DARWIN |
DARWIN ...łódź,
która żegluje przez życie z ładunkiem genów... W niedzielę
rano Hildę obudził nagły hałas. To segregator spadł na podłogę. Wieczorem na
leżąco czytała o tym, jak Alberto i Zofia rozmawiali o Marksie. Zasnęła na
wznak, z segregatorem na kołdrze. Lampka nad łóżkiem paliła się całą noc. Zielone
cyferki budzika na biurku wskazywały 8.59. Śniły jej się
wielkie fabryki i zasypane sadzą miasta. Narogu ulicy siedziała mała
dziewczynka i sprzedawała zapałki. Elegancko ubrani ludzi w długich płaszczach
mijali ją obojętnie. Siadając na
łóżku pomyślała o członkach rady, budzących się w społeczeństwie, dla którego
prawa sami stworzyli. Hilda w każdym razie cieszyła się, że każdego ranka
znajduje się w Bjerkely. Czy miałaby
odwagę zbudzić się w Norwegii, gdyby nie wiedziała, w jakim to będzie miejscu? Ale kwestia, gdzie
się obudzi, to nie wszystko. Co by było, gdyby obudziła się w całkiem
innych czasach? Na przykład w średniowieczu albo w epoce kamiennej, dziesięć
albo dwadzieścia tysięcy lat temu? Hilda próbowała wyobrazić sobie, że siedzi
przed wejściem do jaskini. Może zajmowałaby się wyprawianiem skór? Jakie by to
było uczucie, być piętnastoletnią dziewczynką, zanim istniało coś, co nazywa
się kulturą? Jak by wtedy myślała? Hilda
naciągnęła bluzę, podniosła segregator z podłogi i zabrała się za dalsze
czytanie długiego listu od ojca. Właśnie, gdy
Alberto powiedział „światło”, rozległo się pukanie do drzwi Chaty Majora. - Chyba nie mamy wyboru? - zapytała Zofia. - Rzeczywiście, nie mamy - burknął Alberto. W progu stał
bardzo stary mężczyzna z długimi siwymi włosami i wielką brodą. W prawej ręce
trzymał kostur wędrowca, w lewej dużą planszę z rysunkiem łodzi, w której aż
roiło się od zwierząt wszelkich możliwych kształtów. - A kim to pan jest, panie starszy? - spytał Alberto. - Nazywam się Noe. - Tak przypuszczałem. - Jestem
twoim przodkiem, mój chłopcze. Ale chyba pamięć o własnych przodkach wyszła z
mody? - Co trzymasz w ręku? - zainteresowała się Zofia. - To rysunek wszystkich zwierząt, które zostały ocalone z potopu.
Bardzo proszę, moja córko, to dla ciebie. Zofia wzięła
od niego planszę, a staruszek oznajmił: - Muszę wracać do domu, podlać winnicę... Podskoczył, w
powietrzu uderzył piętą o piętę i żwawo pobiegł przez las, tak jak potrafią to
tylko starzy ludzie w bardzo dobrym humorze. Zofia i
Alberto weszli do środka i usiedli. Zofia pochyliła się nad planszą, ale zanim
zdążyła jej się dokładnie przyjrzeć, Alberto władczym ruchem odebrał jej
rysunek. - Najpierw skoncentrujemy się na ogólnym zarysie. - No to zaczynaj. - Zapomnieliśmy
powiedzieć, że Marks przez ostatnie 34 lata swego życia mieszkał w Londynie.
