@7


ON: Kończył się ostatni dzień jego pobytu w Nowym Orleanie. Jutro miał lecieć do Nowego Jorku.
Tam jeszcze tylko jedna noc i półtora dnia. Poza tym w Nowym Jorku czas biegnie znacznie szybciej - myślał, czekając w znakomitym nastroju na poranną kawę przy stoliku ustawionym na tarasie hotelu przy basenie.
Po Nowym Jorku był Paryż, a w Paryża ona. To, co czuł, myśląc teraz o niej, to była taka delikatna melancholia tęsknoty połączona z napięciem i niecierpliwością dziecka czekającego na koniec wigilijnej kolacji, aby wreszcie rozpakować te prezenty pod choinką. Trzeba jeszcze tylko przetrzymać jakoś tę kolację i potem już...
Dzisiaj zrobił bez wyrzutów sumienia, a właściwie nawet z prawdziwą satysfakcją, dwie rzeczy, które w żadnym razie nie przystoją odpowiedzialnemu pracownikowi nauki".
Po pierwsze, około południa, jeszcze przed lunchem, wymknął się niepostrzeżenie z zaciemnionej sali, w której odbywała się jego sesja, aby pobiec do sąsiedniego budynku centrum kongresowego. Koniecznie chciał wysłuchać wykładu młodego biochemika z instytutu badawczego w La Jolla koło San Diego. Natknął się na abstrakt jego wykładu przypadkowo, studiując podczas śniadania materiały z konferencji. Natychmiast zwrócił jego uwagę. To, co twierdził ten młody człowiek o bardzo filmowo brzmiącym nazwisku Janda, było rewelacją. Ogłaszał bowiem, że on i jego instytut są na najlepszej drodze do opracowania szczepionki zapobiegającej uzależnieniu się ludzi od kokainy!
Nie mógł sobie Janda wybrać lepszego miejsca, aby poinformować świat o swoim odkryciu - pomyślał.
Poza tym to, co powiedział ten młody naukowiec, było tak genialnie piękne w swojej prostocie, że dostawał gęsiej skórki, słuchając go w tej wypełnionej po brzegi sali. Ludzie czuli, że tak naprawdę jest to najważniejszy wykład tego kongresu.
Nie mógł się doczekać, aby to jej opowiedzieć lub opisać. Ona dzieliła jego entuzjazm i fascynację mądrością jak nikt nigdy dotąd. Poza tym nie wstydziła się swojej niewiedzy, co przy jej ciekawości i upartym dążeniu, aby wszystko zrozumieć, powodowało, że i on - zmuszony do wyjaśnień - na wiele rzeczy patrzył z innej perspektywy.
Kokaina jest zbyt małą molekułą, aby detektory układu immunologicznego człowieka mogły ją zarejestrować i przechwycić jako intruza. Niezarejestrowana dostaje się bez przeszkód do komórek układu nerwowego. Układ immunologiczny, niepoinformowany" o ataku, nie wysyła żadnych antyciał, które mogłyby z nią walczyć. Gdyby jednak podwiesić" kokainę do wystarczająco dużych protein - i to było tym genialnym pomysłem Jandy i jego grupy - układ immunologiczny rozpoznałby tę hybrydę jako wroga i zniszczył antyciałami, zanim kokaina dostałaby się do mózgu. Janda twierdził, że udało mu się, na razie tylko u szczurów, dokonać tego i zmusić ich system immunologiczny do wytworzenia przeciwciał, które niszczyły przyklejoną do dużych protein kokainę, zanim dotarła do receptorów na neuronach w mózgu. Takie antyciała wytwarzane są jako reakcja organizmu na np. obecność szczepionki. Janda wstrzykiwał opracowane przez jego instytut szczepionki szczurom - oczywiście nie powiedział, co było substancją czynną takiej szczepionki - aby potem podać im kokainę. Kokaina nie docierała do receptorów na neuronach w mózgu szczurów w eksperymencie, w efekcie czego nie zagryzały się nawzajem. To był najlepszy dowód, że szczepionka działa, bowiem szczury na kokainie przeistaczają się w bestie. Nie tylko szczury zresztą. Psy do walki często także podnieca się kokainą.
Janda twierdził, że opracowanie takiej szczepionki dla ludzi to kwestia krótkiego czasu.
Nie mógł w tym momencie nie myśleć o firnie. A także o sobie i własnej przygodzie z kokainą. Wtedy, kilkanaście lat temu, w innej dzielnicy tego miasta, gdy miał już kokainę w sobie, czasami zastanawiał się nad mechanizmem jej działania. To, co wymyślił ten młody chemik, szczególnie receptory na komórkach nerwowych - neuronach - w mózgu, też przychodziło mu czasami do głowy. Te receptory na neuronach - to jak dziurka od klucza do mózgu. Gdy klucz nie pasuje, nic nie przedostanie się do środka. Chyba że jest tak małe jak molekuła kokainy, która przepchnie się bez kłopotu przez każdą dziurkę. Już wtedy w Tulane poznał dokładnie ten mechanizm. Ale nigdy nie przyszło-by mu do głowy, aby zwiększyć rozmiary klucza na tyle, aby nie pasował do tej dziurki. Sprytny Janda pomyślał o tym.
Poza tym, gdy na tej sali padło sformułowanie receptory na neuronach", przypomniała mu się wyjątkowo smutna historia młodej doktorantki, Candace Pert, z Georgetown University w Waszyngtonie. Jim także znał tę historię. Od dnia, w którym mu ją opowiedział, Jim zawsze pił jedną kolejkę za Candace Pert, kobietę, która dokładnie wiedziała, co się dzieje za błoną śluzową".
To Candace Pert, badając w latach siedemdziesiątych mechanizm działania morfiny, tak bardzo zasłużonej w walce z cierpieniem, jeszcze na studiach odkryła, że na powierzchni neuronów są miejsca, które kształtem i wielkością pasują do molekuły morfiny. Jak klucz do zamka. To przez te miejsca morfina przedostaje się do komórek. I właśnie w ten sposób uśmierza ból. Skąd niby neuron miałby mieć na sobie klucz do jakiejś morfiny? Dlaczego organizm przygotował sobie dziurkę od klucza, którego istnienia jednak nie mógł przewidzieć? A może istnieją substancje podobne pod względem struktury i działania do morfiny, wytwarzane wewnątrz organizmu? Są. Oczywiście, że są. Tak jak morfina łagodzą ból, wpływają na nastrój, wywołują uczucie przyjemności, a czasami nawet euforię. Nazywają się endorfmy, wewnętrzne morfiny". Ujmując to obrazowo, można powiedzieć, że orgazm to nic innego jak zatapianie mózgu endorfinami. Tak samo zresztą jak lęk skazańca tuż przed egzekucją na krześle elektrycznym. Wbrew pozorom w obu przypadkach skład chemiczny substancji w mózgu jest identyczny.
Mało kto wie, że to od odkrycia Candace Pert rozpoczęła się fascynująca i trwająca nieprzerwanie do dziś historia molekuł emocji. Właśnie jej odkrycie pozwoliło zacząć myśleć o tym, że ludzie to mieszanina nukleotydów, pamięci, pragnień i protein. Gdyby nie receptory na neuronach, z pewnością nie byłoby poezji.
Na pomysł takich receptorów na neuronach Candace Pert, atrakcyjna brunetka z uniwersytetu w Waszyngtonie, wpadła jeszcze w 1972 roku. Dalsza historia jej odkrycia to najlepszy dowód, jak próżny, zawistny, okrutny i pełen intryg może być świat nauki. Znał to z własnego doświadczenia, więc historia Candace nie była dla niego szokiem.
Gdy Pert była tuż przed swoim odkryciem, szef projektu, utytułowany profesor, informowany regularnie o postępach prac, polecił jej bezwarunkowo zakończyć badania, twierdząc, że są bezcelowe i pro- wadzą w ślepą uliczkę". Ten sam profesor jednak wkrótce z dwoma nie mniej utytułowanymi kolegami został nominowany do prestiżowej amerykańskiej nagrody Laskera - prowadzącej prostą drogą do Nobla -właśnie za badania nad receptorami neuronów. Jej badania! Komitet nagrody Laskera całkowicie pominął jej wkład, nie wymieniając nawet nazwiska.
Jak wspomina sama Pert, mogła przejść nad tym do porządku i żyć z tym poniżeniem w milczeniu, wiedząc i tak swoje", albo protestować. Nie przeszła nad tym do porządku. Zbyt dobrze pamiętała przypadek innej kobiety, którą obrabowano z jej wiedzy, uznania i zasług. I zbyt dobrze pamiętała, czym się to skończyło.
On też znał w szczegółach tragiczny przypadek Rosalind Franklin. Jak mógł nie znać. Przecież to jego genetyczno-biochemiczne poletko.
Rosalind Franklin, absolwentka słynnego Cambridge, używając wtedy, na początku lat pięćdziesiątych, bardzo nowej techniki krystalografii rentgenowskiej odkryła, że DNA to podwójna spirala przypominająca drabinę i że ramiona tej drabiny to fosforany. Dyrektor jej instytutu, John Randall, zaprezentował wyniki badań, a także nieopublikowane jeszcze przemyślenia swojej młodej współpracowniczki na małym koleżeńskim seminarium, w którym uczestniczyły trzy osoby, w tym James Watson i Francis Crick. Krótko po tym, w marcu 1953 roku Watson i Crick opublikowali słynny artykuł, opisujący poprawnie strukturę podwójnej helisy DNA.
Tamtego marca rozpoczęła się współczesna genetyka. Świat oniemiał z zachwytu. Ale nie cały. Gdy Watson i Crick udzielali wywiadów, przechodzili z dumą do historii i rezerwowali sobie miejsce w encyklopediach, Rosalind Franklin cierpiała w milczeniu. Nigdy nie zaprotestowała i nigdy też nikomu publicznie nie opowiedziała o tym, co czuje. W 1958 roku, zawsze zdrowa, bez żadnych genetycznych predyspozycji, Franklin zachorowała na raka i po kilku tygodniach umarła.
Miała trzydzieści siedem lat.
W 1962 roku Watson i Crick odebrali w Sztokholmie Nagrodę Nobla. Molekuły emocji? Peptydowe receptory smutku otworzyły drogę do mutacji komórek rakowych? Według Pert, a teraz już także i według większości immunologów, smutek i ból mogą zabić tak samo jak wirusy.
Candace Pert nie przeszła więc nad rabunkiem jej dorobku do porządku dziennego. Zaprotestowała. Utytułowany profesor nie dostał Nagrody Nobla i popadł w zapomnienie. Ona zaś stała się autorytetem.
Myślał o tym, słuchając wykładu Jandy, i zastanawiał się, czy Janda wie, że bez Candace Pert nie byłoby go tutaj, przed tą wypełnioną po brzegi salą. Oprócz ucieczki na wykład o szczepionce przeciwko kokainie zrobił rzecz znacznie gorszą w tym ostatnim dniu kongresu w Nowym Orleanie: zrezygnował, wykręcając się chorobą, z oficjalnego rautu kończącego kongres. Nie miał ochoty po raz kolejny słuchać wszystkich tych samych od lat przemówień o tym, kto się zasłużył i kto to docenia lub jak owocne było to spotkanie" i, jakie nowe wyzwania stoją przed nami". Światowy kongres genetyków w Nowym Orleanie nie różnił się pod tym względem od gminnego zjazdu kółek rolniczych w Nowej Wsi. Nie chciał też spędzić wieczoru, dotrzymując towarzystwa szacownym i bezgranicznie znudzonym żonom profesorów, którzy podobnie jak ich żony już dawno nie mają nic do powiedzenia i jedynie jeżdżą z kongresu na kongres, obcinając w ten sposób kupony od swojej dawno już pożółkłej świetności i sławy.
Chciał pożegnać Nowy Orlean na swój sposób. Kolację zjadł w małej restauracji o nazwie Evelyn's Place na rogu Charters Street i Iberville. Dla bywalców w tym mieście prawdziwy rarytas miejscowej lokalnej kuchni. Znany tylko wtajemniczonym. Poza tym jest tam cały czas Happy Hour. Zamawiając jedną tequillę, dostaje się trzy, nie płacąc za dwie pozostałe. Doskonale wpływa to na atmosferę tego raczej obskurnego wnętrza. Po pierwszej kolejce przestaje się to zauważać. Po drugiej zaczyna być pięknie. Czasami w Evelyn's Place zdarzało się coś, co nie zdarzało się nigdzie indziej w Nowym Orleanie. Evelyn ściągała - przeważnie przed Mardi Gras - swoją młodszą siostrę, która jako jedyna, jak mówi Evelyn, wyrwała się z getta, bo ma mózg i nie lubi kuchni". Studentka konserwatorium muzycznego w Detroit, studiująca w klasie skrzypiec, niezwykle zdolna, nagradzana w różnych konkursach w obu Amerykach. Gdy przyjeżdżała do zadymionego klubu swojej siostry, zapominała o salach koncertowych i Detroit. Plotła warkocze jak rastamanka i grała jazz i bluesa. Na skrzypcach! Słuchając, miało się wrażenie, jak gdyby Marvin Gaye śpiewał bluesa.
