@9


ON: W Nowym Jorku mieszkał w Marriott Marquis, na rogu Broadway i 45. ulicy. Obliczył, że jeśli zamówi taksówkę na wpół do szóstej, to spokojnie zdąży. Po pierwszym kilometrze wiedział, że popełnił ogromny błąd. Start zaplanowano dopiero na dwudziestą trzydzieści, ale już teraz wiedział, że ma niewiele czasu.
Minęły trzy kwadranse, a oni tkwili ciągle w przerażającym korku na Manhattanie i do Queens Midtown Tunnel, łączącego Manhattan z Queens, gdzie znajdowało się lotnisko Kennedy'ego, z którego miał odlecieć, było jeszcze nieskończenie daleko. Hinduski kierowca (miał wrażenie, że taksówkami w Nowym Jorku kierują wyłącznie Hindusi) nie przestawał mówić, uśmiechał się, nieustannie uspokajał go, że na pewno zdążą, ale on wiedział, że nawet gdyby siedzieli w tej taksówce pół dnia i samolot już dawno odleciał bez niego, ten Hindus ciągle by mu wmawiał, że zdążą.
Hinduscy taksówkarze w Nowym Orleanie byli tacy sami.
Ten jednak tutaj uosabiał najgorsze, co mogło mu się zdarzyć: był młody i wylękniony.
Taksówkarz w Nowym Jorku może być niewidomy, ale nie może być wylękniony! Na Manhattanie o tej porze dnia nie można wyprzedzać, patrząc przedtem w nieskończoność w lusterko wsteczne. Tutaj trzeba mignąć migaczem, przyśpieszyć, nacisnąć klakson i zmienić pas ruchu.
To wiedział nawet on, chociaż nigdy nie był taksówkarzem.
Gdy dotarli do lotniska, Hindus ciągle się uśmiechał, a on miał dokładnie 18 minut do odlotu.
Był wściekły na siebie, na swoją głupotę, na Nowy Jork, na wszystkich Hindusów i na swoją bezsilność.
Biegł jak szalony do swojego terminalu, modląc się w duchu, aby nie wyrzucili go z listy pasażerów, uszczęśliwiając kogoś z listy oczekujących. Nie mogli mu tego zrobić!
Ona przecież ma odebrać go w Paryżu i na pewno będzie na niego czekać. Nie, tego mu nie zrobią...
Gdy dobiegł, TWA800 był już odprawiony.
Pierwsza i business class siedziały w samolocie i sączyły szampana, jak przypuszczał, ostatnie rzędy economy wołano właśnie do bramy.
Wiedział, że przegrał z czasem. Tak idiotycznie i bez sensu przegrał. Zebrał wszystkie siły, przykleił do twarzy najpiękniejszy uśmiech, na jaki mógł się zdobyć w tej chwili, i podszedł do młodej, tęgiej blondynki w uniformie TWA, która stała z telefonem przy bramie, nad którą świecił się numer jego lotu.
- Pani oczywiście wie, że ja muszę polecieć tym samolotem. Delta mnie tu przeniosła wbrew mojej woli, wy to potwierdziliście faksem i telefonem, i ja ten faks mogę pani zaraz pokazać. Czy mój rząd był już wywoływany do wyjścia? - zapytał najbardziej spokojnym głosem, jaki mógł teraz z siebie wydobyć. Sądził, że bezczelnością zmusi ją do defensywy.
Zrozumiała tę grę natychmiast. Uśmiechnęła się i zapytała o nazwisko. Gdy je przeliterował, sprawdziła w komputerze i powiedziała spokojnie: - Ma pan ogromne szczęście. Gdy pana wyrzuciliśmy z tego lotu, bo się pan spóźnił, Delta przyjęła pana na lot o dwudziestej trzydzieści pięć. Tylko dlatego, że był pan tam pierwszy na liście oczekujących, że ktoś odwołał swój lot w ostatnim momencie i że przez awarię ich komputera nie zdjęli pana z listy po rezerwacji u nas. Ma pan względy u komputerów. Oni są na tym samym terminalu. Radzę jak najszybciej przejść do nich. W Paryżu będzie pan tylko pół godziny później, niż byłby pan z nami.
Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, odwróciła głowę i zajęła się innym pasażerem.
Zarejestrował w biegu tutaj, że Delta ma swoje stanowiska we wschodniej części tego terminalu, więc teraz nie mówiąc słowa, odwrócił się i pobiegł w tamtym kierunku.
Gdy dotarł do stanowiska Delty, ciągle jeszcze kłębił się tam tłum. Odetchnął. Delta zawsze miała czas. Wiedział to od kilku lat, gdy zaczął z nimi latać. Dopiero gdy odbierał kartę pokładową, zdał sobie sprawę, że ona nie wie o tej nagłej zmianie lotu, a oni wywołują już pasażerów do samolotu i telefonu też nie ma w pobliżu.
Wyślę jej e-mail z pokładu samolotu i zadzwonię do hotelu - pomyślał. Podniósł walizkę i torbę z laptopem i wszedł do rękawa prowadzącego do samolotu.
Gdy odnalazł i zajął swoje miejsce przy oknie, poczuł się nagle ogromnie zmęczony.
Siedział nieruchomo. Gdy samolot podnosił się ociężale, patrzył zupełnie spokojnie na fantastyczną iluminację Nowego Jorku rozciągającą się za oknem i myślał, że po raz pierwszy od długiego czasu może na to patrzeć i się nie boi.
Gdy światła Nowego Jorku stały się bezkształtną mgławicą, zamknął oczy i tak naprawdę teraz dopiero zaczął podróż.
Leciał do Paryża tylko dla niej i tylko do niej.
Jeszcze tylko kilka godzin i ją zobaczy.
Nie chciał po raz kolejny powtarzać sobie, co jej powie, o co zapyta, jak dotknie jej dłoni.
Nie chciał, bo wiedział, że i tak nie będzie tak jak w tym słodkim planie, który sobie ułożył. Nie będzie, bo ona jest nieprzewidywalna i wystarczy, że powie jedno słowo i wszystko ułoży się inaczej.
Tak było nawet z ich rozmowami na ICQ. Mimo że on mówił więcej i tak ona ustalała i zmieniała tematy. Ale plan wolał mieć, głównie ze względu na radość planowania.
Nagle poczuł, że bardzo chciałby napić się wina.
Rozejrzał się. Panowało typowe rozluźnienie po napięciu związanym ze startem. Niektórzy gotowali się do snu, przykrywając się kocami, inni wstawali, aby w drodze do kolejki przed toaletą odreagować mijający strach, jeszcze inni wyciągali z podręcznych toreb książki lub gazety, niektórzy odchylali fotele i zamykali oczy. Nie brakowało i takich, którzy, jak on, wypatrywali stewardesy, aby uspokoić się alkoholem, który tutaj, wysoko nad ziemią, działał zupełnie inaczej.
Ale on dzisiaj wyjątkowo wcale nie chciał uspokoić się alkoholem.
On chciał podlać czerwonym chianti swoje marzenia.
Chciał pomarzyć trochę o tym ich wspólnym Paryżu i o tym, jak ona ten Paryż udekoruje mu tak bardzo odświętnie swoją obecnością. Przypomniał sobie fragment jednego z jej ostatnich listów, gdy pisała:

Jesteś dla mnie bardzo ważny. Wiele Tobie zawdzięczam i nie tylko to, co czuję. Dzięki Tobie jestem pełniejsza, lepsza, czuję się wyjątkowa i nieprzeciętna. Może trochę mniej mądra (wszystko jest takie względne), ale z całą pewnością cudownie wyróżniona. Tak, czuję, że teraz żyję pełniej i bardziej świadomie. Uwielbiam te wszystkie przemyślenia i zamyślenia, które mi fundujesz. Bardzo mnie one cieszą.