Przeniósł się tam w roku 1849, a zmarł w 1883. W tym samym czasie pod Londynem mieszkał
także KAROL DARWIN, który zmarł w roku 1882 i został pochowany uroczyście w
Westminster Abbey, jako jeden z wielkich synów Anglii. Drogi Marksa i Darwina
przecięły się nie tylko w czasie i przestrzeni. Marks pragnął zadedykować Darwinowi
angielskie wydanie swego wielkiego dzieła - Kapitału, ale Darwin
odmówił. Kiedy Marks zmarł, jego przyjaciel FRYDERYK ENGELS powiedział: „Jak
Darwin odkrył prawo rozwoju świata organicznego, tak Marks odkrył prawo rozwoju
historii ludzkości”. - Rozumiem. - Innym ważnym myślicielem, który wiązał swą działalność z
Darwinem, był psycholog ZYGMUNT FREUD. Także i on ostatni rok życia spędził w
Londynie. Freud powiadał, że teoria ewolucji Darwina i jego własna
psychoanaliza upokorzyły „naiwną miłość własną” człowieka. - Wymieniłeś wiele nazwisk. Mówimy o Marksie, Darwinie i Freudzie? - W szerszym rozumieniu możemy mówić o prądzie naturalistycznym,
ciągnącym się od połowy XIX wieku daleko w nasze stulecie. Naturalizm to
takie pojmowanie rzeczywistości, które nie uznaje innej rzeczywistości poza
przyrodą i światem postrzeganym przez zmysły. Dlatego też naturalista traktuje człowieka
jako część przyrody. Badacz-naturalista opiera swoje twierdzenia wyłącznie na badaniu
zjawisk przyrody, a więc nie na racjonalistycznych spekulacjach ani też żadnej
formie boskiego objawienia. - I to dotyczy Marksa, Darwina i Freuda? - Absolutnie. Hasła połowy zeszłego wieku to „przyroda”, „środowisko”,
„historia”, „rozwój”, „wzrost”. Marks wskazał, że ideologia jest produktem
materialnej bazy społeczeństwa. Darwin wykazał, że człowiek jest wynikiem
długotrwałego rozwoju biologicznego, a Freudowska analiza podświadomości
dowiodła, że działania człowieka wynikają często z pewnych „zwierzęcych popędów
czy instynktów”. - Myślę, że mniej więcej już wiem, co rozumiesz przez naturalizm,
ale czy nie lepiej będzie mówić o nich po kolei? - Będziemy mówić o Darwinie, Zosiu. Pamiętasz pewnie, że przedsokratycy
starali się znaleźć naturalne wyjaśnienia dla procesów zachodzących w
przyrodzie. Jak oni musieli odstąpić od dawnego, mitologicznego wyjaśnienia
świata, tak również Darwin musiał uwolnić się od poglądów Kościoła na
stworzenie zwierząt i ludzi. - Ale czy on właściwie był filozofem? - Darwin to biolog i badacz przyrody. Ale był tym właśnie uczonym,
który rzucił najpoważniejsze w nowożytnych czasach wyzwanie biblijnym poglądom
na miejsce człowieka w dziele stworzenia. - Dobrze, a więc pewnie masz zamiar opowiedzieć mi co nieco o
teorii ewolucji Darwina. - Zacznijmy od samego Darwina. Urodził się w roku 1809 w małym
miasteczku Shrewsbury. Ojciec, doktor Robert Darwin, był znanym miejscowym
lekarzem, bardzo surowo wychowującym syna. Kiedy Karol uczęszczał do średniej
szkoły w Shrewsbury, jej dyrektor skarżył się, że chłopak wałęsa się, zajmuje
próżną gadaniną, pustymi przechwałkami, i marnuje czas na nieużyteczne rzeczy.
Przez „rzeczy użyteczne” dyrektor rozumiał kucie greckich i łacińskich słówek.
Kiedy mówił o „wałęsaniu się”, myślał między innymi o tym, że Darwin zajmuje
się zbieraniem różnego rodzaju chrząszczy. - Na pewno później żałował swoich słów. - Również podczas studiów teologicznych Darwina bardziej interesowało
polowanie na ptaki i zbieranie owadów niż właściwe studia. Dlatego też jako
teolog nie zaszedł wysoko. Ale właśnie w czasie studiów zdołał wyrobić sobie
pewną markę jako badacz przyrody. Zajmował się także geologią, najbardziej
chyba ekspansywną nauką tamtych czasów. Gdy tylko w kwietniu 1831 roku zdał
końcowy egzamin teologiczny w Cambridge, wyruszył do pomocnej Walii, by tam
obserwować formacje skalne i poszukiwać skamielin. W sierpniu tego samego roku,
kiedy miał zaledwie 22 lata, otrzymał list, który miał wytyczyć drogę całego
jego życia... - Co było w tym liście? - List przysłał
jego nauczyciel i przyjaciel John Steven Henslow. Napisał: „Poproszono mnie,
bym (...) polecił badacza przyrody, który miałby towarzyszyć kapitanowi
Fitz-Royowi, zaangażowanemu przez rząd do opracowania mapy południowego krańca
Ameryki. Oświadczyłem, że uważam Cię za osobę, która ma pełne kwalifikacje, by
podjąć się takiego zadania. Jeśli chodzi o wynagrodzenie, to nic mi na ten
temat nie wiadomo. Podróż potrwa dwa lata...” - Ile ty umiesz na pamięć! - To bagatelka, Zosiu. - I zgodził się? - Miał wielką ochotę wykorzystać tę szansę, ale w owych czasach