Evelyn zresztą, do której należy to miejsce, to też zjawisko. Potężna Murzynka o uśmiechu anioła, grająca po godzinach" na perkusji w jazzowym zespole dixielandowym. W godzinach" musiała gotować dla swoich gości. Musiała" to złe słowo. Evelyn uważała bowiem -wie to, gdyż przysłuchiwał się rozmowom Jima i Evelyn, gdy przychodzili tu razem przed laty - że od sztuki gotowania lepszy jest tylko dobry jazz i długi seks". Poza tym Evelyn za każdym razem powtarzała, że świat nabrał sensu, odkąd zaistniał jazz, i przeżył trzy rewolucje: kopernikańską, einsteinowską oraz wynalezienie gumbos, pikantnej kreolskiej zupy roślinnej z egzotycznego warzywa o nazwie okra, serwowanej do czerwonej fasoli z przyprawami cajun. Nigdzie nie przyrządzają w Nowym Orleanie takich gumbos i takiej czerwonej fasoli jak w Eve-lyn's Place właśnie. Pod wieczór, gdy restauracja pulsuje życiem i wibruje śmiechem, można czasami namówić Evelyn na solo na bębnach. Zakłada wtedy białe rękawiczki do łokci, poprawia makijaż, siada na obrotowym krześle przy wejściu do kuchni i gra. Tak długo, aż ktoś zacznie ją błagać, aby przestała. Często, gdy Evelyn grała, Jim wychodził na podwórze za restauracją. Nie przepadał za jazzem. Pamięta, jak go kiedyś rozbawił, mówiąc, że jazz to zemsta Murzynów na białych za niewolnictwo". Mimo to regularnie przychodzili w to miejsce.
Od tamtych dni nic specjalnie się tutaj nie zmieniło poza tym, że Evelyn jest teraz jakieś 15 kg grubsza.
ONA: Obudził ją szmer w okolicach drzwi. Przez otwarte okno dochodziły głosy dzieci bawiących się w ogrodzie. Był słoneczny dzień. Drżała z zimna. Zauważyła, że spała nago, niczym nie przykryta, podczas gdy klimatyzacja pracowała całą noc. Kołdra leżała na podłodze przy oknie. Wstała i podeszła do drzwi. W szczelinie pod nimi tkwiła oliwkowa koperta. Schyliła się i podniosła. Uśmiechnęła się, przytuliła kopertę do siebie i szybko wróciła do łóżka. Wydobywała kartkę z wydrukowanym e-mailem od niego, gdy zadzwonił telefon. Asia.
- Jak cię znam, to leżysz jeszcze w łóżku. Oczywiście nie zapomniałaś, że dzisiaj jest dzień Renoira, prawda? - zapytała dziwnie zmienionym głosem. Oczywiście, że zapomniała. Ale nie zdradziła się i słuchała Asi w milczeniu.
- Teraz wstań, idź do stacji Ecole Militaire i pojedź do Solferino; przesiadkę masz na Concorde. Gdy wysiądziesz i wyjdziesz na górę, zobaczysz przed sobą halę starego dworca. Tam jest Muzeum d'0rsay. Zapamiętałaś? Stacja Solferino. Stoję tutaj w kolejce po bilety od piątej rano. Poznałam w tym czasie faceta z Wenezueli, dziewczynę z Birmy i czterech Czechów, którzy stoją zaraz za mną. Czesi przyszli ze skrzynką piwa. Zaczęli otwierać butelki około siódmej rano. Najpierw nie mogłam na to patrzeć. Brr... Piwo przed śniadaniem. Ale tak od około ósmej, bez śniadania, piję razem z nimi. Pewnie poznałaś to po moim głosie? O Boże, jak cudownie. Renoir w całej hali dworca w Paryżu, a ja po pięciu piwach o dziewiątej rano. Chciałabym utrwalić ten stan. Ale nie bierz aparatu. I tak nie wolno fotografować. Tylko przyjedź koniecznie, chciałabym to widzieć także twoimi oczami. Będziemy miały co wspominać do końca wieku. Próbowałam złapać Alicję. Kilka razy dzwoniłam do jej pokoju. Dopiero ten recepcjonista Polak zdradził mi, że jej nie ma. Od wczoraj po kolacji. Przystanek Solferino, pamiętaj. Musisz natychmiast przyjechać. Teraz wracam do Czechów. - Zanim odłożyła słuchawkę, powiedziała jeszcze: - I proszę cię. Nie zatrzymuj się pod żadnym pozorem w tej Internet Cafe przy Militaire. Ostatnio pobiegłaś tam na pięć minut, a zostałaś dwie godziny. Napiszesz do niego, ktokolwiek to jest, później, gdy wrócimy z tej wystawy. Obiecujesz? Proszę!
Pomyślała, po raz kolejny, że Asia jest wyjątkowa. W zasadzie nie chciałaby, aby Jakub poznał Asie. W jakimś stopniu niebezpiecznie pasowali do siebie.
Pobiegła do łazienki. Szybko wzięła prysznic. Włożyła krótkie, białe, obcisłe spodnie i czerwony podkoszulek odkrywający brzuch. Nie włożyła stanika. Zapowiadał się upał nie mniejszy niż poprzedniego dnia. Do torebki wrzuciła po prostu zawartość kosmetyczki.
Makijaż zrobię, jadąc metrem - pomyślała.
Recepcjonista nie mógł oderwać wzroku od jej piersi, gdy zbiegała, z mokrymi jeszcze włosami, po schodach do restauracji na śniadanie. Opuścił recepcję i przyszedł za nią do sali restauracyjnej. W takim małym hotelu jak ten recepcjonista był także kelnerem. Przynajmniej w trakcie śniadań.
Stał z ołówkiem i papierowym bloczkiem w ręku i przyjmował od niej zamówienie. Zamówiła kawę i croissainta z miodem. Gdy odszedł, zostawiła wszystko i pobiegła na górę do pokoju. Zabrała ze stolika nocnego swój przenośny odtwarzacz płyt kompaktowych, znalazła w walizce ostatnią płytę Van Morrisona i wróciła do stolika w restauracji. Kawa czekała już na nią. Obok filiżanki z kawą leżało najświeższe wydanie International Herald Tribune".
Recepcjonisty nie było. Odsunęła pośpiesznie gazetę, aby nie widzieć nawet nagłówków.
Nie zepsuję sobie nastroju informacjami o świecie - pomyślała. Założyła słuchawki. Wybrała Have I told lately that I love You", swój ulubiony kawałek Morrisona.
Nie tylko Asia może być przygotowana wewnętrznie do Renoira - pomyślała. Ona też. Muzykę już ma. Teraz zadba o chemię.
Pojawił się recepcjonista z parującym od ciepła croissaintem. Wyłączyła muzykę i zdjęła słuchawki. Zauważyła, że on nadal zerka na jej piersi. - Czy mógłby pan przynieść jeszcze jedną kawę? A jeśli tak, to czy mógłby pan wlać do tej kawy kieliszek irlandzkiej whisky? Uśmiechnął się i zapytał: - Dwadzieścia pięć, pięćdziesiąt czy sto mililitrów? Przy stu będzie miała pani kawę w whisky, a nie odwrotnie.
- A jak pan myśli, po jakiej ilości będzie mi jeszcze lepiej?
- Po dwudziestu pięciu mililitrach whisky w kawie i stu szampana w kieliszku z truskawką. Szampan na mój rachunek. Renoir też pił szampana. I często do śniadania. Niech pani dzisiaj w Orsay zwróci uwagę, ile butelek stoi na stołach na jego słynnym obrazie Śniadanie wioślarzy".
- No tak. Wie pan o mnie wszystko. Czyta pan i pisze moje e-maile, wie pan, że potrzebuję Internetu, a teraz jeszcze pan wie, że za chwilę idę spotkać Renoira. Skąd, jeśli można wiedzieć?
- E-maile mam od pani lub dla pani, Internetu potrzebuję od kilku miesięcy jak tlenu, więc uogólniłem to także na panią, bo pasuje pani do modelu, a Renoir? Wiem od pani koleżanki. Zanim połączyłem jej rozmowę z pani pokojem, opowiedziała mi prawie wszystko o tej wystawie w d'Orsay, a potem straszyła mnie, że jeśli pani nie podniesie słuchawki, to może pani zasłabła w pokoju i powinienem natychmiast tam pójść. Ona jest taka słodka, gdy kłamie. Może jej to pani powiedzieć.
To rzekłszy, odszedł do baru. Za chwilę przyniósł filiżankę kawy, kieliszek z pływającą w musującym szampanie truskawką i kryształową miseczkę truskawek posypanych wiórkami kokosowymi. Postawił to przed nią i powiedział: - Ma pani przed sobą cudowny dzień. Widziałem tę wystawę przed dwoma dniami. Renoir to jedyny impresjonista, który malował wyłącznie dla i przyjemności, więc będzie pani wyjątkowo przyjemnie w d'Orsay. Gdybym nie musiał dzisiaj pracować, zapytałbym panią, czy mógłbym jej towarzyszyć. Ale dzisiaj nie patrzyłbym wcale na obrazy.
Zanim odszedł, zbliżył się do krzesła, na którym siedziała, i poprawiając stokrotki w małym porcelanowym wazoniku stojącym przy kieliszku z szampanem na jej stoliku, powiedział:
- Poza tym wygląda pani prześlicznie w tych mokrych włosach i bez makijażu. Jak to dobrze, że on to mówi - pomyślała z wdzięcznością.
Chciała przecież prześlicznie wyglądać" i chciała, aby świat to widział. Szczególnie teraz, tutaj, w Paryżu, przez najbliższe dni. To będzie kosztować majątek, ale zamówiła sobie jeszcze w Warszawie, oczywiście przez Internet, termin u fryzjera w Paryżu. Tylko kilka ulic od ich hotelu. Na dzień przed jego przylotem.
Zjadła croissainta. Kawa przyjemnie smakowała goryczką whisky. Po wypiciu szampana palcami wyjęła truskawkę i włożyła powoli do ust. Czuła, że dzięki tej drugiej kawie i szampanowi jej postrzeganie świata zaczyna zbliżać się do postrzegania Asi. To doskonale - pomyślała. Mają przecież mieć wspólne wspomnienia z tej wystawy na resztę kończącego się wieku.
O Boże, jak bardzo chciałaby teraz dotknąć jego ust. Tylko dotknąć - pomyślała. - Znowu się zaczyna. Po co ja piłam ten alkohol?!
Wstała szybko od stolika, założyła słuchawki i przesunęła suwak głośności odtwarzacza. Potrzebowała teraz głośnej muzyki i to koniecznie Van Morrisona. Przechodząc przez restaurację w kierunku wyjścia, podniosła rękę i nie odwracając głowy kiwnęła palcami na pożegnanie. Przypuszczała, że recepcjonista obserwuje ją. W drzwiach wyjściowych niespodziewanie odwróciła się. Miała rację! Patrzył za nią.
ON: Po kolacji rozpoczął wędrówkę po klubach, pubach i restauracjach Dzielnicy Francuskiej Nowego Orleanu. Tak jak wtedy. Ale nie było tak jak przed laty. Teraz musiał doszukiwać się tej radości i beztroski. Wtedy czuł ją nieustannie.
Mijając tak jak wtedy neon przy wejściu do jednego z klubów nocnych, przystanął i otworzył butelkę piwa, które grzało się od rozgrzanego ciała w tylnej kieszeni spodni.
Życie to pożądanie. Cała reszta to tylko szczegół - migotało z krzykliwego neonu.
Pomyślał, że to miasto można by dokładnie zdefiniować tym tekstem z neonu. Tutaj faktycznie ludzie przyjeżdżają, aby chociaż przez kilka dni zająć się swoim pożądaniem. Nawet gdy tego sobie wprost tak do końca nie uświadamiają.
Cała reszta to szczegół - pomyślał, uśmiechając się do siebie. Do hotelu wracał radosny i podniecony. Wyszedł około pierwszej z klimatyzowanego bluesowego klubu Razoo na rogu Bourbone i Vanessa i wpadł prosto w parną, duszącą noc w Nowym Orleanie. Było, mimo nocy, około 30 stopni ciepła przy wilgotności powietrza sięgającej 93 procent. Ulica tętniła życiem. Kolorowy tłum turystów przekrzykujących się we wszystkich możliwych językach sunął jak procesja Bourbone Street, zatrzymując się przy wejściach do klubów i restauracji, przez których drzwi wydobywała się muzyka.