Oczywiście, że ciągle mam w głowie okropny bałagan, dotąd nie było powodu, bodźca, dla którego chciałabym układać swoje myśli, l jeśli się plączę w tym, co mówię, to właśnie dlatego. Ty mnie zmuszasz do myślenia, chociażby bardzo niezdarnego (Nie przestawaj! Za kilka lat będziesz miał we mnie partnera do rozmów, jakiego nigdy nie miałeś), do poukładania moich skłębionych myśli.
Uśmiechnął się, myśląc, jak ważny jest w jej skłębionych myślach. A potem miał w planie tym samym chianti wywołać sen, bo sen zawsze, pamiętał to z dzieciństwa, szczególnie przed urodzinami i Bożym Narodzeniem, ogromnie skracał czekanie.
Więc wypatrywał stewardesy.
Nagle pojawiła się w końcu korytarza; wyszła z kabiny pilotów.
Wydawało mu się, że płakała.
Gdy podeszła bliżej, przekonał się, że rzeczywiście płakała. Miała rozmazany makijaż, z trudem panowała nad łzami i drżały jej ręce. Postarał się nie dać jej do zrozumienia, że to zauważył. Uśmiechnął się do niej, poprosił o wino, a ona odpowiedziała wymuszonym grymasem, który miał imitować uśmiech, i odeszła.
Gdy wróciła po chwili z winem, miała świeży makijaż, była opanowana i wyjątkowo smutna. Podała mu bez słowa wino i odeszła. Wziął pierwszy łyk i wyciągnął słuchawkę telefonu z oparcia siedzenia przed nim. Przeciągnął kartę kredytową przez szczelinę czytnika i wybrał numer jej hotelu w Paryżu.
Numer był zajęty.
Za chwilę powtórzył. To samo.
Wina już dawno nie było, a on ciągle wybierał ten numer w Paryżu i ciągle, gdy był zajęty, obiecywał sobie, że spróbuje jeszcze tylko jeden, jedyny, ostatni raz.
Po godzinie zrezygnował.
Zamówił kolejne wino, wydobył swój laptop spod siedzenia i włączył go. Przygotował e-mail do recepcji hotelu, w którym mieszkała. Prosił o poinformowanie jej jak najpilniej, że nie przyleci TWA800, ale DL278. Podał godzinę i numer bramy na terminal na lotnisku Charles de Gaulle'a, którą wyjdzie. Prosił o potwierdzenie odbioru. Planował jeszcze raz, tuż przed lądowaniem w Paryżu, połączyć się z Internetem i sprawdzić, że takie potwierdzenie nadeszło.
Kabel modemu podłączył do wtyczki w telefonie, który zdążył się zrobić ciepły od jego dłoni w trakcie prób dodzwonienia się do jej paryskiego hotelu w ciągu ostatniej godziny.
Wybrał numer Compuserve i po chwili był w sieci.
Wysłał e-mail. Mieliśmy lądować około dziewiątej rano, więc na pewno zdążą ją powiadomić - pomyślał.
Ten czwartek, 18 lipca, w Paryżu będzie ich dniem. I to wcale nie wirtualnym. Miał się rozłączyć, ale przed tym postanowił wejść na chwileczkę na stronę CNN i sprawdzić prognozę pogody dla Paryża. Miał nadzieję, że nie będzie deszczu. Na lotnisku w Paryżu miał odebrać w Avis auto, które sobie zarezerwował jeszcze w Nowym Jorku, i to miał być kabriolet. Wystukał adres CNN w Netscape i czekając, aż strona pojawi się na ekranie jego laptopa, podniósł kieliszek do ust.

Recepcjonista, recepcja Hotelu Bousquett, noc z 16 na 17 lipca 1996, Paryż: Objął zmianę o północy. Zawsze brał nocne zmiany. Nie dlatego, że to lubił. Nie miał specjalnego wyboru. Studiował na Ecole de Paris informatykę i aby utrzymać się na powierzchni w tym perwersyjnie drogim mieście, musiał pracować. A pracować mógł tylko w nocy. Ten hotelik w Dzielnicy Łacińskiej był jak szczęśliwy los na loterii. Oddalony tylko dziesięć minut spacerkiem od mieszkania, które dzielił z dwoma takimi jak on, a poza tym właściciel hotelu był Polakiem i nigdy nie zadawał głupich pytań. Pensję dostawał gotówką, nigdy w kopercie, i zawsze na czas.
Lubił tę ciszę, gdy już wszyscy zasnęli, a on włączał radio, otwierał butelkę swojego ulubionego, schłodzonego rosę i siedząc za ladą recepcji, sączył wino i pogrążał się w półśnie. Miał przymknięte oczy, ale słyszał spóźnionych gości wracających do hotelu, oszołomionych miastem lub alkoholem i dobijających się do zamkniętych drzwi, słyszał telefony od tych spóźnionych, którym dopiero teraz przypomniało się, że nie mają budzika, a mają niezmiernie ważne spotkanie rano i trzeba ich obudzić.
Umiał natychmiast wyjść z tego stanu i natychmiast do niego wrócić.
W ten sposób przetrwał już dwa lata, studiując w dzień i pracując w nocy.
Ostatnio wszystko to uległo jednak totalnemu zaburzeniu.
Właściciel hotelu zainstalował Internet.
Mieli swoją stronę WWW, swój adres i przyjmowali rezerwacje bezpośrednio z sieci.
Nie mogło być nic piękniejszego!
Dwie godziny po północy włączał modem, wchodził do sieci i pozostawał tam z krótkimi przerwami do szóstej rano.
Wędrował, korespondował, a przede wszystkim chatował".
Miał rozmówców na całym świecie. Niektórzy wchodzili do Internetu tylko po to, aby spotkać się właśnie z nim.
Powoli, ale nieubłaganie uzależniał się od Internetu.
Nie miał już tych swoich stanów półsnu. Zasypiał rano na zajęciach, spóźniał się do pracy, bo zasypiał w domu już około dwudziestej i nie można było się go dobudzić przed północą.
Wmówił sobie, że to tylko chwilowa fascynacja; tak było od siedmiu miesięcy.
Oczywiście, wiedział, że gdy on jest w Internecie, nikt nie może dodzwonić się do tego hotelu. Zakładał, że między drugą a szóstą i tak nie może być żadnych istotnych rozmów, i przeszedł nad tym do porządku dziennego. Dzisiaj też się tym nie będzie martwił.
Jak zwykle włączył modem i komputer. Najpierw sprawdził wszystkie rezerwacje, które nadeszły online. To, co mógł, potwierdzi e-mailami. Potem sprawdził pocztę nadchodzącą dla gości. Był to serwis oferowany od niedawna przez ich hotel i ze zdumieniem stwierdzał, jak ważny, coraz ważniejszy się stawał.
E-maile nadchodziły z całego świata i we wszystkich możliwych językach. Drukował te listy, wkładał w oliwkowe koperty z adresem intemetowym ich hotelu i nad ranem cichutko wsuwał pod drzwi pokoi adresatów. Po kilku miesiącach okazało się, że mają już stałych gości tylko przez ten Internet i te oliwkowe koperty rano, zaraz po przebudzeniu.
