz być w Akce, wyślemy cię do ziemi Trypolisu, Antiochii lub Armenii. Gdy zapragniesz snu, trzeba ci będzie czuwać. Jeśli zechcesz poświęcić się zajęciom dnia, rozkażemy ci udać się na spoczynek.

- Chcę należeć do Domu - odparł Australijczyk.

I było, jakby dawni templariusze, którzy mieszkali w zamku, z zadowoleniem obserwowali ceremonię inicjacji. Pochodnie głośno trzeszczały.

Potem nastąpiła seria przestróg, a Australijczyk przyjmował je wszystkie, powtarzając, że pragnie wstąpić do Zakonu. Wreszcie jego przewodnik zwrócił się do najwyższego kapłana i powtórzył odpowiedzi udzielone przez Australijczyka. Kapłan raz jeszcze uroczyście zapytał, czy postulant gotów jest zaakceptować wszystkie nakazy Domu.

- Tak, Mistrzu, jeśli taka jest wola boża. Staję przed Bogiem i przed tobą, Mistrzu, a także przed braćmi, by błagać w imię Boga i Maryi Dziewicy o przyjęcie mnie do Zakonu i dopuszczenie do jego dobrodziejstw, zarówno duchowych, jak i doczesnych, jako tego, który pragnie zostać sługą i niewolnikiem Domu po kres swego żywota.

- Przywiedźcie go do mnie w imię Boże - rzekł wówczas najwyższy kapłan. Wtedy rycerze dobyli z pochew mieczy i unieśli je ku niebu. Potem opuścili broń, by po chwili stalową koroną otoczyć głowę Australijczyka. Ostrza połyskiwały w ogniu złotawym blaskiem, który podkreślał świętość tej chwili. Mistrz Australijczyka zbliżył się do niego, by uroczyście wręczyć mu miecz. Ktoś uderzył w dzwon, którego dźwięk odbił się echem w starym zamczysku, by brzmieć w nieskończoność. Wszyscy spuściliśmy oczy, a rycerze gdzieś zniknęli. Kiedy podnieśliśmy głowy, było nas już tylko dziewięcioro, ponieważ Andrew udał się z rycerzami na obrzędową ucztę.

Przebraliśmy się i bez zbędnych formalności każdy z nas ruszył w swoją stronę. Taniec musiał trwać bardzo długo, ponieważ właśnie świtało. Ogarnęło mnie poczucie bezgranicznej samotności. Zazdrościłem Australijczykowi, który znalazł swój miecz i zdołał osiągnąć cel. Byłem teraz sam, nikt nie wskazywał mi dalszej drogi, ponieważ Tradycja odtrąciła mnie w dalekim kraju Ameryki Południowej, nie podpowiadając, jak mogę wrócić na jej łono. Musiałem przemierzyć niezwykły Szlak Świętego Jakuba, a byłem już coraz bliżej jego kresu i wciąż nie znałem tajemnicy mojego miecza ani nie wiedziałem, w jaki sposób mam go odnaleźć.

Dzwon nadal bił. Wychodząc z zamku, stwierdziłem, że głos dochodzi z pobliskiego kościoła i wzywa wiernych na poranną mszę. Miasto budziło się, by pracować, kochać, cierpieć albo oddawać się marzeniom i płacić rachunki. I ani ten dzwon, ani miasto nie wiedziały, że tej nocy odprawiono pradawny rytuał i że to, co świat uważał za martwe od wieków, wciąż się odradzało, dowodząc swej wielkiej mocy.