Świat się zmienia, ale na szczęście nie Bourbone Street. Niezmiennie tak samo zwariowana - pomyślał. Pewnie dlatego zawsze tylu tu ludzi.
Przeszedł dwie przecznice, skręcił w Conti Street i znalazł się na Dauphine Street. Wkrótce stał przed hotelem, dwukondygnacyjnym budynkiem w kolonialnym stylu porośniętym winoroślą i ozdobionym kilkoma wielkimi amerykańskimi flagami, które oświetlał reflektor ustawiony na tarasie domu po drugiej stronie ulicy. Gwiazdy na flagach migotały niebieskimi żaróweczkami. Uśmiechnął się do siebie, myśląc po raz kolejny, że Amerykanie są czasami tak zabawni i rozbrajająco kiczowaci w swoim patriotyzmie.
Minął recepcję w klimatyzowanym holu, wziął klucz od zaspanego portiera i już chciał iść do pokoju, gdy nagle usłyszał muzykę dobiegającą z patio w południowej części hotelu. Przez chwilę wahał się, czy tam pójść. Wcześnie rano leciał do Nowego Jorku. Wyobrażał sobie to cierpienie, gdy zadzwoni budzik. Mimo to pomyślał, że pójdzie na najbardziej już dzisiaj ostatniego drinka i wysłucha tego bluesa. Tylko na chwilę. Zawrócił w połowie piętra i poszedł na patio.
Było to typowe podwórze bogatszych kolonialnych domów w Dzielnicy Francuskiej, z małą kamienną fontanną pośrodku eliptycznego basenu pokrytego gęsto białymi liliami, które mogły wyrosnąć tak ogromne tylko w tym klimacie. Pod ścianą budynku stał niewielki bar, oświetlony tylko lampami imitującymi świece, a wokół niego kilka stolików z okrągłymi blatami z białego marmuru i niewielkie metalowe krzesełka z fantazyjnie wygiętymi oparciami. Rozłożysta palma swoją koroną zasłaniała lampę mającą oświetlić mały parkiet taneczny znajdujący się za fontanną. Po stronie baru stał biały fortepian. Młody Murzyn w czarnym smokingu i białej koszuli ozdobionej czarną muchą akompaniował starszej grubej Murzynce ubranej w błyszczącą suknię do ziemi. Mimo ciemności miała ogromne słoneczne okulary. Śpiewała bluesa.
Obok fortepianu znajdowały się bębny perkusji, przy których nikt nie siedział, ale tuż obok na fotelu z nieskazitelnie białej skóry siedział młody biały mężczyzna, który trzymał gitarę na kolanach i popijał drinka. Nad patio kończył się bluesowy standard Bring it home to me". Na chwilę zapadła cisza. Jakub podszedł do baru, zamówił whisky z wodą sodową i lodem i usiadł przy stoliku stojącym najbliżej fortepianu. Nagle gitarzysta wstał, dał znak wokalistce, która wyjęła mikrofon ze stojaka. Zaczął grać. Jakub od razu poznał, co to jest.
Zdał sobie nagle sprawę, że dotąd słyszał to wyłącznie w wykonaniu wokalistów, a teraz, w wykonaniu tej Murzynki, było to niesamowite. Zupełnie inne, porywające.
Sączył powoli whisky, słuchał i mimowolnie zaczął poruszać się w rytm muzyki. Nagle na ten mały parkiet wyszła biała dziewczyna w brązowej spódnicy do ziemi i czarnej bluzce niezakrywającej brzucha. Miała czarne buty na wysokim obcasie, czarne włosy do ramion. W lewej dłoni trzymała dużą kryształową szklankę wypełnioną do połowy.
Zauważył ją już wcześniej, kiedy zamawiał drinka przy barze. Zwróciła jego uwagę alabastrową bielą zupełnie nieopalonej skóry na brzuchu i twarzy oraz ogromnymi wargami, odcinającymi się czerwienią od twarzy. Siedziała zamyślona, nic nie mówiąc, przy sąsiednim stoliku w towarzystwie ubranego mimo upału w szary garnitur młodego mężczyzny z telefonem komórkowym w dłoni. Zajmowali stolik razem z inną parą. Ta druga dziewczyna miała spadające na ramiona blond włosy z kosmykami splecionymi kolorowymi włóczkami. Była ubrana w krótkie spodnie, które odsłaniały niesamowicie długie, opalone nogi. Czarny podkoszulek na wąskich tasiemkach, napięty przez jej duże piersi, kończył się wysoko nad pępkiem. Jej partner był wysokim, szczupłym szatynem ubranym w sportowy biały podkoszulek odsłaniający imponujące mięśnie i niebiesko-czerwony tatuaż na prawym ramieniu. Trzymali się za ręce, szeptali coś sobie do ucha i co rusz wybuchali śmiechem. Wyglądali na Europejczyków; widać było, że ta czwórka jest razem.
Dziewczyna na parkiecie zaczęła powoli się poruszać. Miała zamknięte oczy i cały czas trzymała szklankę.
Rock me baby, rock me all night long..."
Blues stawał się coraz bardziej rytmiczny. Nagle podeszła do Jakuba, spojrzała mu w oczy, uśmiechnęła się i nie pytając o przyzwolenie, postawiła swoją szklankę obok jego szklanki, lekko przy tym dotykając palcami nadgarstka jego lewej ręki. Wróciła na parkiet.
Rock me baby, and I want you to rock me słów, I want you to rock me baby till I want no more..."
Jej biodra unosiły się, opadały, krążyły i falowały. Czasami wzmacniała ich ruchy, opuszczając na nie dłonie i wypychając do przodu. Otwierała przy tym lekko usta i wysuwała delikatnie język.
Rock me baby, like you roli the wagon wheel, I want you to rock me, baby, you don't know how it makes me feel..."
Znów zbliżyła się do jego stolika, stanęła dokładnie naprzeciwko. Nie ruszając się z miejsca, rytmicznie poruszała tylko biodrami. Prawą dłoń położyła na swojej lewej piersi, tak jak amerykańscy marines, gdy słuchają hymnu, a palce lewej podniosła do warg. Widział wyraźnie, jak serdeczny palec powoli wsuwa się i wysuwa z ust.
Nagle poczuł się zawstydzony i odruchowo uciekł wzrokiem w bok. Zauważył, że blondynka przesiadła się na kolana wytatuowanego partnera; oboje poruszali się w takt muzyki. Ona rozłożyła długie nogi, opuściła je wzdłuż jego i tarła go pośladkami, tańcząc z nim na siedząco bluesa. On obejmował ją na wysokości, gdzie kończył się krótki podkoszulek, dotykając krawędziami dłoni jej nagich piersi, wystających wyraźnie spod podkoszulka. Tylko mężczyzna w szarym garniturze nie zwracał na nikogo innego uwagi, zajęty rozmową.
Want you to rock me baby till I want no more..."
Patrzył na tę tańczącą dziewczynę zafascynowany. Nie przypuszczał, że można tak pięknie zatańczyć bluesa. Rozejrzał się dookoła. Wszyscy patrzyli na nią. Z równą ciekawością i podziwem kobiety i mężczyźni.
Kobiety z reguły nienawidzą tych, które tanią i prostacką seksualnością przyciągają uwagę mężczyzn. Sądzą, że ta taniość i prostactwo prowadzą do inflacji tego wspólnego dla wszystkich kobiet argumentu w relacjach z mężczyznami. Z drugiej strony są niezwykle zgodne w podziwie, gdy ta seksualność osiąga prawdziwy kunszt. Tej tańczącej z taką fantazją dziewczynie nie można było tego kunsztu odmówić. Nawet gdy się jej zazdrościło tej uwagi i tych fantazji, które wzbudzała, można ją było tylko podziwiać. Przypuszczał, że mężczyźni obecni na patio nie myśleli o tym, czy ją podziwiać, czy nie. Przypuszczał, że nie myśleli w ogóle. Co najwyżej fantazjowali. I to głównie na jeden temat.
Nagle i on zaczął myśleć o seksie.
Z jednym jedynym wyjątkiem - gdy uwodził" ją wirtualnie w nocnym barze tego hotelu w Warszawie - rozmowy z nią nigdy nie dotyczyły bezpośrednio seksu. Była mężatką - dlatego nie potrafił poruszyć tego tematu bez poczucia winy i wewnętrznego niepokoju. Nie chciał wpaść w pułapkę banalnego małżeńskiego trójkąta. W Internecie, gdzie nie doświadczał takich pokus bliskości, jak zapach perfum, ciepło dłoni czy wibracja głosu, było to o wiele łatwiejsze do zrealizowania. Łatwiej było utrzymać znajomość na poziomie przepełnionej sympatią przyjaźni z elementami dwuznacznego flirtu. Ona nie musiała nic deklarować, zachowując, przynajmniej formalnie, status wirtualnej przyjaciółki, nie robiącej przecież nic złego". On nie miał formalnie powodu być rozczarowanym brakiem wyłączności, gdy opowiadając o zdarzeniach ze swojego życia, używała liczby mnogiej. Trwali w układzie skonstruowanym tak, aby móc demonstrować gotowość do deklaracji, ale żadnych nie czynić. Dla spokoju sumienia.
Jednak fizyczność ich związku przejawiała się w prawie każdej rozmowie na ICQ i w prawie każdym e-mailu. W dwuznacznych opisach zdarzeń lub sytuacji przemycali swoje bardzo jednoznaczne pragnienia i tęsknoty. Był pewien, że w trakcie ich spotkań na Internecie było więcej czułych dotknięć niż podczas spotkań wielu tzw. normalnych par w majowe wieczory na ławce w parku. Opowiadali o seksie, nie nazywając go nigdy po imieniu.
Teraz w Paryżu miało to wszystko przejść - wreszcie - do historii. Z jednej strony myśl o spotkaniu, do którego miało dojść, była elektryzująca jak początek erotycznego snu, z drugiej rodziła u niego uczucie napięcia i niepokoju. W Paryżu za bramą lotniska fantazja mogła minąć się z rzeczywistością. To, co było między nimi, wyrosło na gruncie fascynacji słowem i wyrażoną tekstem myślą. Dlatego było pewnie tak silne, intensywne i cały czas: przez brak szansy prawdziwego spełnienia. Odczuwał jej atrakcyjność, nie widząc jej. Był niejednokrotnie podniecony do erekcji, czytając jej teksty. Erotyka to zawsze twór wyobraźni, jednak dla większości ludzi wyobraźni zainspirowanej jakąś cielesnością. W jego wypadku jej zmysłowość była trochę jak erotyczne wiersze z tomiku poezji. Na dodatek ten tomik ciągle jeszcze ktoś pisał.
Zawsze lubił erotyki. Lubił je także umieć na pamięć. Do kilkudziesięciu polskich, które umiał recytować od czasów szkoły średniej, dołożył kilka Rilkego. Po niemiecku! Ale to dopiero ostatnio, gdy zaczął czuć" niemiecki, a nawet śnić po niemiecku. Przedtem wydawało mu się, że niemiecki o wiele bardziej nadaje się do koszar niż do poezji. To pewnie taki polski historyczny balast.
Myślał o tym, pijąc kolejne szklaneczki whisky i patrząc na tę tańczącą dziewczynę na patio w Dauphine Hotel w Nowym Orleanie. Trochę myliła mu się erotyka z seksem. To pewnie przez ten alkohol, te dziewczynę i muzykę. - Tak, to głównie przez tę muzykę! - pomyślał. Od kilkunastu lat muzyka, niekoniecznie blues, kojarzyła mu się z seksem. Nauczyła go tego pewna kobieta bardzo dawno temu.
To było jeszcze nawet przed Nowym Orleanem. Dostał stypendium ministerialne na badania w ramach wspólnego projektu jego wrocławskiej uczelni z uniwersytetem w Dublinie w Irlandii.
Była szara, deszczowa i zimna wiosna w Dublinie, gdy przyjechał. Pracował w laboratorium komputerowym Wydziału Genetyki we wschodniej części campusu, rozlokowanego prawie w samym centrum Dublina. Mieszkał w gościnnym pokoju na terenie campusu, który przypominał mu monstrualny labirynt połączonych z sobą budynków z czerwonej cegły. Mówiono mu, że z jego pokoju można przejść korytarzami do laboratorium komputerowego, nie wychodząc na zewnątrz. Kiedyś wieczorem próbował to zrobić, ale gdy wylądował w śmierdzącym wilgocią i naftaliną, zastawionym metalowymi stołami z nagimi zwłokami prosektorium wydziału medycznego, postanowił dać sobie spokój.