Wysyłał też listy zostawiane na dyskietkach przez gości.
Dzisiaj miał do wysłania trzy. Dwa były od tej ślicznej Polki spod osiemnastki na pierwszym piętrze. Dwa dni temu oderwała go od komputera, gdy wracała z koleżankami nad ranem z dyskoteki. Były rozbawione i kokietowały go. Weszły do hotelu tanecznym krokiem, rozsiadły się frywolnie w fotelach przed recepcją, a po chwili jedna z nich pobiegła po szampana do pokoju. Ona miała rozrzucone w nieładzie włosy, obcisłą zieloną bluzkę z dekoltem odsłaniającym cienką tasiemkę zielonego stanika. Nie mógł określić koloru jej oczu. Miał wrażenie, że zmieniają się od zielonego do ciemnobrązowego. Gdy już pili słodkiego włoskiego szampana, ona nagle wstała i weszła do niego za ladę recepcji, chcąc podgłośnić radio, gdy akurat śpiewał Bryan Feny. Wtedy zobaczyła w pokoju za recepcją monitor jego komputera ze stroną ich hotelu i bez ogródek zapytała, czy może wysłać e-mail.
Gdy powiedział, że oczywiście może, bez słowa zostawiła go i usiadła przed komputerem. Sama znalazła sobie program pocztowy na dysku ich hotelowego komputera i zaczęła pisać.
Miał wrażenie, że świat przestał dla niej istnieć...
Zdążył wypić z jej koleżankami szampana, gdy ona wreszcie dołączyła do nich. Była milcząca. Nie powiedziała już ani słowa.
Miał wrażenie, że nic dla niej nie istnieje. Nagle wstała, życzyła im dobrej nocy i odeszła. Jej koleżanki spojrzały na siebie wymownie, ale nie skomentowały tego.
Stawała się tajemnicza.
Dzisiaj miał za chwilę wysłać dwa listy, które zostawiła na dyskietce w swojej przegródce.
Zbliżała się szósta.
Wywołał program pocztowy, przeniósł listy z dyskietki do kolejki listów do wysłania i wmawiając sobie, że to tylko mimowolnie, że to tak jakoś się tylko niefortunnie złożyło, zaczął czytać pierwszy:


Paryż, 16 lipca
Bardzo mi Ciebie brak, Jakubku...
Od 3 dni nagle czuję do bólu, jak bardzo wkroczyłeś w moje życie i co się dzieje ze mną, gdy z niego emigrujesz.
Czuję się opuszczona w samym centrum tego tłumu obok mnie w tym czarno-białym Paryżu bez duszy, który powinien być kolorowy, jak obiecywano w katalogu, który studiowałam nieustannie w Warszawie.
Bądź już, proszę, bądź...

Wysłał ten list i mimowolnie" otworzył, zafascynowany, ten drugi:


Paryż, 16 lipca
Bardzo, bardzo, bardzo dziękuję Ci, Ty mój mądry i cudny.
Dziękuję Ci za wszystko, za to, że pomyślałeś, że moglibyśmy się zobaczyć, za to, że przylecisz dzisiaj tutaj TYLKO dla mnie i że będziesz tylko ze mną. Wiem, że przeczytasz to w samolocie (nie wyobrażam sobie, że kto jak kto, ale Ty mógłbyś nie zauważyć, że jest wtyczka modemu przed Twoimi oczami!), a gdy Ty będziesz to czytać, ja będę spała jeszcze niespokojnym snem zakochanej nastolatki.
Jaki kolor mają mieć na lotnisku moje wargi jutro rano? Jaki lubisz najbardziej?
Czy pewne kolory smakują inaczej niż inne?
Ty pewnie i to wiesz...


Uśmiechnął się i pomyślał, że dzisiaj chciałby bardzo, bardzo być Jakubkiem... Nadszedł czas listów w szczelinę".
Jeszcze raz uruchomił program pocztowy i ściągnął wszystkie maile z ich serwera.
Były tylko dwa. Jeden do niego, od brata z Warszawy, i jeden do niej, od tego Jakubka.
W nagłówku napisanym po angielsku prosił odbiorcę tego listu w hotelu o niezwłoczne, natychmiastowe i absolutnie priorytetowe poinformowanie adresatki o zmianie terminu jego przylotu z Nowego Jorku do Paryża, a w części prywatnej, napisanej po polsku i adresowanej do niej, informował, że nie przyleci TWA800, tylko DL278, i że ma czekać na niego o pół godziny później przy innej bramie. Zakładając, że odbiorca e-mailu nie zrozumie polskiego, kończył go tekstem, który go rozbawił:

Kochanie, tam na lotnisku w Paryżu, gdy już się zobaczymy, nie pozwól mi się zapomnieć. Przypominaj mi nieustannie, że jesteśmy tylko przyjaciółmi. Chyba że i Ty się zapomnisz. Jeśli tak, to mi nie przypominaj. Takie zapomnienie może zdarzyć się nawet najlepszym przyjaciołom.
Jakub

Nagle ze zdumieniem uświadomił sobie, że ona nosi obrączkę na palcu prawej dłoni. Pomyślał, że ta obrączka nie jest od tego Jakubka. Teraz także zrozumiał, dlaczego zamówiła budzenie i taksówkę na tak wcześnie rano. Wydrukował ten e-mail i postanowił dać jej go osobiście, gdy będzie rano schodzić do taksówki.
ONA: Zamówiła budzenie, nastawiła swój budzik i wzięła drugi od Alicji. Tak dla bezpieczeństwa.
Obudziła się i tak sama pół godziny przed budzikami. Zadzwoniły oba o wpół do siódmej i zaraz potem telefon. Naga i ociekająca wodą wyskoczyła spod prysznica, aby uciszyć to wielokrotne budzenie. Wydawało się jej, że cały hotel słyszy, że ona właśnie wstaje.
Teraz stała pod prysznicem i cieszyła się, że to już tuż-tuż...
Spotykali się, spotykali się naprawdę!
Wkładała nową zieloną bieliznę, spryskiwała się jego ulubionymi perfumami, wkładała nową sukienkę, którą kupiła przed wyjazdem w Warszawie. Nakładała makijaż. Chciała być dzisiaj od rana wyjątkowa i śliczna.
Czy była w nim naprawdę zakochana?
Cieszyła się, że przylatuje tak rano. Nie musiała walczyć z uczuciem niecierpliwości, które miała od momentu, gdy tutaj przyjechały. Wieczorami dokuczało jej to najbardziej. Otwierała wtedy wino i rozmiękczała" to uczucie, wpadając w romantyczno-rozpustny nastrój. Jeśli nie udało się tego opanować alkoholem, zostawiała wszystko i szła do Internet Cafe w pobliżu ich hotelu i pisała mu o wszystkim, co czuje. Dzisiaj też na pewno wpadnie w ten romantyczno-rozpustny nastrój, ale dzisiaj nigdzie nie pójdzie. Nawet nie chciała odpowiedzieć sobie samej, co zrobi dzisiaj, gdy ten nastrój nadejdzie.
Nadejdzie...?!
On już jest. Czuła go dokładnie. A nie było jeszcze nawet ósmej rano. Gdy już zaakceptowała swój widok w lustrze, wyszła z pokoju.
O ósmej taksówka miała czekać na nią przed hotelem.
Hotel był jeszcze ciągle cichy i pusty. Przechodząc koło recepcji, poczuła zapach świeżo parzonej kawy, ale nie było tam tego sympatycznego polskiego recepcjonisty.