młody człowiek nie robił niczego bez zgody rodziców. Po długich namowach ojciec
uległ wreszcie, i to jemu właśnie przyszło opłacić podróż syna. Jeśli bowiem
chodziło o „wynagrodzenie”, to okazało się, że nie stawiło się na wyprawę. - Ach... - Statek, jednostka marynarki H.M.S. „Beagle”, odbił 27 grudnia
1831 roku z Plymouth, biorąc kurs na Amerykę Południową, i powrócił do Anglii
dopiero w październiku 1836 roku. Dwa lata rozciągnęły się więc na pięć, ale też
i podróż do Ameryki zmieniła się w opłynięcie Ziemi dookoła. Mówimy o
najważniejszej wyprawie badawczej naszych czasów. - Czy oni dosłownie opłynęli Ziemię dookoła? - Dosłownie. Z Ameryki Północnej dalsza droga wiodła przez Ocean
Spokojny do Nowej Zelandii, Australii i Afryki Południowej. Stamtąd ponownie
popłynęli do Ameryki Północnej, by wreszcie powrócić do Anglii. Sam Darwin
napisał: „Podróż na «Beagle» była najdonioślejszym zdarzeniem mego życia i
zadecydowała o całej mej dalszej karierze.” - Nie było chyba łatwo być badaczem przyrody na morzu? - Ale przez pierwsze lata „Beagle” krążył tam i z powrotem wzdłuż
wybrzeża Ameryki Południowej. Dało to Darwinowi okazję do zapoznania się z
kontynentem także od strony lądu. Decydujące znaczenie miały wypady na
archipelag Galapagos, czyli Wyspy Żółwie na Oceanie Spokojnym, na zachód od
Ameryki Południowej. W trakcie podróży mógł więc zebrać obszerny materiał,
który stopniowo wysyłał do domu, do Anglii, ale swe liczne refleksje na temat
przyrody i historii życia zachował mimo wszystko dla siebie. Kiedy powrócił do
domu, miał zaledwie 27 lat, a już był słynnym badaczem przyrody. W głębi ducha
miał już jasne poglądy na to, co miało stać się jego teorią ewolucji. Upłynęło
jednak wiele lat do czasu opublikowania jego głównego dzieła. Darwin był bowiem
ostrożnym człowiekiem, Zosiu. Takim zresztą powinien być badacz przyrody. - Jaki tytuł nosiło jego główne dzieło? - No cóż, było ich kilka. Ale dziełem, które wywołało
najostrzejszą debatę w Anglii, było O pochodzeniu gatunków. Książka ukazała
się w roku 1859, a jej pełny tytuł brzmiał: On the Origin of Species by
Means of Natural Selection or the Preservation of Favoured Races in the
Struggle of Life. Ten długi tytuł jest właściwie podsumowaniem teorii
Darwina. - Mógłbyś mi go przetłumaczyć. - „O pochodzeniu gatunków drogą doboru naturalnego, czyli o
utrzymaniu się doskonalszych ras w walce o byt”. - Rzeczywiście ten tytuł zawiera wiele treści. - Zajmijmy się nim po kawałku. W Pochodzeniu gatunków Darwin
przedstawił dwie teorie czy główne tezy: po pierwsze, twierdził, że wszystkie
obecnie żyjące rośliny i zwierzęta pochodzą od wcześniejszych, bardziej
prymitywnych form. Twierdził więc, że następuje ciągła ewolucja. Drugą głoszoną
przez niego tezą było, że rozwój powodowany jest „doborem naturalnym”. - Ponieważ przeżywa najsilniejszy, prawda? - Ale najpierw skoncentrujemy się na samej teorii ewolucji. Nie
była ona bowiem wcale aż tak bardzo oryginalna. W niektórych kręgach już około
roku 1800 pojawił się pogląd, że dokonała się ewolucja biologiczna. Ton takim
opiniom nadawał francuski zoolog LAMARCK. Przed nim własny dziadek Darwina, ERASMUS
DARWIN, bronił poglądu, że rośliny i zwierzęta rozwinęły się z niewielu
prymitywnych gatunków. Żaden z nich jednak nie przedstawił wiarygodnych
wyjaśnień, w jaki sposób następuje taki rozwój. Dlatego też nie byli
niebezpiecznymi przeciwnikami dla Kościoła. - Czy Darwin stał się niebezpieczny? - Tak, i nie
bez powodu. Zarówno w środowiskach kościelnych, jak i w wielu środowiskach
naukowych trzymano się nauki Biblii, głoszącej, że wszystkie gatunki roślin i
zwierząt są niezmienne. Ów chrześcijański pogląd harmonizował również z
poglądami Platona i Arystotelesa. - Jak to? - Teoria Platona o ideach polegała na twierdzeniu, że wszystkie
gatunki zwierząt są niezmienne, ponieważ zostały stworzone według wzorca
wiecznych idei, czyli form. Niezmienność gatunków zwierzęcych była również
kamieniem węgielnym filozofii Arystotelesa. Ale właśnie w czasach Darwina
dokonano wielu obserwacji i znalezisk, które wystawiły tradycyjne myślenie na
ciężką próbę. - Jakie były
te znaleziska i obserwacje? - Po pierwsze, odnajdywano coraz to nowe skamieliny. Odkryto także
resztki kości wielkich wymarłych zwierząt. Sam Darwin zdumiał się znaleziskami
resztek zwierząt morskich w głębi lądu. W Ameryce Południowej odkryć takich
dokonano wysoko w Andach. Ale co mogą robić w Andach zwierzęta morskie, Zosiu?