Przez pierwszy miesiąc pracował bez wytchnienia. Wpadł w euforyczny trans. Na trzy miesiące dzięki pieniądzom ONZ zostawił to swoje muzeum" w Polsce, gdzie o dostęp do kserografu trzeba było pisać podanie do dziekana, i dostał się do świata, w którym kserografy stały w holu uniwersyteckiej stołówki. Czy można było nie wpaść w euforię?
Przemieszczał się w zasadzie ustaloną trasą, prowadzącą od jego biura w centrum komputerowym, przez stołówkę, w której w pośpiechu zjadał lunch, do jego pokoju, gdzie około 2 w nocy kładł się, wyczerpany i podniecony minionym dniem, aby wstać już przed 7 rano. Dopiero po miesiącu zauważył, że zdarzają mu się coraz częściej chwile, gdy odczuwa dokuczliwą samotność. Potrzebował wyjść z tego zamkniętego i totalnie zdominowanego pracą cyklu życia w Dublinie.
Któregoś przedłużonego weekendu wybrał się pociągiem na połu-dniowo-zachodnie wybrzeże wyspy, do niewielkiego miasta Limerick, leżącego nad wrzynającą się głęboko w ląd zatoką przypominającą szeroki norweski fiord. Spędził cały dzień, wędrując wybrzeżem, zatrzymywał się tylko w małych irlandzkich pubach, wypijał guinnessa i przysłuchiwał się rozmowom miejscowych, próbując coś zrozumieć. Z reguły nie rozumiał nic i nawet kolejne szklanki guinnessa nie mogły tego zmienić. Irlandczycy nie tylko mówią inaczej. Irlandczycy są po prostu inni. Gościnni, uparci, skrywający swoją wrażliwość pod maską uśmiechu. W swym sposobie postrzegania świata bardzo polscy. Podróż zaplanował tak, aby zachód słońca obserwować, siedząc na najdalej wysuniętym punkcie u podnóża słynnych Cliffs of Moher. Postrzępionej, pokrytej plamami zielonej trawy ponaddwustumetrowej ściany skalnej, opadającej pionowo w dół. Słońce zachodziło w takt rozbijających się na skałach fal oceanu. Pamięta, że nagle zrobiło się mu wtedy tam, na tej skale, bardzo smutno. Patrzył na tulące się pary zapatrzone w klif, na rodziców trzymających za ręce swoje dzieci, na grupy przyjaciół popijających piwo i głośno wymieniających wrażenia i nagle poczuł, że tak naprawdę jest bardzo opuszczony i nikomu niepotrzebny.
Późnym wieczorem wracał pociągiem do Dublina. Oprócz niego w przedziale siedziała elegancko ubrana stara kobieta. Zajmowała siedzenie pod oknem. W czarnej sukni do ziemi, sznurowanych czarnych butach i okularach opuszczonych nisko na nos i kapeluszu przykrywającym spięty srebrnymi szpikulcami kok z siwych włosów wyglądała jak pasażerka pociągu z XIX wieku. Była dostojna, niedostępna i na swój sposób piękna. Uśmiechnęła się, gdy spytał, czy może zająć miejsce w jej przedziale. Po kilkunastu minutach wyjął z plecaka Playboya", którego kupił w dworcowym kiosku w Limerick. Po chwili poczuł się zmęczony czytaniem i odłożył pismo. Zamierzał spać. W tym momencie staruszka zapytała, czy mogłaby przejrzeć ten żurnal". Zdziwił się tym pytaniem. Mimo że cenił Playboya" - miał niezłą kolekcję we wszystkich językach, w jakich się ukazywał -jako interesujące, robione z klasą czasopismo, ta staruszka nie pasowała mu jakoś do niego. Podał jej bez komentarza. Staruszka kartkowała egzemplarz niespiesznie, zatrzymując się od czasu do czasu i czytając fragmenty. Zapadła cisza. Spoglądał przez okno. Czuł, jak zmęczenie tego pełnego wrażeń dnia mija. Pomyślał, że po przyjeździe do Dublina z przyjemnością usiądzie przed komputerem. Po półgodzinie dojeżdżali do Port Laoise, małej miejscowości mniej więcej w połowie drogi między Limerick i Dublinem. Staruszka wstała i zaczęła przygotowywać się do wyjścia. Gdy pociąg zatrzymywał się, powiedziała spokojnie, oddając mu egzemplarz Playboya": - Wie pan, nawet fuck nie znaczy już dzisiaj tego, co kiedyś. Szkoda w zasadzie.
Zamykając drzwi przedziału, uśmiechnęła się do niego.
Zaśmiał się do siebie zaskoczony i rozbawiony tym komentarzem.
Miała zupełną rację z tym. fuck - pomyślał po chwili.
Dopiero co w Dublinie jakiś idiota krytyk teatralny zachwycał się inscenizacją Fausta" Goethego, w której Faust spółkuje, szprycuje się heroiną i ma seks oralny i analny z Gretchen, a na końcu tańczy z jej trapem.
Jakim cudem fuck może dzisiaj znaczyć to co kiedyś, jeśli na film, w którym główna, szesnastoletnia na dodatek, bohaterka układa sobie fryzurę spermą wyejakulowaną przez jej niewiele starszego kolegę, wpuszcza się w Londynie dwunastolatków.
Tak, staruszka miała absolutną rację, stare, poczciwe fuck nie znaczy już tego, co kiedyś...
Poza tym, gdy wysiadła, do niego wróciło uczucie swoistego żalu... Już nigdy nie spotka tej staruszki. Zaistniała w jego życiu na kilka chwil i już nigdy nie powróci. A przecież chciałby spotkać ją jeszcze raz. Ludzie poruszają się po wytyczonych przez los albo przeznaczenie - obojętnie jak to nazwać - trasach. Na mgnienie oka krzyżują się one z naszymi i idą dalej. Bardziej niż rzadko i tylko nieliczni zostają na dłużej i chcą iść naszymi trasami. Zdarzają, się jednak i tacy, którzy zaistnieją wystarczająco długo, aby chciało się ich zatrzymać. Ale oni idą dalej. Jak ta staruszka, która przed chwilą wysiadła, albo jak ostatnio ta śliczna dziewczyna, której zachwycony przypatrywał się, stojąc w kolejce w banku. Jemu jest zawsze smutno, gdy coś takiego się zdarza. Ciekaw był, czy inni też odczuwają taki smutek. W Port Laoise do jego przedziału wszedł dobrze zbudowany, uśmiechnięty mężczyzna mniej więcej w jego wieku. Od razu zauważył, że mówi z akcentem i po kilku minutach rozmowy przyjrzał mu się uważniej. Coś go tknęło i zaryzykował nagle to pytanie:
- Czy mówi pan po polsku?
Ten uśmiechnął się tylko i natychmiast odpowiedział:
- Oczywiście... jasne... to przecież pan! Widziałem kiedyś pana w stołówce uniwersyteckiej.
Okazało się, że ma na imię Zbyszek, jest tutaj od roku na studiach doktoranckich i przyjechał z Warszawy. Natychmiast przeszli na ty. Okazało się, że jest informatykiem i zajmuje się pisaniem software'u do projektowania tranzystorów dużej mocy. Zatopili się w rozmowie o komputerach, elektronice i swoich planach, gdy nagle trzeba było wysiadać w Dublinie. Tak zaczęła się ich przyjaźń, która tak nagle i tak bezsensownie dwa miesiące później się skończyła.
Od tego spotkania w pociągu zaczął często bywać u niego. Praktycznie spotykali się każdego dnia. Polubili się i z przyjemnością spędzali czas razem. Któregoś wieczoru wybrali się do pubu nieopodal jego laboratorium. W pewnym momencie Zbyszek wstał od baru i pocałunkiem powitał uśmiechniętą dziewczynę. Wymienili kilka zdań po angielsku i zwracając się do niego, Zbyszek przedstawił ją:
- Pozwól, że przedstawię ci moją przyjaciółkę Jennifer7. - Jennifer jest Angielką i studiuje tutaj ekonomię. - Uśmiechnął się i dodał: -Mnie lubi pewnie tylko dlatego, że Szopen też był Polakiem.
Nigdy dotąd nie spotkał kobiety, która miałaby tak długie rzęsy. Musiały być prawdziwe. Żaden makijaż nie wydłużyłby ich aż tak bardzo. Czasami wydawało mu się, że słychać, gdy zamyka oczy. Na początku, zanim się przyzwyczaił do ich widoku, trudno było nie koncentrując się patrzyć jej w oczy. Przy tych rzęsach, ciemnych, niemalże czarnych włosach do ramion, wyraźnie błękitne oczy zupełnie nie pasowały do twarzy. Poza tym wyglądały zawsze jak lekko załzawione. Komuś, kto jej nie znał, mogło się wydawać, że płacze. Ślicznie wyglądała, gdy śmiała się serdecznie i te łzy ciągle błyszczały w oczach.
Była ubrana w czarne obcisłe spodnie i takiż kaszmirowy sweterek z głębokim dekoltem w szpic. Jej szyję obejmowały ogromne, oczywiście także czarne, pokryte skórą słuchawki walkmana, przymocowanego do paska spodni opiętych na szerokich biodrach. Była szczupła, co przy jej niskim wzroście sprawiało wrażenie, że jest bardzo delikatna. Niemal krucha. Dlatego te szerokie biodra i nieproporcjonalnie duże, ciężkie piersi wypychające sweterek przykuwały uwagę. Jennifer wiedziała o tym, że jej piersi muszą niepokoić" mężczyzn. Prawie zawsze nosiła obcisłe rzeczy. Podała mu dłoń, podsuwając pod usta. Patrząc mu w oczy, powiedziała szeptem:
- Pocałuj. Uwielbiam, jak wy, Polacy, całujecie dłonie kobiet na powitanie. Jej dłoń pachniała jaśminem z odrobiną wanilii. To było elektryzujące: ten szept, ten zapach. I te biodra. Poza tym uwielbiał duże i ciężkie piersi kruchych kobiet.
Przedstawił się. Zapytała go, jaki jest inicjał jego drugiego imienia, i gdy dowiedziała się, że L", powiedziała coś, czego wtedy zupełnie nie zrozumiał:
- JL, jak Joni i Lingam. Masz inicjały tantry. To obiecuje rozkosz. I gdy on zastanawiał się, co ona mogła mieć na myśli z tą tantrą, zapytała go, czy może odwrócić i połączyć inicjały i nazywać go Eljot. Uśmiechnął się zdziwiony, ale przystał na to, sądząc, że to oryginalne. Tak poznał Jennifer z wyspy Wight.
Odtąd spotykał ją bardzo często. Prawie zawsze ubrana na czarno i prawie zawsze z ogromnymi słuchawkami walkmana na szyi. Bo Jennifer ponad wszystko, może z wyjątkiem seksu, kochała muzykę i w każdej wolnej chwili jej słuchała. Jak się później okazało, muzyki słuchała także w chwilach, które normalnie nie sposób określić jako wolne".
Ponadto Jennifer słuchała wyłącznie muzyki poważnej. Wiedziała wszystko o Bachu, potrafiła opowiedzieć miesiąc po miesiącu życie Mozarta, nucąc przy tym fragmenty jego menuetów, koncertów lub oper, znała libretta prawie wszystkich oper, których on nawet nie znał z tytułów. Była jedyną znaną mu cudzoziemką, która potrafiła wypowiedzieć i napisać nazwisko Szopena tak, jak robią to Polacy, przez Sz". Pytała go o Szopena i gdy zorientowała się, że nie może jej powiedzieć nic ponad to, co sama wiedziała, była rozczarowana. Po pewnym czasie nie mógł nie zauważyć, że coraz częściej Jennifer jest wszędzie tam, gdzie on bywał.
Było coś elektryzującego w jej osobie. Była niezwykle - sama twierdziła, że odpychająco" - inteligentna. To odsuwało od niej wielu mężczyzn, których przyciągnęła swoim wyglądem i prowokacyjną seksualnością, a którzy po kilku minutach rozmowy wiedzieli, że niespecjalnie mają chęć na aż taki" intelektualny wysiłek, aby zaciągnąć ją do łóżka. Większość i tak nie miałaby żadnych szans, a ci, którzy je mieli, robili duży błąd rezygnując, bowiem Jennifer stanowiła najlepszą nagrodę za ten wysiłek.
Była zagadkowa. Frapowała go. Od pierwszej chwili. Umiała słuchać, była bezpośrednia, miała fotograficzną pamięć. Bywała sentymentalna, nieśmiała i zawstydzona, aby za chwilę być wyuzdana do granic wulgarności. W ciągu paru sekund mogła przejść od analitycznej rozmowy o zasadach funkcjonowania giełdy w Londynie -jako gościa z represjonowanej i komunistycznej" Polski zawsze go to interesowało - do prowadzonej szeptem rozmowy o tym, dlaczego płacze, słuchając Aidy" Verdiego. Potrafiła także prawdziwie płakać przy stoliku w restauracji, gdy już mu to opowiedziała. Pamięta, jak kelnerzy patrzyli na niego z nienawiścią, podejrzewając, że zrobił jej jakąś potworną krzywdę.