Taksówka już czekała. Upewniła się, że właściwa. Arabski kierowca wysiadł w pośpiechu i kłaniając się otwierał drzwi...
Zawracali, gdy nagle wydało się jej, że z hotelu wybiegł recepcjonista. Powiedziała po angielsku do taksówkarza, żeby zatrzymał się na chwilę, ale nie zrozumiał. Skręcili nagle w boczną ulicę i już nie była pewna, czyjej się to tylko nie wydawało.
Usiadła wygodnie.
Uśmiechnęła się do siebie. Był przepiękny słoneczny dzień w Paryżu, a ona jechała do niego.
To już naprawdę tuż-tuż - pomyślała.

Recepcjonista: O wpół do siódmej zadzwonił, aby ją obudzić. Nie wydawało mu się, aby miała zaspany glos.
Potem wysłał potwierdzający maił na adres Jakubka i tuż przed siódmą odłączył modem. Pół godziny później przywieźli codzienne gazety. Musiał je roznieść po hotelu. Ale przedtem postanowił napić się kawy. Poszedł do małej kuchenki obok recepcji i włączył automat do kawy.
Potem zapakował gazety do specjalnej torby, przewiesił ją przez ramię i wjechał windą na ostatnie piętro. Schodząc na dół piętro po piętrze, kładł gazety przed drzwiami wszystkich zajętych pokoi.
Gdy wysiadał z windy na pierwszym piętrze, zauważył ją schodzącą po schodach.
Chwilę później, kładąc jedną z gazet, zobaczył ten nagłówek.
Rzucił torbę i zaczął biec na oślep po schodach w dół. Widział ją, jak wsiada do taksówki. Krzyczał jej imię jak oszalały, ale taksówka nagle skręciła w boczną ulicę i stracił ją z oczu.
ON: Sączył powoli chianti, czekając, aż strona CNN ukaże się na jego monitorze. Było mu dobrze i przytulnie. Światła w samolocie były przyciemnione, na ekranie telewizora w oddali zmieniały się obrazy filmu, którego tytułu nawet nie znał, dookoła szumiały uspokajająco miarowo pracujące silniki. Cały ten zgiełk ostatniego tygodnia, najpierw w trakcie kongresu w Nowym Orleanie, potem w Princeton i Nowym Jorku, cały ten idiotyczny stres dzisiaj w drodze i na lotnisku wydawały mu się teraz czymś, co się zdarzyło przed laty. Czymś nieważnym.
Zamknął na chwilę oczy. Wino w jego organizmie i to nastrojowe wyczerpanie" sprawiły, że poczuł się, jak ona by to ujęła, błogo. Sprawdzi jeszcze tylko tę prognozę pogody dla Paryża na jutro, wyłączy laptop i postara się zasnąć.
Otworzył oczy. Strona CNN była już w całości na ekranie monitora. Zaczynała się wiadomością z ostatniej chwili, wyświetloną na ekranie wytłuszczoną czcionką. Zaczął czytać:

On July 17, 1996, at 2031 EDT, a Boeing 747-131, crashed into the Atlantic Ocean, about 8 miles south of East Moriches, New York, after taking offfrom John F. Kennedy International Airport (JFK). The airplane was being operated on a regularly scheduled flight to Charles De Gaulle International Airport (CDG), Paris, France, as Trans World Airlines Flight TWA800. The airplane was destroyed by explosion, fire, and impactforces with the ocean. Ali 230people aboard were killed.

W miarę jak czytał, zaczął drżeć na całym ciele. Nie mógł utrzymać w dłoni kieliszka i wiedział, że jeśli zaraz nie wstanie, dostanie ataku astmy. Zaczynał się dusić. Wiedział, co będzie. Pamiętał to od czasów Natalii. Wyrwał kabel modemu z telefonu, laptop upadł mu na podłogę, a on przepychał się do przejścia między fotelami. Było mu zupełnie obojętne, że depcze wszystko i wszystkich po drodze.
Nagle obok zjawiła się stewardesa.
Złapał ją gwałtownie za rękę i wyszeptał:
- Pani płakała, bo... bo oni wszyscy zginęli, prawda?
Z niedowierzaniem i przerażeniem spojrzała mu w oczy i zapytała:
- Skąd pan wie?
- Z CNN, byłem przed chwilą na ich stronie...
- Ach tak - powiedziała i spojrzała na jego laptop, leżący na podłodze pod oknem. - Tak, płakałam... bo oni zginęli. Ale proszę, niech pan nie mówi o tym nikomu. Dowiedzą się sami w Paryżu. Proszę!
- Czy pani wie, że ja... ja jestem w tym samolocie tylko przypadkowo? Czy pani wie, że gdyby nie było korków w Nowym Jorku, to ja bym razem z nimi... ja bym tam... tam zginął??
Patrzyła mu w oczy, słuchała i nagle objęła go. Zawstydziła się zaraz potem tej słabości i odeszła w pośpiechu. A on stał i wpatrywał się w okno niewidzącym wzrokiem i zastanawiał się, czy żyje dlatego, że ma na tym świecie jeszcze coś ważnego do zrobienia, czy tylko przez swoją nieuwagę i niedokładność, czy przez tego hinduskiego lękliwego kierowcę taksówki w Nowym Jorku.
Śmierć minęła go o milimetr, szczerząc zęby w rechocie z tego dowcipu, który mu zrobiła na Manhattanie.
Śmierć...
Znowu przypomniała mu o sobie...
Śmierć wtedy, gdy umierała jego matka.
Umierała powoli, ale bezustannie. Tak dzień po dniu.
Przez 18 miesięcy.
Któregoś dnia powiedzieli, że nie mogą jej już w żaden sposób pomóc, i odesłali karetką do domu. I od tego czasu zaczęła powoli odchodzić.
Wracał z zajęć na uniwersytecie z tych dwóch fakultetów, z których była taka dumna, a ona leżała w tym łóżku, czekała na niego i musiał jej opowiadać. O wszystkim. O egzaminach, kolokwiach, śmierdzącej stołówce i studentkach, które mu się podobają. Słuchała go z zapartym tchem, trzymając go za rękę. Po tym uścisku wiedział, że powoli słabnie.
Każdego dnia przychodził do nich człowiek robić jej zastrzyki, bez których się dusiła. Na początku przychodził raz dziennie. Pod sam koniec zdarzało się, że był u nich w domu pięć razy w ciągu dnia.
Jego ojciec, mimo że sam był przeszkolonym sanitariuszem i pracował od dwudziestu lat jako kierowca w pogotowiu ratunkowym, nigdy nie mógł zrobić jej zastrzyku. Kiedyś próbował, gdy ona się dusiła i nie mogli dodzwonić się do tego człowieka. Nawet udało mu się znaleźć tę wątłą żyłę pod siniakami, które od miesięcy przestały już znikać. Ale gdy już wbił tę igłę, to nie mógł wycisnąć leku do żyły. On musiał to zrobić.
Patrzyła mu w oczy i śmiała się, chociaż wiedział, jak ją to musi boleć. Któregoś wieczoru w grudniu, na tydzień przed Wigilią, nie czekała już na niego, gdy wrócił z zajęć. Spała, oddychając ciężej niż zwykle. Ale on usiadł przy niej jak zawsze, trzymał ją za rękę i opowiadał o wszystkim, co mu się zdarzyło tego dnia. Wierzył, że go słyszy.
Tej nocy umarła.