Czy potrafisz mi na to odpowiedzieć? - Nie. - Niektórzy uważali, że jacyś ludzie lub zwierzęta po prostu je
tam rzucili. Znaleźli się też i tacy, którzy twierdzili, że Bóg stworzył
skamieliny i resztki zwierząt morskich po to, by sprowadzić bezbożników na
manowce. - A jakie było stanowisko nauki? - Większość geologów skłaniała się ku teorii katastrof, w myśl
której Ziemię wielokrotnie nawiedzały wielkie powodzie, trzęsienia ziemi i inne
klęski niszczące całe życie. Z Biblii także dowiadujemy się o takiej
katastrofie, myślę tu o potopie i arce Noego. Po każdej katastrofie Bóg
odnawiał Ziemię, tworząc nowe - bardziej doskonałe - rośliny i zwierzęta. - A więc skamieliny miały być śladami wcześniejszych form życia,
które wyginęły po takich gwałtownych katastrofach? - Właśnie
tak. Mówiono na przykład, że skamieliny to ślady po zwierzętach, dla których
zabrakło miejsca w arce Noego. Ale kiedy Darwin wyruszył na wyprawę „Beagle”,
zabrał ze sobą pierwszy tom dzieła angielskiego geologa CHARLESA LYELLA Zasady
geologii. Lyell uważał, że współczesna geografia Ziemi z wysokimi górami i
głębokimi dolinami - jest wynikiem nieskończenie długiego i powolnego rozwoju.
Jego myśl polegała na tym, że drobne zmiany mogą prowadzić do wielkich
przekształceń geograficznych, jeśli tylko weźmie się pod uwagę długie
przedziały czasu. - O jakich zmianach myślał? - Chodziło mu o takie same siły, jakie działają dzisiaj: deszcze i
wichry, topnienie lodów, trzęsienia ziemi i inne zmiany na powierzchni. Mówi
się, że kropla drąży skałę nie swą siłą, lecz uporczywością kapania. Lyell
uważał, że takie drobne, stopniowe zmiany mogą całkowicie odmienić przyrodę. Ta
myśl nie tylko dawała wyjaśnienie, dlaczego Darwin odnalazł pozostałości
zwierząt morskich wysoko w Andach. Darwin także nigdy nie porzucił myśli, że drobne,
stopniowe zmiany mogą prowadzić do dramatycznych przemian, jeśli tylko
zachodzić będą odpowiednio długo. - Uważał zapewne, że można się posłużyć podobnym wyjaśnieniem,
jeśli chodzi o rozwój zwierząt? - Owszem, zadawał sobie to pytanie. Ale jak już mówiłem, Darwin
był człowiekiem ostrożnym. Zadawał pytania i mijało dużo czasu, zanim ośmielił
się dać jakąkolwiek odpowiedź. Posługiwał się więc metodą wszystkich
prawdziwych filozofów: istotne jest zadawanie pytań, ale nie zawsze trzeba
spieszyć się z odpowiedzią. - Rozumiem. - Decydującym czynnikiem w teorii Lyella był wiek Ziemi. Za czasów
Darwina przypuszczano, że od momentu, gdy Bóg stworzył Ziemię, upłynęło około
6000 lat. Taka liczba wynikała z rachunku wszystkich pokoleń od Adama i Ewy do
dzisiaj. - Jakie to
naiwne! - Łatwo jest być mądrym dziś. Sam Darwin ocenił wiek Ziemi na 300
milionów lat. Jedno bowiem było pewne: ani teoria Lyella o stopniowym rozwoju
geologicznym, ani teoria ewolucji Darwina nie miałyby sensu, gdyby nie brano
pod uwagę niezmiernie długiego przedziału czasu. - A ile lat ma Ziemia? - Dziś wiemy, że Ziemia ma 4,6 miliarda lat. - To wystarczy... - Na razie skoncentrujemy się na jednej z przesłanek, która według
Darwina przemawiała za istnieniem rozwoju biologicznego. Było nim warstwowe
występowanie skamielin w różnych pokładach skorupy ziemskiej. Innym
argumentem było geograficzne rozdzielenie żyjących gatunków. Tu wyprawa
badawcza Darwina przyniosła nowy, niezmiernie bogaty materiał. Na własne oczy zobaczył,
że niektóre gatunki w danym regionie minimalnie różnią się od siebie.