Była niedostępna. Podobała mu się, ale nie na tyle, by chciał zaniedbać swoją genetykę i zainwestować" czas, aby zdobywać ją i sprawdzać, jak bardzo niedostępna była naprawdę. Pogodził się z tym, że Jennifer będzie wywoływała w nim wibracje i chowaną głęboko pokusę, aby jednak spróbować, a on po prostu oprze się temu. Dla nauki i Polski - śmiał się w duchu. Tego dnia miał imieniny. Chociaż nie wszystkie kalendarze wymieniają imię Jakub tego dnia, obchodził swoje imieniny właśnie 30 kwietnia. Tak jak chciała jego matka. Ponieważ był środek tygodnia, zaprosił wszystkich na przyjęcie do siebie w najbliższą sobotę. Zbliżała się północ, a on ciągle jeszcze pracował w swoim biurze. Nagle usłyszał cichutkie pukanie.
Jennifer.
Zupełnie inna. Bez słuchawek na szyi i ubrana nie na czarno!
Miała na sobie obcisłe jasnofioletowe spodnie zwężane do dołu i jasnoróżową rozpinaną koszulową bluzkę wpuszczoną w spodnie. Nie włożyła stanika, co przy jej piersiach wyraźnie było widać przez materiał bluzki. Włosy miała upięte w kok związany fantazyjnie jedwabną chusteczką w kolorze spodni. Załzawione, błyszczące oczy zaznaczyła lekko fioletowym kolorem i podkreśliła wargi szminką w tym samym kolorze. Kontury warg obrysowała innym ciemniejszym odcieniem fioletu, co dawało wrażenie, że jej usta są wyjątkowo duże. Patrzył na nią jak oczarowany, nie mogąc ukryć zdziwienia.
- Myślisz, że Szopen też obchodził swoje imieniny? Nigdzie nie mogłam się tego dowiedzieć. Chciałam zdążyć przed północą z życzeniami. Zdążyłam. Jest dopiero za osiem dwunasta.
Zbliżyła się do niego, podniosła na palce i musnęła jego usta swoimi wargami. Przytuliła się do niego. Postanowił, że zapyta ją, jaka to firma tak genialnie miesza jaśmin z wanilią w jej perfumach. Pachniała dokładnie tak samo jak pierwszego dnia, gdy ją poznał.
Widząc, że stoi, nie wiedząc, co zrobić z rękami, odsunęła się i patrząc mu w oczy, podała małego żółtego pluszowego tygrysa, który miał na brzuchu wyszyty czarną nicią napis po angielsku Get physical. Powiedziała:
- To imieninowy prezent dla ciebie. A teraz przestań już wreszcie pracować. Zapraszam na drinka do mnie. Obiecuję, że nie będę ci robić egzaminu z Szopena. Uśmiechnął się, zaskoczony, myśląc cały czas, czy Get physical na pewno znaczy, że mają zacząć dotykać. Chciał, aby to właśnie znaczyło. Wyglądała dziś niezwykle. Kobieco, tajemniczo, tak bardzo inaczej niż zwykle. Ten zapach, ten głos, te biodra. I ten tygrysek. Postanowił, że zacznie się od teraz uczyć angielskich idiomów.
Chciał iść z nią natychmiast, ale przypomniał sobie, że musi zamknąć program, który uruchomił, gdy ona zapukała do drzwi jego biura, i wyłączyć komputer. Pocałował wewnętrzną stronę jej prawej dłoni i wrócił do swojego biurka. Gdy wprowadzał komendy z klawiatury, nagle poczuł, że stanęła za nim, dotknęła jego głowy swoimi piersiami, nachyliła się nad nim i zaczęła delikatnie oddychać za jego uszami. Zatrzymał dłonie na klawiaturze. Nie wiedział, co zrobić. To znaczy wiedział, ale nie mógł się zdecydować, jak zacząć. Sytuacja była dziwna. On siedział nieruchomo, jak sparaliżowany, z dłońmi na klawiaturze, a ona stała za nim i całowała jego włosy. W pewnym momencie odsunęła się na chwilę. Nie poruszył się. Usłyszał szelest tkaniny i za chwilę różowa koszula przykryła jego dłonie znieruchomiałe na klawiaturze komputera. Odwrócił powoli krzesło obrotowe, na którym siedział. Odsunęła się, aby zrobić mu miejsce. Jej piersi znalazły się dokładnie na wysokości jego oczu. Weszła między jego rozsunięte kolana i powoli podsunęła piersi do ust. Były większe, niż sobie wyobrażał. Zaczął je delikatnie ssać.
W pewnym momencie wstał i przytulił ją do siebie. Drżał. Zawsze drżał w takich momentach. Tak jak inni ludzie drżą z zimna. Nieraz aż szczękał zębami. Wstydził się trochę tego, ale nie umiał się opanować. Wepchnął swój język w jej szeroko otwarte usta. Całował ją przez chwilę. Nagle odsunęła się od niego, uśmiechnęła się, podniosła swoją bluzkę, narzuciła na siebie, nie zapinając guzików, wzięła go za rękę i wyprowadziła na korytarz.
- Chodźmy już do mnie - wyszeptała.
Prawie biegła, ciągnąc go poprzez oświetlone tylko zielonymi lampami oznakowań wyjść awaryjnych korytarze jego instytutu. Musiała czuć, że on drży cały czas. W pewnym momencie zwolniła, wzięła go za obie ręce i wciągnęła do ciemnej sali wykładowej. Całując cały czas, pchała go tak długo, aż oparła o ścianę przy drzwiach wejściowych. Uklękła przed nim. Trzymał obie dłonie na jej głowie, gdy ona to robiła. Oparty o ścianę poddawał się jej ruchom, przyciskając i zwalniając plecami znajdujący się za nim wyłącznik światła. Kolumny jarzeniówek podwieszonych do sufitu ogromnej sali z hałasem zapalały się i gasły na przemian. W momentach, gdy rozbłyskało światło, widział ją klęczącą przed nim. Ten widok potęgował jeszcze bardziej jego podniecenie. Ale już nie drżał. Było mu cudownie.
To nie mogło jednak trwać długo. Nie był na to w ogóle przygotowany. Poza tym niepokoiły go - nie umiał nie myśleć o tym - dwie rzeczy. To, że za chwilę, tak bardzo przedwcześnie, bo chciał, aby to trwa-to znacznie dłużej, będzie ejakulował, a także to, że nie wie, czy wolno mu przekroczyć aż tak odległą granicę intymności i ejakulować w jej ustach. Nie uzgodnili przecież tego!
Jennifer wiedziała, że to nadchodzi. Złapała go obiema dłońmi za biodra i nie pozwoliła się wycofać. Krzyknął. Podniósł jej dłoń do swoich ust i zaczął delikatnie gryźć i całować. Ona ciągle klęczała przed nim. Trwali tak przez jakiś czas. Nic nie mówiąc. W pewnym momencie ona wstała, objęła go, położyła głowę na jego ramieniu i wyszeptała:
- Eljot, już nie masz imienin. Ale to nic. Ciągle chcę, żebyś przyszedł do mnie. Teraz nawet bardziej niż wczoraj przed kilkoma minutami. Chcę, abyśmy teraz zrobili coś dla mnie. Zrobimy, prawda?
Odsunęła się, zapięła jeden guzik swojej bluzki, wzięła go za rękę i ciągnąc za sobą, wybiegła z sali. Biegł za nią z zamkniętymi oczyma przez ciemny labirynt korytarzy i myślał, że pierwsze, co zrobi, to zapali papierosa. Wciągnie głęboko dym, zamknie oczy i pomyśli, jak było cudownie. Bez papierosa zaraz po" seks jest jak niedokończony". Poza tym ten papieros będzie szczególny, ponieważ będzie to także papieros na zaraz przed". Po chwili stanęli przed drzwiami jej pokoju we wschodniej części campusu. Nie zapalili światła. Nie miał już ochoty na papierosa. Chciał jak najszybciej być w niej.
Zasnęli, wyczerpani, gdy zaczynało świtać.
W laboratorium pojawił się tego dnia dopiero około południa. Sekretarka wykrzyknęła z radości, gdy go zobaczyła.
- Szukamy pana od kilku godzin. - powiedziała. - Chcieliśmy nawet zawiadomić policję. Odkąd pan przyjechał z Polski, był pan tutaj zawsze przed siódmą rano. Zaraz zadzwonię do profesora, że się pan odnalazł. Tak bardzo martwiliśmy się o pana. Jak to dobrze, że nic się panu nie stało - dodała z wyraźną ulgą.
Było mu trochę nieswojo, że narobił aż takiego zamieszania. Nie mógł jednak przewidzieć scenariusza tej nocy. Poza tym - pomyślał, uśmiechając się do siebie - stało się przecież. I to aż sześć niezapomnianych razy, nie licząc zdarzenia w sali wykładowej.
Nad zdarzeniem w sali wykładowej nie przeszedł tak zupełnie do porządku dziennego. Nad ranem, gdy leżąc w jej łóżku przytuleni do siebie palili papierosy, pili zieloną herbatę z sokiem grejpfrutowym i lodem - Jennifer uważała, że zielona herbata oczyszcza nie tylko ciało, ale i duszę" - i słuchali nokturnów Szopena, zapytał ją wprost o zdarzenie w sali wykładowej. Jej odpowiedzi nigdy nie zapomni. Wydostała się z jego objęć, usiadła po turecku na pościeli przed nim - na wprost jego oczu było dokładnie rozwarcie jej ud - zmieniła szept na normalny głos i powiedziała: - Martwisz się, co się stało z twoją spermą? Eljot, popatrz na to tak. Sperma składa się leukocytów, fruktozy, elektrolitów, kwasu cytrynowego, węglowodanów i aminokwasów. Ma tylko od pięciu do czterdziestu kalorii i nie powoduje próchnicy. Ma zawsze stałą temperaturę twojego ciała. Poza tym jest zawsze świeża, bo stara obumiera. Jest w zasadzie bez smaku... Gdybyś pił sok ananasowy i nie palił tyle, byłaby słodka. Poza tym z powodu tych pięćdziesięciu do trzystu milionów plemników, które zawiera, uważana jest za eliksir życia. Przynajmniej w kulturach Wschodu. To wyszło od Hindusów. Wiem to nie tylko z książek. Mój ostatni nauczyciel muzyki, jeszcze na Wyspie, zanim przyjechałam tutaj, do Dublina, był Hindusem. Oni z seksu zrobili sztukę. Ta sztuka to tantra. Dla tantry miłość fizyczna to sakrament. W tantrze nie kopuluje się. W tantrze Lingam, czyli świetliste berło albo po angielsku penis, wypełnia Joni, czyli świętą przestrzeń kobiety, czyli po angielsku waginę. Twoje inicjały, JL", to inicjały tantry. Już przez samo to obiecywałeś od początku rozkosz.
Uśmiechnęła się, pochyliła nad nim i zaczęła całować jego oczy. Po chwili opowiadała dalej:
- Czy wiesz, że symbolem hinduskiego boga Sziwy jest śliczny, żylasty, pulsujący penis i że na większości obrazów Sziwa medytuje z piękną ostrokątną erekcją? Poza tym tak cenił swoją spermę jako źródło nieśmiertelności, że według wierzeń Hindusów, potrafił przez setki lat doprowadzać do bezgranicznej ekstazy swoją żonę Parvati nigdy, ani razu, przy tym nie ejakulując. To głównie dlatego mniej boscy hinduscy jogini po akcie płciowym natychmiast wysysają swoją spermę z pochwy partnerki. Uważają, że w ten sposób ratują swoją witalność.
I przekornie chichocząc cicho, dodała:
- Szkoda, że nie jesteś hinduskim joginem. Mam takie przeczucie, że to wysysanie zaraz po, jeśli dobrze zrobione, jest pełne wrażeń i poprawia także witalność hinduskich kobiet. Czytałam także, że prawdziwi nauczyciele sztuki kochania starochińskiej dynastii Tang też czcili spermę jako substancję boską. Niektórzy z nich potrafili rzekomo pod koniec życia, po latach cierpliwych ćwiczeń, mieć tak zwaną ejakulację wsteczną, to znaczy wydzielać spermę do wnętrza swego ciała. To pisał jakiś francuski historyk. Trochę mu nie wierzę.