Nie płakał. Nie mógł. Łzy przyszły dopiero kilka dni później, po pogrzebie, gdy wrócił z cmentarza i zobaczył jej szlafrok w łazience, szczoteczkę do zębów i zakładkę w niedoczytanej książce, leżącej na nocnym stoliku przy łóżku.
W Wigilię poszli z ojcem na cmentarz i wkopali choinkę przy grobie. Zapalili świece, powiesili bombki. Tak jak w domu, gdy jeszcze żyła. I w tę Wigilię stali z ojcem kilka godzin, palili papierosy i płakali na tym cmentarzu przy grobie okrytym zmarzniętymi kwiatami i oszronionymi wieńcami, a on zastanawiał się, czy ktoś miał taką matkę, co pisała do niego listy przez pięć lat.
Codziennie.
Potem przypomniał mu się ojciec.
W zasadzie przestał żyć po śmierci matki. To znaczy budził się rano jak każdy, wstawał i był, ale tak naprawdę umarł razem z nią. Na jej grobie kazał na dole czarnej marmurowej płyty wygrawerować to jedno niedokończone zdanie: I przyjdzie dzień radosny...
Mieszkali razem i widział, jak bardzo jest samotny i jak bardzo tęskni za nią. Czasami, gdy wracał wieczorami do domu, zastawał go siedzącego w zadymionym do granic pokoju z opróżnioną butelką wódki na stole pokrytym zdjęciami jego matki.
Ojciec zapalał świece, kładł jej zdjęcia, oglądał je, tęsknił i pił do nieprzytomności. Aż zapomniał.
On przychodził do domu późno i kładł go do łóżka, a potem skrobał nożem zaschnięty wosk ze stołu i zbierając te czarno-białe zdjęcia do albumu, patrzył na nie i zastanawiał się, czy on też spotka taką śliczną i dobrą kobietę, jaką spotkał ojciec.
Potem ojciec zaczął chorować. Było widać, że poddaje się losowi i nie broni. Gdy on był na stypendium w Nowym Orleanie, zabrali go do szpitala. Brat napisał, że z ojcem jest bardzo źle.
Postanowił polecieć do Polski.
Wylądował którejś niedzieli w marcu w Warszawie i po przyjeździe pociągiem do Wrocławia, prosto z dworca pojechał do szpitala.
Z pomarańczami, które dla niego kupił, z ciepłym swetrem na zimę, z wydrukowanymi dwoma rozdziałami doktoratu i stu dolarami dla lekarzy w tym szpitalu. Za lepszą opiekę".
Ojciec czekał na niego i był taki szczęśliwy. Cieszył się strasznie i był dumny z tego syna prawie doktora" z Ameryki.
Następnego dnia rano obudził go brat i powiedział, że ojciec umarł tej nocy. A on wiedział, że ojciec czekał na niego z tą śmiercią.
Bo od śmierci matki zawsze na niego czekał.
Tylko czasami nie. Kiedy zapalał świece, wyciągał ten album i pił. Pojechali z bratem do szpitala. Leżał zupełnie nagi na zlanej wodą cementowej posadzce mrocznej i cuchnącej wilgocią przyszpitalnej kostnicy pośród innych zwłok.
Nie mógł znieść takiego poniżenia. Zdjął kurtkę, przykrył ciało i rozjuszony złapał za brudny fartuch sanitariusza, który ich tutaj przyprowadził. Ten, czerwony na twarzy i cuchnący wódką od rana, nie wiedział, co się stało. Przyciągnął go do siebie i powiedział, że ma dziesięć minut, żeby przygotować ciało jego ojca do wywiezienia. Godzinę później, po awanturze z ordynatorem oddziału, jechał w pogrzebowej nysce, opłaconej dolarami, które załatwiały w tym kraju wszystko, z ciałem ojca w trumnie do swojego mieszkania. Pierwszy raz mieszkańcy jego bloku widzieli, żeby ktoś wnosił trumnę z ciałem z samochodu do mieszkania, a nie odwrotnie.
W szpitalu powiedzieli, że ojciec miał raka żołądka, ale z przerzutami na wszystkie inne narządy. Nie zapomni nigdy, jak młody lekarz spokojnie, z uśmiechem dodał:
- Ale miał szczęście, umarł na zawał serca.
Miał szczęście.
Szczęście... Jakie to pojemne słowo... - pomyślał, patrząc z obrzydzeniem na tego lekarza.
Potem poszli zabrać rzeczy ojca z pokoju szpitalnego, w którym umarł. Na łóżku leżał ten nowy sweter od niego, pod poduszką zgniecione stronice jego doktoratu, a na poobijanym stalowym stoliku napoczęta pomarańcza. Wysunął szufladę stolika. Oprócz otwartej paczki papierosów, które palił do końca, nawet tutaj, na godziny przed śmiercią, zobaczył te same zdjęcia, które tak często zbierał z zalanego woskiem stołu w mieszkaniu.
Dopiero wtedy, mimo że chciał to zrobić już znacznie wcześniej, usiadł na szpitalnym łóżku i zaczął płakać jak dziecko.
I przyszedł dzień radosny...
Te czarno-białe, wyblakłe, niewyraźne, poplamione i połamane zdjęcia do dzisiaj są dla niego tym, co najbardziej przypomina mu rodziców. Często, gdy idzie na cmentarz na ich groby, zabiera je z sobą. Kiedyś ich zapomniał, więc wrócił taksówką do domu, zabrał je i pojechał drugi raz.
Natalia... Nie, o tej śmierci nie może myśleć. Nie teraz, nie!
Śmierć. Czy to teraz to był znak, czy banalny przypadek?
Nie wrócił na miejsce. Musiał się uspokoić. Zaczął chodzić wzdłuż samolotu. Światła były lekko przyciemnione, więc nikt nie mógł widzieć wyraźnie jego twarzy i zaczerwienionych oczu. W pewnym momencie podeszła do niego ta sama stewardesa; przyniosła valium i szklankę z wodą.
Nagle zdał sobie sprawę, że wcale nie ma pewności, że ona wie o tym, że jego NIE BYŁO w tym samolocie. Musi być tego pewien.
Nie mogę jej tego zrobić... po prostu nie mogę - myślał w panice. Natychmiast wrócił na miejsce i wybrał numer jej hotelu.
Zajęty.
Wysłał kolejno trzy maile teraz już z dramatyczną prośbą i żądaniem, aby natychmiast i bezzwłocznie ją zawiadomili o zmianie terminu jego przylotu.
Uruchomił program testujący łączność internetową z serwerem hotelu. Wszystko funkcjonowało, jego maile nie wracały, strona WWW hotelu też była dostępna, więc uznał, że jego maile muszą docierać.
Nie przyniosło mu to jednak ani odrobiny uspokojenia.
Dałby wszystko, żeby ten cholerny paryski numer był wreszcie wolny! Zaczął szukać hoteli w pobliżu z postanowieniem, że poprosi o zawiadomienie jej hotelu. Dodzwonił się nawet do jednego, ale nie mógł się porozumieć. Recepcjonistka mówiła wyłącznie po francusku.
Zapytał pasażera obok, czy mówi po francusku, ale nie mówił.
Był wściekły, valium w ogóle nie działało, a on czuł, że jego oddech staje się coraz krótszy i zaczyna mu brakować tchu.
Wstał i zaczął chodzić po samolocie. To zawsze pomagało.
Po godzinie wrócił na miejsce i zaczął znowu dzwonić.