Powiedziawszy to, dotknęła palcami jego warg i dodała:
- Widzisz więc, Eljot, jaki kultowy twór połknęłam w tej sali wykładowej. Ale nie wszyscy są zdania, że trzeba czcić spermę. Zupełnie inaczej traktują swoją spermę prawdziwi artyści. Touluse-Lautrec - musisz go przecież znać - o którym uczą dzieci w szkołach nawet katolickich, gdy był za mało pijany, aby nie wpaść w delirium tremens, sprzedawał swoją spermę prostytutkom, wśród których się schronił pod koniec swojego krótkiego życia. Radził im, aby zapładniały się nią same, aby urodzić takiego geniusza, za jakiego on sam się uważał. Ponieważ prostytutki z natury są wrażliwe na ludzką biedę, a także ponieważ zachwycił je swoim malarskim talentem - bo sobą nie zdołałby zachwycić nikogo, był bowiem zdeformowanym chorobą syfilitykiem o odrażającym wyglądzie - kupowały od niego tę spermę. Aby się długo nie męczył i miał na wódkę. Ekscentryczny Salvador Dali z kolei nie ukrywał, że w czasie swoich natchnień, szczególnie gdy wydawało mu się, że znowu jest zakochany, często onanizował się, kierując swój wytrysk do naczyń z farbami, którymi malował. Uważał, że kolory nabierają w ten sposób miękkości i wyjątkowego nasycenia. A poza tym obraz pachnie wtedy zupełnie inaczej. Tak mówił Dali. Ale obdarzony genialnym talentem Dali to także genialny kłamca. Kłamał tak, jak o świecie kłamią jego obrazy.
Ten nieoczekiwany wykład wydawał się skończony. Znowu się położyła, odwrócona do niego plecami, przysunęła tak blisko, jak tylko mogła, i biorąc jego prawą dłoń, położyła ją na swoich piersiach. Przez minutę leżeli w milczeniu. Nie mogła nie zauważyć, że znowu on ma erekcję. Zamruczała cicho z zadowolenia i powiedziała:
- Poza tym wy, mężczyźni, uwielbiacie, gdy wam się to robi, prawda? I nie czekając na jego odpowiedź, dodała, chichocząc:
- Jestem pewna, że gdybyście byli wystarczająco wygimnastykowani, bralibyście go sobie sami do ust codziennie. Prawda?
Roześmiał się głośno po tej ostatniej uwadze, odwrócił ją twarzą do siebie i zanim zaczął całować, wyszeptał: - Od dzisiaj mniej palę i będę jadł głównie ananasy.
Od tej pamiętnej nocy wracał ze swojego laboratorium do pokoju Jennifer prawie codziennie. Część pokoi studenckich, podobnie jak jego tzw. gościnny, była małymi kawalerkami z własną kuchnią i własną łazienką.
Małe" były według Jennifer. Jego pokój gościnny był o wiele większy niż całe mieszkanie jego rodziców w Polsce.
Oczywiście, pokoje takie jak ten, w którym mieszkała Jennifer, były zdecydowanie droższe niż te normalne. Nie miało to jednak dla niej żadnego znaczenia. Chociaż nigdy nie rozmawiali na ten temat, Jennifer miała wszystko, tylko nie problemy finansowe. Kiedyś mimochodem zagadnął Zbyszka na temat finansów Jennifer. Wiedział tylko tyle, że jej ojciec jest właścicielem sieci promów łączących wyspę Wight, leżącą w pobliżu Konwalii na kanale La Manche, z Portsmouth i Southampton. Kiedyś odważył się i zagadnął ją o rodziców. Odpowiedziała ze smutkiem w głosie:
- Mój ojciec jest Amerykaninem, pochodzi z tej części Connecticut, gdzie mężczyźni nawet idąc pracować do ogrodu, wkładają krawat, a matka, Angielka, pochodzi z takiej rodziny, w której matki przed nocą poślubną radzą córkom, aby zamknęły oczy i myślały o Anglii. To, że dali mi, jeżeli to naprawdę oni, życie, graniczy z cudem. Nigdy nie widziałam, aby mój ojciec pocałował lub dotknął matkę. Ojciec miał być bogaty, a matka miała być damą. Jestem prawdopodobnie na świecie dlatego, że trzeba mieć dziedziczkę. Nie jest to romantyczny powód, ale ma swoje zalety. Jeżeli już nie mogę mieć ich miłości, to niech chociaż będzie przyjemnie.
Zakończyła stanowczo:
- Nie pytaj więcej o nich. Proszę.
Nigdy nie rozmawiała z nim o pieniądzach. Po prostuje miała. Sam zestaw hi-fi był droższy niż jej mały srebrzysty kabriolet suzuki, który parkował przed budynkiem akademika i którym zabierała go czasami na przejażdżki. Nic dziwnego: kilkumetrowe kable do kolumn głośnikowych jej zestawu były stopem złota. Z przewagą złota.
Pokój Jennifer można było znaleźć po omacku. Zastanawiał się często, jak to znosili jej sąsiedzi. Z pokoju nieustannie wydobywała się głośna muzyka. Nawet jeśli był to Bach, Mozart, Czajkowski czy Brahms, on nie wytrzymałby tego długo. Oni jakoś tolerowali. Może do tego trzeba być Anglikiem. Jak się okazało, w pokojach obok mieszkali sami Anglicy.
Czasami był u niej w pokoju na tyle wcześnie, że jedli razem kolację i rozmawiali. Jego angielski poprawiał się nieustannie. Podobnie zresztą jak znajomość muzyki klasycznej. Po kilku tygodniach był na tyle dobry, że odróżniał muzykę Bacha od muzyki Beethovena, a nawet opery Rossiniego od oper Prokofiewa.
Poza tym świat muzyki klasycznej i muzyków, który odkrywała przed nim Jennifer, był jak pełna napięcia opowieść o wszystkich grzechach tego świata. Jemu wydawało się wcześniej, że naprawdę grzeszyć w muzyce mogli tylko Mick Jagger lub nieustannie odurzony wszystkim, co dało się wessać, połknąć lub wstrzyknąć, perkusista Keith Richards. Nic bardziej mylnego! To wcale nie zaczęło się od rock'n'rolla. Historia grzechu w muzyce okazała się starsza niż opery Monteverdiego, a ten komponował prawie 300 lat temu. Głównymi grzechami były pijaństwo i cudzołóstwo. Od zawsze. A jeśli nie od zawsze, to przynajmniej odkąd opera z pałaców przeniosła się do teatrów i zaczęto sprzedawać na nią bilety, i trzeba było czymś zainteresować motłoch. Większość wielkich kompozytorów tamtych czasów była uzależniona nie tylko od muzyki, ale także od wódki, swojej bezgranicznej próżności i nie swoich kobiet. Beethoven na przykład zmarł na marskość wątroby. Pił, bo był zbyt wrażliwy, nieustannie biedny i na dodatek głuchł. W 1818 - w tym samym roku ośmioletni Szopen zagrał swój pierwszy publiczny koncert - ogłuchł zupełnie, a mimo to komponował nadal. Gdy dowiedział się, że ma marskość wątroby, przestał pić koniaki i przeszedł na wino reńskie, uważając, że ma ono niezwykłe właściwości lecznicze. U Beethovena było to jednak genetyczne. Alkoholizm, za co odpowiada najmniejszy z chromosomów, chromosom 21, jest przecież bardzo dziedziczny. Matka urodziła go jako ósme dziecko - troje z nich było głuchych, dwoje niewidomych, a jedno psychicznie chore. Gdy zaszła w ciążę po raz ósmy, miała już syfilis i była alkoholiczką. Piła ze smutku, tak jak Ludwig zresztą. Jennifer opowiadała mu to z takim przejęciem, jak gdyby mówiła o alkoholizmie własnego ojca. Jak to dobrze, że wtedy nie było jeszcze feministek walczących o prawa kobiet do aborcji! Z pewnością doradziłyby matce Beethovena aborcję i ludzkość nie miałaby VII Symfonii!!!
- Wyobrażasz sobie świat bez VII Symfonii??? - pytała go podniecona. On sobie to doskonale wyobrażał. Świat bez pierwszej, a także od drugiej po szóstą nie mówiąc już o ósmej, też sobie bez kłopotów wyobrażał. Ale wolał jej nie prowokować. Ona tymczasem kontynuowała:
- A ta symfonia jest przecież tak monumentalnie ważna dla ludzkości jak piramidy, mur chiński, mózg Einsteina, pierwszy tranzystor czy odkrycie tego twojego DNA. Jest na tyle genialna, że jako cyfrowy zapis, obok fotografii człowieka i rysunku systemu słonecznego, poleciała w kosmos jedną z amerykańskich sond, która ma opuścić za kilka lat nasz układ planetarny i potencjalnie być przejęta przez obce cywilizacje. A przede wszystkim jest po prostu piękna. Wiesz, że dla tej jednej symfonii w Paryżu i Wiedniu wybudowano większe sale koncertowe?!
Jennifer znała jeszcze inne pikantne historie z zepsutego świata prominentnych kompozytorów ubiegłego wieku. Jak na przykład tę o Brahmsie, obok Beethovena najczęstszym bywalcu list przebojów w tamtych czasach. Brahms, podobnie jak Beethoven, pił o wiele za dużo. Nigdy jednak nie pił koniaku, tylko zawsze wino. Ale za to nieustannie cudzołożył. Między innymi z żoną swojego dobrego przyjaciela i muzycznego promotora. Jego cudzołóstwo przeszło do historii głównie przez fakt, że sypiał z Clarą Wieck, żoną Roberta Schumanna, innego wielkiego kompozytora XIX wieku. Świat mu nigdy tego nie przebaczył. Nie przez to, że sypiał. To było nawet uroczo pasujące do artysty. Głównie przez okoliczności, w jakich do tego doszło. Gdy w 1854 Schumann został zabrany do szpitala psychiatrycznego po nieudanej próbie samobójstwa, Brahms przeniósł się na stałe do Dusseldorfu, gdzie mieli dom Schumannowie, aby pocieszać" żonę niedoszłego samobójcy, piękną Clarę. Z pocieszy-ciela stał się kochankiem i mieszkał z nią nawet przez dwa lata. To wtedy skomponował swój prawdziwy przebój, I Koncert fortepianowy d-moll. Był na liście przebojów sal koncertowych Europy przez cały długi rok. Gdy Schumann zmarł w domu wariatów, w 1856, Brahms opuścił Clarę i wyjechał z Dusseldorfu. Zaraz potem zaczął pić. Czasami pił także z Wagnerem, innym znanym kompozytorem, którego nienawidził, a który cały czas mu zazdrościł nie sławy, ale powodzenia u kobiet.
A tak w ogóle to światek kompozytorów pokroju Brahmsa i Liszta to świat zawiści, zazdrości, próżności i intryg. Tylko jednego spośród siebie wielbili i bezwarunkowo podziwiali wszyscy. Grał go Mozart i Beethoven. Na nim muzyki uczył się Szopen.
Ten kompozytor zawsze był en vogue - tak przedtem, jak i teraz. To Bach. Totalny evergreen. Gdyby wtedy było MTV, to puszczaliby clipy z muzyką Bacha tak, jak teraz puszczają Pink Floyd lub Genesis.
- Eljot, ty powinieneś go w zasadzie lubić najbardziej ze wszystkich - mówiła z przejęciem Jennifer. - Jego muzyka to matematyczna precyzja. Tak jak te twoje programy. A mimo to podziwiali go i chłodni racjonaliści, i sentymentalni romantycy. Poza tym nikogo tak jak Bacha nie kochają jazzmani. W Bachu jest drive i swing. Nawet w Pasji wg św. Jana i Mszy h-moll jest swing. Poza tym Bach jest jak Bóg. Bacha nie można lubić lub nie. W Bacha się wierzy albo nie. Bach był z pewnością zaplanowany w momencie tworzenia wszechświata. Bacha można zagrać na każdym instrumencie i to zawsze będzie brzmiało jak Bach. Nawet na gitarze elektrycznej lub na organkach.
Wszystkiego tego dowiadywał się w trakcie kolacji u Jennifer. Otwierała butelkę wina, którą przynosił, recytowała libretta oper lub opowiadała fascynujące historie ze świata muzyki, kładła płytę na talerzu gramofonu, siadała mu na kolanach w wygodnym fotelu i słuchali w milczeniu. On czasami zapalał papierosa, a czasami, gdy Jennifer go o to poprosiła, cygaro, które kupowała dla niego w specjalnym sklepie w Dublinie. Czasami palili razem. Jennifer lubiła cygara. Polubiła jeszcze bardziej, gdy zauważyła, jak działa na niego widok cygara w jej ustach, szczególnie po kilku kieliszkach wina.