Było już bardzo późno. W Paryżu dochodziła ósma i zaczynał obawiać się, że może być za późno.
Nagle dostał wolny sygnał. Ścisnął słuchawkę i gdy tylko po drugiej stronie ktoś odebrał, zaczął krzyczeć po angielsku, że mają połączyć go natychmiast z jej pokojem.
Nie było jej. Spóźnił się. Spóźnił się z wkroczeniem do jej biografii i teraz spóźnił się znowu. Poczuł się strasznie winny.
Zebrał wszystkie siły i spokojnie zapytał, czy odebrano jego maile i czy je przekazano adresatce. Potem opowiedział o katastrofie TWA i o tym, że miał być na pokładzie tego samolotu i że ona może jeszcze tego nie wie.
Recepcjonistka wiedziała już z gazet o tragedii, mimo to, gdy usłyszała to, co on miał do powiedzenia, zamilkła z osłupienia. Oprzytomniawszy, powiedziała, że dopiero co przejęła dyżur i nie może nic potwierdzić ani zaprzeczyć, bowiem jej poprzednik, który zawsze odbiera maile, zniknął tuż przed jej przyjściem i wszyscy go szukają. Obiecała, że natychmiast jak go znajdą, wyjaśni całą sprawę. Mogła jedynie potwierdzić, sprawdziwszy zawartość plików z pocztą elektroniczną w komputerze, że jego maile zostały odczytane przez jej poprzednika. Radziła mu, żeby zadzwonił za pół godziny. Gdy skończył rozmawiać, zauważył, że pasażerowie z kilku rzędów obok, za nim i przed nim przyglądają mu się dziwnie. Musieli słyszeć tę rozmowę, bo połączenie nie było najlepsze i musiał mówić głośno. Zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie był dotychczas jedynym pasażerem na pokładzie, który wiedział o katastrofie TWA.
Dotychczas...
Złamał słowo dane stewardesie, ale przecież nie miał wyboru.
Za chwilę szeptał cały samolot, a wkrótce przyszła do niego dziewczyna, po akcencie poznał, że jest Amerykanką, i tak ni stąd, ni zowąd powiedziała, że chciałaby wiedzieć, jak się czuje człowiek, który w takich okolicznościach uniknął śmierci. Odpowiedział jej sarkastycznie, że nie udziela wywiadów, chyba że jest z Time'a" i ma książeczkę czekową przy sobie. Zrozumiała jego sarkazm, ale odeszła zdziwiona.
Te pół godziny wydawało mu się wiecznością.
Siedział ze słuchawką w ręku i patrzył na ekran monitora, na którym wyświetlana była mapa z trasą lotu, aktualną pozycją samolotu oraz czasem. Byli bardzo blisko Paryża, a każdy centymetr przesunięcia na tej mapie oddalał go od pewności, że ona wie.
Minęło pół godziny i wybrał ponownie numer hotelu w Paryżu. Recepcjonistka od razu zaczęła się usprawiedliwiać, że jeszcze nie udało się im odszukać jej poprzednika.
Po prostu zniknął. Nagle powiedziała mu rzecz niesłychaną:
- Wysłaliśmy kierowcę naszym hotelowym samochodem na lotnisko Roissy. Jeśli nie utknie w korku, to powinien dotrzeć na lotnisko przed... no, wie pan... przed tym TWA. Pana przyjaciółka nie odebrała swojego paszportu z recepcji, więc kierowca ma nawet jej fotografię i postara się ją odszukać. To wszystko, co mogę dla niej zrobić...
Był jej tak ogromnie wdzięczny.
ONA: Z zaciekawieniem obserwowała przez okno taksówki krzątaninę na ulicach Paryża. Lotnisko Roissy-Charles de Gaulle jest oddalone około 23 km na północny wschód od centrum Paryża i kierowca, zanim dotarł do autostrady prowadzącej na lotnisko, musiał przejechać przez zatłoczone porannym ruchem centrum.
Miała dużo czasu, więc nie denerwowały jej częste przestoje na światłach oraz stanie w korkach.
Arabski kierowca przyglądał się jej od czasu do czasu w lusterku i uśmiechał się.
Na początku próbował nawiązać rozmowę, ale gdy zorientował się, że ona odpowiada mu po angielsku, przestał i tylko się uśmiechał.
Poza tym często wykrzykiwał coś po francusku, gwałtownie hamował lub przyśpieszał, a czasami otwierał okno i wymachiwał rękami, wykrzykując coś wzburzonym głosem do innych kierowców.
Bawiło to ją. Była w doskonałym nastroju i wszystko ją dzisiaj bawiło i cieszyło.
W taksówce rozbrzmiewała poranna muzyka, głównie francuska, przerywana wiadomościami i komunikatami. W pewnym momencie, podczas kolejnych wiadomości, kierowca podgłośnił radio i słuchał w skupieniu. Potem zaczął coś mówić do niej po francusku, ale nie widząc żadnej reakcji, zamilkł.
Wkrótce wjechali na autostradę. Teraz mijali ogromne, podobne jeden do drugiego jak krople wody, bloki przedmieść Paryża. Przestało być tak ładnie; uznała, że w zasadzie w Warszawie jest zupełnie podobnie.
Po dwudziestu minutach byli w Roissy i podjeżdżali do terminalu, na którym lądowały samoloty TWA. Zapłaciła taksówkarzowi, który błyskawicznie wysiadł z taksówki, gdy się zatrzymali, i podbiegł otworzyć jej drzwi. Pomyślała, że w Warszawie jednak tak nie jest. Jak dotąd żaden taksówkarz nigdy jeszcze nie wyszedł, aby otworzyć jej drzwi.
Po wejściu do holu terminalu rozejrzała się i pierwsze, co zauważyła, to nieprawdopodobna cisza. Wokół było w zasadzie mnóstwo ludzi, ale miała wrażenie, że jest niezwykle cicho. Wyciągnęła wydruk jednego z maili, w którym informował ją o szczegółach swojego lotu. Postanowiła, że zanim pójdzie do bramy dokowania TWA800, poinformuje się, czy nie nastąpiła jakaś zmiana.
Zaczęła szukać stanowisk obsługi TWA.
Dostrzegła duży, czerwony napis z nazwą tej linii. Gdy podeszła, zauważyła nagle tłumy ludzi, ekipy telewizyjne z kamerami i dziennikarzy z mikrofonami. Na marmurowej posadzce stały obok siebie trzy komplety noszy, używanych zwykle przez karetki pogotowia; leżały na nich trzy zapłakane kobiety. Nad noszami nachylali się sanitariusze w żółtych odblaskowych kamizelkach. Przy jednych ze zdumieniem ujrzała księdza trzymającego za rękę milczącą starszą kobietę.
Poczuła się nieswojo.
Przecisnęła się do znajdującego się najbardziej na uboczu stanowiska obsługi pasażerów. Stał tam starszy siwy mężczyzna w granatowym mundurze z odznaką TWA.
Zapytała o lot TWA800.
Nagle stało się coś dziwnego. Mężczyzna wyszedł zza ciężkiej lady oddzielającej obsługę od pasażerów, podszedł do niej bardzo blisko i zapytał, czy przyszła odebrać kogoś przybywającego tym lotem. Gdy potwierdziła, skinął głową do kogoś stojącego przy następnym stanowisku, złapał ją za obie dłonie, popatrzył jej w oczy i powiedział spokojnym, wyraźnym głosem po angielsku:
- TWA800 nie przyleci. Samolot wpadł do morza jedenaście minut po starcie i wszyscy pasażerowie oraz załoga zginęli. Jest nam ogromnie przykro.