Było im dobrze. Gdyby dzisiaj miał jakoś nazwać ten czas w Dublinie z Jennifer, to powiedziałby, że byli jak szczęśliwa para zaraz po ślubie. Nigdy jednak nie nazywali się parą i nigdy też nie rozmawiali o swojej przyszłości. Po prostu spędzali czas razem. Nie kochał jej. Tylko ją bardzo lubił. I bardzo pożądał. Może dlatego było im ze sobą tak dobrze.
Małżeństwa nie powinny być zawierane w tym stanie chorobowym, jakim jest tak zwane zakochanie. To powinno być prawnie zakazane. Jeśli nie przez cały rok, to przynajmniej od marca do maja, kiedy ten stan staje się z powodu zakłócenia mechanizmu wydzielania hormonów powszechny i objawy szczególnie nasilone. Powinno się najpierw iść na odwyk, porządnie się odtruć i potem dopiero powrócić do myśli o małżeństwie. W stanie, w jakim są zakochani ludzie, dopamina przelewa się im przez kanały rozsądnego myślenia i zatapia mózg. Szczególnie lewą półkulę. To udowodniono najpierw na szczurach, potem na szympansach, a ostatnio na ludziach. Gdyby zakochanie trwało /byt długo, ludzie umieraliby z wyczerpania, arytmii lub tachykardii serca, głodu albo syndromu odstawienia snu. Ci, co by jednak nie umarli, w najlepszym wypadku skończyliby w szpitalu wariatów.
Z Jennifer miał swoją dopaminę całkowicie pod kontrolą, a mimo to mieli mnóstwo niezapomnianych przeżyć. Ich związek, którego nigdy potem, z żadną inną kobietą nie udało mu się skopiować, był dowodem zwycięstwa czystej, spirytualnie przenoszonej myśli nad tą wyrażaną w chemii jakichś hormonów lub neuroprzekaźników.
Ponieważ muzyka była aż taką pasją Jennifer, z poczucia przyjaźni zmuszał się, przynajmniej na początku, aby uczestniczyć we wspólnym słuchaniu i wykrzesać w sobie choć odrobinę entuzjazmu. Tak było przez pierwsze dwa tygodnie. Potem sam zaczął zauważać, że po całym dniu analizowania programów do transkrypcji genów, zajmowania się nukleosomami i histonami, dobre nagrania muzyki Bizeta, Ravela czy Wagnera uspokajają go i przyjemnie wyciszają. Zupełnie odwrót-
nie było z Jennifer. Ona każdy koncert przeżywała jak swój własny ślub. Była wzruszona i zawsze bardzo podniecona. To była wspaniała konstelacja dla nich obojga. Szli wtedy do łóżka albo kochali się na fotelu lub na podłodze. Przy jej podnieceniu i jego spokoju nic nie zdarzało się przedwcześnie. Dzięki muzyce szczytowali niemal jednocześnie.
Ponadto zauważył, że najlepiej było im po operach Pucciniego. Dlatego Turandot", Tosca", Madame Butterfly" to dla niego nie tylko tytuły oper, ale także zapisy w intymnej historii jego życia. Dwie opery Pucciniego szczególnie utkwiły mu w pamięci.
Tosca" była dla Jennifer spektaklem, który można nazwać politycznym horrorem lub, jak ją sama nazywała, operową relacją z celi tortur". Uważała, że gdyby była komponowana dzisiaj, to na pewno w Hollywood i na pewno nazywałaby się jak film ze Schwarzeneggerem - Umieraj powoli". Jennifer miała kilka płyt z nagraniami To-ski", każdą z inną wykonawczynią roli tytułowej. Chociaż on znał jedynie nazwisko Marii Callas, ona tłumaczyła mu, że naprawdę bosko śpiewa niejaka Renata Tebaldi. Nie widział żadnej różnicy, natomiast Jennifer była Tebaldi zachwycona. - Ona tak śpiewa, jakby była tutaj, w tym pokoju, i patrzyła nam w oczy. Nie czujesz tego? - pytała.
Nie czuł. Zresztą, nie chciał czuć obecności nikogo innego w tym pokoju oprócz Jennifer. Gdyby ta Tebaldi teraz tu weszła, natychmiast by j ą wyprosił. Zawsze gdy dochodzili do momentu, kiedy Tosca widzi, że jej kochanek Cavaradossi został naprawdę rozstrzelany przez pluton egzekucyjny, Jennifer zaczynała drżeć. W chwilę później, gdy Tosca z rozpaczy rzuca się w przepaść, Jennifer tuliła się do niego jak dziecko, które przestraszyło się burzy. Kilka minut później w łóżku była wyjątkowo czuła, delikatna i milcząca. To milczenie było niecodzienne. Normalnie, co bardzo lubił, Jennifer była wyjątkowo głośna.
Z kolei Cyganeria" Pucciniego wprowadzała Jennifer w stan prawie ekstatyczny. Słuchała tej płyty szczególnie często. Do kolacji ubierała się wówczas wyjątkowo uroczyście, wyciągała szampana, rezygnując z jego wina, obok talerzyka z deserem kładła najlepsze kubańskie cygaro i potem, już po kolacji, na fotel do niego przychodziła już bez bielizny. Po Cyganerii" nigdy nie zdążyli dobrnąć do łóżka. Potem, już po wszystkim, uwielbiała mówić o tej operze. Kiedyś powiedziała mu, że marzy tym, aby dopisać drugą część Cyganerii". Taką Cyganerię" II. To mogła wymyślić tylko Jennifer. Poza tym uważała, że gdy mężczyzna spotyka kobietę, może zdarzyć się wszystko. I Cyganeria" jest najlepszym dowodem, że to prawda.
W te dni, w które pracował do późna i nie spędzali z sobą wieczoru, Jennifer zostawiała otwarte drzwi do pokoju. Szedł prosto pod prysznic do łazienki i nagi wchodził do jej łóżka. Uwielbiała, gdy budził ją, chowając się pod kołdrę i całując powoli ciało, lądował głową i ustami między jej udami. Czas z Jennifer był jak telenowela, którą ogląda się chętnie codziennie wieczorem i w której nie ma smutku i nudy, dominują seks i dobra muzyka. Poza tym dbał o nią jak o swoją kobietę. Kupował kwiaty, masował opuchnięte stopy, gdy wracała z aerobiku, znosił jej wybuchy złości bez powodu, gdy miała swoje ciężkie dni przed okresem, uszczelniał cieknące krany, całował dłonie na pożegnanie, gdy wychodził rano do biura, jeździł z nią do Dublina i godzinami chodził bez słowa protestu za nią po sklepach, pił z nią zieloną herbatę i rozmawiał o muzyce, uczył się z nią do jej egzaminów, dzwonił do niej i pytał, czy zjadła lunch. Poza tym, chociaż nie udało mu się ograniczyć palenia, regularnie jadł ananasy lub pił sok ananasowy. I chociaż nie obiecywali ani nie wymagali od siebie wierności, nie wyobrażali sobie, że mogłoby być inaczej. Pamięta, że tylko raz Jennifer nawiązała do tego. I to nie wprost. Któregoś weekendu poleciała przez Londyn do domu na wyspę Wight.
Tęsknił za nią. Odczuwał autentyczny, pełen melancholii smutek związany z jej nieobecnością i oddaleniem. Dwa dni później znalazł kartkę pocztową w swojej skrzynce. Oprócz pięciolinii z kilkunastoma nutami, które zawsze, i zawsze inne, dołączała do swoich wszystkich listów lub kartek, było na niej napisane:
Eljot, chcę, żebyś wiedział (choć naprawdę nie wiem, do czego może Ci się przydać ta wiedza), że jesteś jedynym mężczyzną, który mnie dotyka. Także w moich myślach.
Może nie tyle chcę, żebyś to wiedział, ile po prostu chcę Ci to powiedzieć.
Jennifer

Wtedy po raz pierwszy zrozumiał, że to, co jest między nimi, to nie jest żadna telenowela dla Jennifer. Po powrocie nigdy więcej nie wróciła do tego wyznania i nigdy nie skomentowała tej kartki pocztowej.
Przy Jennifer poznawał nowe opery najróżniejszych kompozytorów, odróżniał coraz więcej symfonii, palił coraz lepsze cygara, mówił coraz lepiej po angielsku i przeżywał coraz to bardziej wyszukane fantazje seksualne. Przestawał być przy niej czymkolwiek zdziwiony. Aż do tego poranka na trzy tygodnie przed jego powrotem do Polski.
Zbliżał się koniec jego pobytu w Dublinie. Był tak zapracowany, że bardzo rzadko udawało mu się zjeść kolację z Jennifer. Nieraz było tak późno, że w ogóle nie szedł do jej pokoju. Wracał do siebie i wyczerpany zasypiał w ubraniu. Tej nocy jednak poszedł do niej. Tym razem nie musiał, chociaż lubił to bardzo, budzić jej pocałunkami. Nie spała, gdy wśliznął się pod jej kołdrę. Była naga. Czekała na niego.
Oboje czuli, że to się kończy. Kochali się teraz inaczej. Bez tej dzikości, powoli, tak trochę z namysłem. Tak jakby chcieli wszystko dokładnie i świadomie przeżyć, zapamiętać jak najwięcej i na jak najdłużej. Tych wspomnień miało wystarczyć na długo. Może nawet na całe życie. Jennifer przeżywała też inaczej swoje orgazmy. Zdarzało się, że płakała w chwilę po tym. Gdy pytał ją, dlaczego, nie odpowiadała, tylko tuliła się do niego z całych sił.

Nazajutrz obudził się, mając uczucie ciężaru przygniatającego jego ciało. W pierwszej chwili myślał, że to sen. Otworzył powoli oczy. Jennifer, zupełnie naga, siedziała w rozkroku na nim, dłońmi pocierała i szczypała brodawki swoich piersi, głowę miała odchyloną do tyłu i unosiła się rytmicznie. Oddychała ciężko i głośno wzdychała. Był w niej!
Gdy na chwilę wyprostowała głowę, zobaczył, że ma założone na uszy swoje ogromne czarne słuchawki. Słuchała muzyki. Przez chwilę nie zdradzał się, że ją widzi. Przymknął oczy i obserwował ją. Unosząc się, przyśpieszała lub zwalniała, oddychała wolniej lub szybciej, czasami wydawała z siebie jęki. Był to niezwykły widok. Jej ciężkie piersi podnosiły się i opadały. Miała lekko rozsunięte wargi, które od czasu do czasu zwilżała językiem. W pewnej chwili musiała poczuć, że jego erekcja stała się bardziej intensywna. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. Uśmiechnęła się. Przyłożyła palec do ust, nakazując mu milczenie. Wychyliła się - cały czas unosząc się w górę i opadając - aby ze swojej poduszki podnieść drugą parę słuchawek. Wzięła jego dłonie ze swoich piersi i objęła nimi słuchawki. Podniósł głowę i założył je.
Filozof Colline śpiewał właśnie słynną arię Yecchia zimarra. Rudolfowi wydaje się, że Mimi usypia, odchodzi więc, aby zasłonić okno. Jennifer nie tylko podnosi się i opada. Teraz także intensywnie przesuwa swoje pośladki w poziomie, zataczając biodrami nieduże kółka. Bierze palce Jakuba do ust i gryzie. Gdy Rudolf odwraca się do Schaunarda, Collina i Mussety, widzi z ich spojrzeń, że Mimi nie żyje. Jennifer głośno płacze. Zaciska uda. Rudolf podchodzi do Mimi. Jennifer odwraca się nagle plecami do Jakuba, cały czas podnosząc się i opadając. Jakub opiera dłonie na biodrach Jennifer, dociskając ją regularnie do siebie. Rudolf klęczy przed łóżkiem Mimi. Jennifer, krzycząc, zrzuca słuchawki.
Cyganeria" Pucciniego skończyła się. Jennifer wychyliła się gwałtownie do przodu i wbiła paznokcie obu rąk w jego uda. Gdy podniosła się, zobaczył na swoich nogach po trzy około dziesięciocentymetrowej długości głębokie linie zaczynające wypełniać się krwią. Blizny, które pozostały po Cyganerii" nad ranem", były na tyle głębokie, że zawiózł je potem do Polski. Poza tym, jeszcze w Dublinie, wprowadzały go w zakłopotanie, gdy rozbierał się na cotygodniowy trening squasha ze Zbyszkiem. Od momentu, gdy zaczął bywać u Jennifer, Zbyszek unikał go. Pod koniec jego pobytu w Dublinie spotykali się wyłącznie na squashu.
To, że chodzi o Jennifer, okazało się dopiero na dzień przed wyjazdem, podczas przyjęcia pożegnalnego, które zorganizował. Zaprosił kilku znajomych z instytutu, Zbyszka i oczywiście Jennifer, która przyprowadziła swoją koleżankę, Madelaine z Francji, studiującą z nią na roku. Nastrój tego wieczoru był trudny do uchwycenia. Smutek rozstania mieszał się z radością, że w końcu wraca do Polski. Poza tym był niezwykle podniecony tym, co zrobi z materiałami naukowymi, które tutaj zebrał. Jedno wiedział na pewno: będzie bardzo tęsknił za Jennifer.
Jennifer kupiła na ten wieczór białą sukienkę w duże ciemnozielone kwiaty. Zaskoczyła wszystkich. To był pierwszy raz, gdy ktokolwiek widział Jennifer w sukience, a studiowała w Dublinie już cztery lata. Wyglądała niezwykle. Bardzo lubił, gdy miała włosy upięte w kok odsłaniający szyję. Weszła trochę spóźniona, paląc ogromne cygaro i wszyscy oczywiście zauważyli, że pod sukienką, lekko przezroczystą, nie ma stanika, ale ma czarne, wysoko wycięte majtki. Była już lekko pijana. Pod pachą przyniosła kilka płyt gramofonowych. Gdy ktoś żartobliwie zagadnął ją o te niepasujące do sukienki majtki, odpowiedziała:
- Dzisiaj jest pierwszy dzień żałoby po Jakubie. Jutro włożę czarny stanik i zdejmę majtki.
Przyjęcie nabierało tempa. Francuzka wyraźnie zainteresowała się Zbyszkiem, który demonstracyjnie całował ją w tańcu, szczególnie gdy patrzyła na to Jennifer. Gdy nie tańczyli, siedzieli przy stole pełnym butelek, w których odbijały się płomyki świec. Udało mu się przekonać Jennifer, aby zrezygnowała z katowania" wszystkich operami, które przyniosła. Siedzieli i rozmawiali przy stole. Jennifer dotykała go od czasu do czasu, milcząco przysłuchiwała się rozmowie i wybierała ciepły wosk, który spływał do świeczników stojących na stole.
W pewnym momencie rozległ się głośny chichot. Jennifer przy swoim kieliszku z martini postawiła ugnieciony z wosku, który cały czas zbierała ze wszystkich świeczników na stole, normalnych rozmiarów penis w erekcji. Gdy śmiech ucichł, wzięła woskowy penis do prawej dłoni i wkładając go we wgłębienie między piersiami, powiedziała rozmarzonym głosem:
- Tak zupełnie nieświadomie ulepiło mi się w dłoniach to cudo. Jeśli nie świadomość, to pewnie odpowiada za to podświadomość. Teraz już wiecie, czym się moja podświadomość zajmuje.
Przytuliła się przy tym do niego. Zbyszek gwałtownie i demonstracyjnie odszedł od stołu. Widać było, że jest wściekły. Na dodatek Francuzka całkowicie go zignorowała i pozostała przy stole. Jennifer wydawała się nie zauważać tego wszystkiego. Milczała. W pewnym momencie wzięła go za rękę pod stołem i powiedziała:
- Chodź. Wrócimy do naszego pierwszego dnia w ten nasz ostatni dzień. Wyprowadziła go z pokoju i zaczęła biec korytarzami w kierunku jego instytutu. Gdy byli przed drzwiami tej sali wykładowej, którą tak dobrze pamiętał od dnia swoich imienin, zatrzymała się i tak jak wtedy wciągnęła go do sali. Gdy tak jak wtedy klęczała przed nim i tak jak wtedy zapalali z hukiem i gasili baterię jarzeniówek, pomyślał, że to jednak nie deja vu. To była teraz jego Jennifer. Gdy później stali przytuleni do siebie, płacząc oboje w tej ciemnej sali wykładowej, wyszeptała:
- Jakub, kocham cię tak bardzo, że nie mogę sobie wyobrazić jutra. Z zamyślenia wyrwało go potrząsanie za ramię. Blues się skończył. Tańcząca dziewczyna siedziała przed nim.
- Pan pije mojego drinka i to z tego miejsca, w którym na kieliszku odcisnęłam swoją szminkę. To nie była Jennifer.
- Przepraszam. Zamyśliłem się. Bardzo mi przykro. Zaraz odkupię pani tego drinka. To przez nieuwagę. Jestem taki roztargniony. Niech pani mi wybaczy.
- Nic się nie stało. Nie musi mnie pan przepraszać. To było niezwykłe, móc obserwować pana. Siedział pan z zamkniętymi oczami i ssał ten kieliszek. Wyjęła mu go z dłoni i odeszła w kierunku baru, przy którym orkiestra pakowała instrumenty.
- Ślicznie pani tańczyła. Czy pani może jest z wyspy Wight? -krzyknął za nią.
- Nie! - odpowiedziała, znikając w drzwiach prowadzących do hotelu. Wstał i podążył za nią.


ONA:
Paryż, 16 lipca 1996
Lubię Cię. Bardzo. A jeszcze bardziej się cieszę, że mogę Cię lubić. Chociaż to tylko prawie cała prawda (nie chcę na razie posunąć się zbyt daleko). Nie bierz mnie dzisiaj zbyt poważnie.
Odbywa się we mnie z pewnością jakaś reakcja biochemiczna. Przyjęłam do krwiobiegu cudowny płyn pod nazwą brandy Ani, koniak ormiański, podobno jedyny trunek, który spożywał Churchill. Wiem już, dlaczego wybrał akurat ten. Nie rozumiem tylko, dlaczego ciągle miał taką depresję. To pewnie wina tej ciągłej mgły w Londynie.
Jestem teraz generalnie wdzięczna światu za to, że jest i że ja jestem. Lubię ten stan. Tym bardziej że za 52 godziny i 36 minut powinieneś lądować w Paryżu. Poza tym jestem dzisiaj trochę wyuzdana, l to na pewno nie przez Renoira. Głównie przez Asie. To ona namówiła mnie, żeby z d'0rsay pojechać prosto do Muzeum Erotyki w pobliżu placu Pigalle. Najpierw nastroił mnie impresjonista, potem podniecono mnie wszystkimi gatunkami sztuki. Takiego muzeum nie ma nigdzie. Zgadnij, co pamiętam bardziej: Renoira czy erotykę?
Czy to źle, że erotykę? Asia mówi, że nie, bo czasami trzeba się czuć sexy. Zapytałam ją, co robi, aby czuć się sexy, gdy nie jest akurat w Paryżu. Wiesz, co mi odpowiedziała intelektualnie nadwrażliwa Joanna Magdalena? Odpowiedziała mi dokładnie tak:
Wkładam obcisłą sukienkę i nie wkładam majtek".
Kto by pomyślał, że to takie proste.
Wiesz, co zauważyłam u Asi, zwiedzając z nią to muzeum? Była zafascynowana kobiecością we wszelakim wydaniu. Według mnie Asie ostatnio pociągają kobiety. Z tego, co czasami opowiada, wynika, że żaden mężczyzna tak naprawdę nie dorasta do jej wyobrażeń. Wiem od niej samej, że potrafi rozkoszować się seksem, ale wiem także, że nie potrzebuje do tego mężczyzn. Gdy wyszłyśmy z tego muzeum, chciałam być sama. Bardzo chciałam. Najlepiej w moim pokoju w hotelu. Może Ci kiedyś opowiem, dlaczego akurat właśnie tam. Miałam zbyt wysoki poziom oksytocyny, aby znieść kogokolwiek, oprócz Cię- bie, w pobliżu. Jako wielbiciela teorii hormonów informuje Cię o tym tylko tak przy okazji, l to tylko do akt", jak Ty to nazywasz. Może Ci się przyda do badań.
Asie poprosiłam, aby zostawiła mnie samą. W ogóle nie protestowała. Jak ją znam, też chciała zostać sama. Poszłam do Cafe de Florę. Głównie po to, aby napisać e-mail do Ciebie. Jeszcze nigdy nie pisałam do Ciebie nic na papierze. Pomyślałam, że w Cafe de Florę mogłabym spróbować. Tu pisali Ca-mus, Sartre i Prevert. Spróbowałam. Niezwykłe uczucie. Normalny list, który mógłby mieć zapach i plamę z rozlanego wina albo odcisk warg na drugiej stronie. Internet tego nie zastąpi. Trudno ssać e-mail, a miałam ochotę ssać tę serwetkę, na której pisałam do Ciebie tam w Cafe de Florę. Poza tym niebezpiecznie jest pisać e-maile do Ciebie, leżąc nago w wannie. Ostatnio jest to moje największe marzenie. Pisać do Ciebie e-mail w wannie. Mieć wino we krwi, być przykrytą pianą o zapachu bergamoty, cyprysu i mandarynki i słuchając, czuć wibracje głosu Morrisona. To można robić tylko pod napięciem. Ale na pewno nie prądu. Dlatego nie można wziąć Internetu do wanny, ale mimo to i tak go uwielbiam.
Połowa tego tekstu powstała tam. W Cafś de Florę. Druga zupełnie niedaleko. W innej, jeszcze bardziej kultowej kawiarni Paryża, w Les Deux Magots. Nie wiem, co ci wszyscy intelektualiści widzieli w tej kawiarni. Kawa jest okropna. Gorąca czekolada smakuje jak żurek w barze w Płocku. To dobry żurek, ale okropny jako czekolada. Jedynie wnętrze śliczne i wino działa. Ale wino działa na mnie od kilku dni wszędzie. Tam dopisałam kilka linijek tego tekstu, który teraz przepisuję w małym pokoiku za recepcją tego hotelu w Paryżu. Jest prawie północ. Recepcjonista zabawia Asie i Alicję, a mnie pozwolił rozgościć się na dysku swojego komputera. Jestem w związku z tym trochę rozwiązła i myślę, czy ten recepcjonista zauważy, że Asia naprawdę nie ma dzisiaj majtek pod tą obcisłą sukienką. Mnie pokazała, że nie ma. Poza tym czuję się bezpieczna, bo wiem, że nikt, oprócz Ciebie, tego nie przeczyta. Wyślę to i zniszczę. Głównie dlatego, że chcę być wyuzdana i rozwiązła tylko dla Ciebie.
Tęsknię za Tobą.
Czuję się, jakby to nazwać, łatwopalna". Dzisiaj w tym muzeum erotyki zauważyłam bardzo charakterystyczną prawidłowość. Było tam mnóstwo obrazów i rzeźb czarownic. To było dziwne i charakterystyczne w tym muzeum. Koniecznie tam idź, gdy będziesz miał minimum 90 wolnych minut następnym razem w Paryżu. A więc zauważyłam tam mnóstwo nagich czarownic. One właśnie były łatwopalne". Na przykład wtedy, gdy palono je żywcem na stosach, l chociaż to było dawno, wydawało mi się, że czarownice to szczerze mówiąc tylko bezlitośnie karane niewinne kobiety. Karane przez mężczyzn, którzy nie mogli wybaczyć zdrady swoim żonom, więc, odreagowując, skazywali na stos obce kobiety, z którymi często sami zdradzali swoje żony, nazywając je czarownicami. Wiesz, co zauważyłam na tych obrazach i na tych rzeźbach? Te czarownice uśmiechały się płonąc.
Zdradliwe, potępione kobiety często najpierw kamienowane, a potem palone, śmiały się radośnie, płonąc...
Zrobiło mi się teraz smutno, bo pomyślałam o tych czarownicach w kontekście. Gdybyś mógł słyszeć mój głos w Internecie, usłyszałbyś teraz wiersz, który wzrusza mnie nieustannie od kilku tygodni. Przeczytałam go kiedyś, nie wiem gdzie dokładnie, w Warszawie. Przypomniał mi się, gdy oglądałam płonące roześmiane czarownice w muzeum w pobliżu placu Pigalle w Paryżu:

Śnisz nas Boże razem
na brzegach talerzy gdy nakładam obiad
l na rąbku wystygłej małżeńskiej pościeli
We wgłębieniach zmarszczek wokół oczu
A ty śnisz nas uparcie razem
l splatasz nam dłonie
Tak że nie możemy uciec od siebie
A jeśli nie
To nie wódź nas na pokuszenie
Niech oplącze mnie
Domowy makaron na niedzielę
Daj zasnąć
l zbaw nas -
Każde osobno
Amen

Napisała go pewnie jakaś współczesna czarownica. Nie mogę przypomnieć sobie nawet jej nazwiska. Podziwiam ją, nawet taką bezimienną. Ten wiersz mnie wzrusza i zasmuca. Wiem, że Ciebie też. Nie wiem, dlaczego go zapamiętałam. Wcale nie uważam, że Dekalog to najlepszy przewodnik w życiu. Powiem Ci, jakie jest moje 11. przykazanie, gdy już tu będziesz.
PS Myślisz, że proces czekania wydłuża samo czekanie. Ja nie myślę. Ja już jestem pewna.

Przyleć wreszcie.