Stała spokojnie i dziwiła się, dlaczego ten obcy mężczyzna trzyma ją za ręce. Wysłuchała tego zdania... i odwróciła się, sądząc, że on mówi do kogoś innego. Nie było nikogo... Nagle dotarło do niej to Jest nam ogromnie przykro..." i wtedy zrozumiała wszystko: nosze, telewizję, ciszę.
Znów usłyszała głos tego mężczyzny:
- Kim był dla pani ten pasażer, którego chciała pani powitać?
- Był??? Jak to był... To jest Jakub... On jest, a nie był...
Łzy popłynęły w niekontrolowany sposób. Próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła. Nagle podbiegła jakaś kobieta w takim samym mundurze jak ten mężczyzna, z którym rozmawiała przed chwilą, i nie pytając o przyzwolenie, razem odprowadzili ją do fotela stojącego za ladą. Straciła głos. Słyszała wszystko, co się wokół niej dzieje, ale nie mogła nic powiedzieć.
Jakub nie żyje...
Leciał do niej, a teraz już go nie ma.
Przecież on zawsze był, zawsze, gdy potrzebowała. Nigdy nie chciał nic w zamian. Po prostu był.
Przypomniała sobie ich pierwszą rozmowę w Internecie, jego nieśmiałość i wszystkie te rzeczy, które jej opowiadał. Zmienił jej świat, zaczął zmieniać ją... A teraz go nie ma.
Płakała, nie wydając głosu. Ogarnął ją nieskończony smutek i żal.
Zauważyli, że straciła głos, i przywołali sanitariusza.
Przyszedł, wziął jej lewą rękę i wstrzyknął coś do żyły. Podniosła wzrok, patrząc na tego sanitariusza jak na przybysza z obcej planety.
Nagle obok sanitariusza pojawił się recepcjonista z hotelu. Odepchnął sanitariusza, wyciągnął z kieszeni jakiś pomięty papier i pokazując palcem, zaczął coś wykrzykiwać po polsku do niej. Ta substancja, którą wstrzyknął jej sanitariusz, zaczęła działać, wzmocniona tym szokiem, w którym była.
Musiała się najmocniej skupić, aby zrozumieć, co mówił ten Polak.
Ten krzyczał po raz kolejny:
- Jakub spóźnił się na ten lot i przyleci za pół godziny Deltą. Rozumiesz? On żyje! Jego nie było w tym samolocie... On leci ciągle do ciebie! Powiedz, że rozumiesz!!!
Nagle zrozumiała...
Podniosła rękę, wyrwała mu ten papier i zaczęła czytać.
Czytała kilkakrotnie. W pewnym momencie odtrąciła wszystkich, podniosła się z fotela i po prostu odeszła bez słowa.
Recepcjonista, nie mówiąc ani słowa, szedł obok niej, kierując ku wyjściu z hali przylotów Delty.
Posadził ją na ławce naprzeciwko wyjścia, powiedział, że samolot już wylądował, i nagle ukląkł przed nią i przeprosił, że tak późno dotarł na lotnisko. Potem gwałtownie wstał i odszedł.
Siedziała zupełnie sama na tej ławce naprzeciwko wyjścia i wpatrywała się w nie.
Wyobrażała sobie, jak teraz wygląda: z rozmazanym makijażem, z siniakiem tworzącym się wokół miejsca, gdzie dostała ten zastrzyk. Jak jakiś ćpun - pomyślała z uśmiechem.
Znowu może się śmiać.
Nagle zaczęła płakać, złożyła ręce jak do modlitwy i choć nigdy nie wierzyła w Boga, wyszeptała:
- Boże! Dziękuję ci za to.
ON: Nie mógł znieść tego, co się działo po wylądowaniu. Czekali na otwarcie włazu całą wieczność. On był już gotowy do wyjścia, gdy przelatywali jeszcze nad Dover w Anglii! Teraz, gdy stał z laptopem przewieszonym przez ramię w dusznym samolocie zaraz za pasażerami pierwszej klasy, dusił się z niecierpliwości.
Tak bardzo chciał być pewien, że ona wie.
Nareszcie otworzyli właz. Przy wyjściu stała ta stewardesa.
Zatrzymał się, a ona podała mu dwa arkusze szarego papieru spięte spinaczem. - Zdobyłam to dla pana, to jest jak relikwia, niech pan tego nie zgubi - powiedziała.
Stanął i całując jej rękę na pożegnanie, powiedział:
- Na pewno spotkamy się jeszcze, boja zawsze latam Deltą. Tylko teraz chcieli mnie wepchnąć do TWA, ale nawet Bóg nie chciał tego. Dziękuję za wszystko. Gdy wyszedł, zobaczył ją płaczącą na tej ławce i wiedział, że powiedzieli j ej za późno.
Ale wiedział też, że w ogóle jej powiedzieli.
Szedł wolno w jej kierunku, widząc, że go zauważyła. Podszedł bliżej, a ona nie podnosząc się z tej ławki, położyła palec na ustach, dając mu znak, żeby nic nie mówił.
Widział, co przeszła, zanim się tutaj znalazła. Przysiadł się do niej i nic mówiąc, patrzył jej w oczy. Nagle wzięła jego dłonie, przyłożyła do swoich ust i zaczęła całować.
Chciał się jakoś usprawiedliwić, przeprosić, ale mu nie pozwoliła.
Szeptała tylko jego imię i dotykała go od czasu do czasu, jak gdyby upewniając się, że to on. Nie mógł powstrzymać wzruszenia, gdy nieustannie dziękowała mu, że tu jest z nią i że żyje.
Minęła godzina, nim ochłonęli. Ani razu nie wspomnieli tej katastrofy. Powoli zaczynali cieszyć się swoją obecnością.
Postanowili wreszcie opuścić lotnisko. Ona poszła do toalety poprawić makijaż, w tym czasie on odszukał przedstawicielstwo Avisa i odebrał zarezerwowany samochód. Po krótkich formalnościach stali przed lśniącym saabem 9000 convertible ze skórzanymi siedzeniami w kolorze szampana.
Poprosiła, aby pojechali do jego hotelu, gdzie chciała wziąć prysznic i odświeżyć się po tych wszystkich przeżyciach. Nie chciała wracać do swojego hotelu, wiedząc, jaką sensację wzbudziłaby tam teraz, gdy rozniosła się ta historia.
On zatrzymał się w hotelu La Louisiane na Saint Germain. Stary, wygodny hotel z atmosferą, z doskonałą przytulną restauracyjką, mieszczącą się w przybudówce przylegającej do podwórza porośniętego winoroślą.
Według niego najbardziej romantyczny hotel w Paryżu.
Jazda kabrioletem odświeżyła ich oboje.
Nie mówili dużo, tylko od czasu do czasu spoglądali sobie w oczy, a ona czasami wysuwała rękę, aby go tak mimochodem dotknąć, gdy zmieniał biegi. Było pełno świątecznej czułości w tym samochodzie w drodze na Saint Germain. Zaparkował auto w garażu pod hotelem, odebrał klucze do pokoju i po chwili cieszyli się chłodem wysokich murów.
Zamówił szampana. Kiedy już stali z kieliszkami w dłoniach, ona powiedziała: - Jakubku, ja jeszcze nigdy tak bardzo za nikim nie tęskniłam.
On nie mógł nic powiedzieć. Dotknął tylko lewą ręką jej policzka.
Postanowili, że od dzisiaj zawsze będą pili zdrowie taksówkarzy z Manhattanu, szczególnie hinduskich.
Potem ona poszła do łazienki wziąć prysznic.
Został sam w pokoju, z łazienki dochodził szum prysznica, a on wiedział, że mimo ogromnej fascynacji i emocji, które w nim budziła, nie pójdzie do tej łazienki. Chciał tego bardzo, ale lęk przed tym, że mógłby coś zepsuć lub naruszyć w tym opartym na całkowitym zaufaniu związku, był większy. Szczególnie dzisiaj, po tym, co przeżyli.
Wyciągnął z walizki prezent, który dla niej przywiózł. Położył go na łóżku i usiadł z gazetą na pluszowej wykładzinie między łóżkiem i ścianą i czekając na nią próbował czytać.
Po chwili zasnął.
ONA: Stała pod prysznicem i czuła, jak przychodzi do niej ta błogość. Czuła, że spłukuje przeżycia tego poranka, który był jak historia z książki, którą ktoś jej przeczytał. Ona nigdy nie czytała takich książek. Szkoda jej było czasu.
Zdecydowała, że teraz od czasu do czasu będzie czytać.
Myślała, że on wejdzie do tej łazienki. Czekała. To uprościłoby tak wiele. Była pewna, że nikt nikomu nie może ufać bardziej, niż ona jemu ufała. Pragnęła go straszliwie. Czuła, że dzisiaj jest ten dzień.
Czekała, ale on nie przyszedł.
Okryta tylko białym ogromnym ręcznikiem wyszła z łazienki.
Pomyślała, że przy nim puszczają wszelkie bariery. Dotychczas tylko przy mężu mogłaby wyjść z łazienki owinięta jedynie ręcznikiem.
Na łóżku zobaczyła zapakowane w kolorowy papier i przewiązane czerwoną wstążką pudło.
Jakub leżał między łóżkiem i ścianą i spał.
Musiał być strasznie zmęczony po locie i tych przeżyciach.
Pewnie dlatego nie przyszedł do łazienki...
Uśmiechnęła się.
Jeśli on już teraz zasypia przy mnie nagiej w łazience, to co będzie później... - pomyślała z przewrotnym uśmiechem.
Zdjęła koc z łóżka i przykryła go.
Sama położyła się na łóżku; nie będąc pewna, że to prezent dla niej, nie odpakowała pudła.
Wsłuchiwała się w jego równomierny oddech i zastanawiała, czy go kocha... Kiedy się obudziła, nie otworzyła od razu oczu, czując, że coś się dzieje. Nagle ręcznik, którym była przykryta, zsunął się z niej. Poczuła ciepło na podbrzuszu. Leciutko przymrużyła powieki.
On stał przy łóżku i dotykał wargami jej brzucha.
Udawała, że śpi, obserwując go przez przymrużone powieki.
Patrzył na nią zafascynowany, ale po chwili delikatnie, starając się jej nie zbudzić, przykrył ją ręcznikiem i odszedł.
Gdy wrócił z łazienki, zastał ją ubraną.
Zrobiło się późno i postanowili zjeść kolację w restauracji na dole. Zadzwonił do recepcji i zarezerwował stolik.
Potem z uśmiechem wręczył jej prezent, ale ona zapytała, czy mogłaby najpierw cieszyć się kolacją z nim, a dopiero potem prezentem. Powiedział jej, że wygląda prześlicznie.
Zeszli na dół. W restauracji rozbrzmiewała cicha muzyka fortepianowa, gdy kelner prowadził ich do stolika przy oknie.
Paryż, on, świece, muzyka... Czuła się taka szczęśliwa.
Kartę dań mieli tylko po francusku, więc powiedziała, że dzisiejszego wieczoru będzie polegać wyłącznie na jego guście.
Zaczął zamawiać najróżniejsze dania, których nazw nie znała, a które brzmiały po francusku jak nazwy kwiatów. Ona tylko przypominała mu, że jej kieliszek znowu jest pusty. Uśmiechał się i udawał, że poucza kelnera. Żartowali, śmiali się, zastanawiali nad fenomenem ich przyjaźni. Opowiadali, co dzieje się z nimi, gdy tęsknią za sobą.
W pewnym momencie on wstał i poprosiwszy o pozwolenie, wyszedł.
Zastanawiała się, jak mu dać znać, że chce wrócić po kolacji z nim do jego pokoju.
Wiedziała, że bez zachęty nigdy jej tego nie zaproponuje.
Z zamyślenia wyrwał ją pocałunek w szyję. Stał za nią; uniósł jej włosy znad szyi i całował ją. Chciała, żeby to trwało jak najdłużej.
Odwróciła głowę, prowokując spotkanie ust. Lecz on zdążył odsunąć głowę. Usiadł naprzeciwko niej.
Zastanawiała się, dlaczego to robi: czy jest taki nieśmiały, czy tak boi się odrzucenia?
Po kolacji zaproponował, że odwiezie ją do hotelu.
Była rozczarowana, choć spodziewała się tego. Uśmiechnęła się tylko i przystała na to. Zaproponował, że po drodze pokaże jej Champs-Elysees w nocy. Ruch samochodów był ogromny. Posuwali się w ślimaczym tempie, pozdrawiani przez turystów takich jak oni. Wszyscy wiedzieli, łącznie
z policją, że większość kierowców ma alkohol we krwi, ale w Paryżu o północy nikogo to nie interesowało. Cieszyła się, że może to przeżyć. Była podniecona. Nagle wpadła na genialny pomysł. Zapytała go, czy mogłaby poprowadzić. Chciała poczuć, jak jedzie się nocą na Champs-Elysees w pobliżu Łuku Triumfalnego, w rzece innych aut.
Zgodził się natychmiast. Stanęli na chwilkę i zamienili się miejscami. Objechała Łuk Triumfalny i skręciła w ulicę prowadzącą do jego hotelu. Popatrzył na nią zaciekawiony. Uśmiechnęła się i powiedziała, że zostawiła coś bardzo ważnego w jego pokoju, mianowicie prezent od niego. Dodała gazu.
Wiedziała, że on już wie, że właśnie dała mu przyzwolenie.
Dotknął jej ust i powiedział:
- Jedź szybciej.
Już w windzie zdjęła apaszkę z szyi, obrączkę z palca, złoty łańcuszek, który miała pod apaszką. Przy wychodzeniu zdjęła buty.
Gdy tylko znaleźli się w pokoju, rozpięła mu koszulę.
Rozebrał ją, wziął na ręce i zaniósł na łóżko.
Całował ją wszędzie. Robił z nią cudowne rzeczy.
Nareszcie o nic nie pytał.
Cały czas szeptał, jak piękna jest dla niego, jak bardzo jej potrzebuje i jak bardzo tęsknił. Ale doprowadzał ją do prawdziwej ekstazy w tych momentach, gdy szeptem opowiadał, co za chwilę zrobi. Gdzie ją pocałuje, gdzie dotknie i co czuje, gdy to robi.
Potem, nad ranem, gdy zasypiała, uśmiechając się do siebie, czuła jego dłoń na swojej piersi i nawet nie próbowała zastanawiać się nad tym, co się stało. Wiedziała, że to się jeszcze dzieje i że teraz ta muzyka w pokoju i ta cisza to tylko tak dla uspokojenia. Dotknęła palcami jego warg. Nie spał i odwrócił się do niej.
Czekała, aż to zrobi.