Interesujące obserwacje poczynił zwłaszcza na wyspach Galapagos na zachód od
Ekwadoru. - Opowiedz! - Mówimy o archipelagu wysp wulkanicznych. Flora i fauna poszczególnych
wysp nie była silnie zróżnicowana, ale Darwina przede wszystkim interesowały
nieznaczne odchylenia. Na wszystkich wyspach napotkał żółwie olbrzymie, ale na
każdej wyspie były troszkę inne. Czyżby Bóg naprawdę stworzył odrębną rasę
olbrzymich żółwi dla każdej z wysp? - Wątpliwe. - Jeszcze
ważniejsze były obserwacje ptaków na Galapagos. Istniały wyraźne różnice między
gatunkami łuszczaków, zwłaszcza w kształcie dzioba. Darwin stwierdził, że
różnice te mają ścisły związek z tym, jak na poszczególnych wyspach ptaki
zdobywały pożywienie. Ostrodzioby łuszczak naziemny żywił się nasionami
szyszek, mały łuszczak śpiewający - owadami łowionymi w locie, łuszczak
dzięciołowaty - owadami żyjącymi w pniach i gałęziach... Każdy z gatunków miał
dziób idealnie dopasowany do sposobu zdobywania pożywienia. Czy wszystkie te
łuszczaki mogły pochodzić od jednego wspólnego gatunku? Czy ten gatunek zdołał
dopasować się do otoczenia na poszczególnych wyspach, tak że w końcu powstały
nowe gatunki? - Do takiego chyba wniosku doszedł? - Tak, być może właśnie na wyspach Galapagos Darwin stał się „darwinistą”.
Zwrócił także uwagę na to, że wiele gatunków zwierząt, jakie widział na
wyspach, przypomina te, które spotkał w Ameryce Północnej. Czy rzeczywiście Bóg
kiedyś raz na zawsze stworzył gatunki zwierząt tak mało różniące się od siebie,
czy też nastąpiła ewolucja? Coraz bardziej zaczął wątpić w pogląd o
niezmienności gatunków. Nie miał jednak na razie odpowiedniego wytłumaczenia, w
jaki sposób miałaby nastąpić ewolucja czy dopasowanie do otoczenia. Ale
miał jeszcze jeden argument przemawiający za tym, że wszystkie zwierzęta na
Ziemi są spokrewnione. - Jaki? - Ma to związek z rozwojem płodowym u ssaków. Jeśli
porównasz płody psa, nietoperza, królika i człowieka we wczesnym stadium
rozwoju, zobaczysz, iż są do siebie tak podobne, że niemal nie dostrzeżesz
różnicy. Dopiero w bardzo późnym stadium rozwoju odróżnisz płód człowieka od
płodu królika. Czy nie jest to znak, że jesteśmy dalekimi krewnymi? - Ale ciągle nie mógł znaleźć wyjaśnienia, w jaki sposób dokonał
się rozwój? - Rozważał stale teorię Lyella o nieznacznych zmianach, które
zachodząc przez długi czas mogą przynieść ogromne przemiany. Nie znalazł jednak
w niej uniwersalnej zasady, która mogłaby wyjaśnić ewolucję gatunków. Znał
teorię francuskiego zoologa Lamarcka, który zwrócił uwagę na fakt, że
poszczególne gatunki zwierząt rozwinęły w sobie to, co było im najbardziej potrzebne.
Żyrafy na przykład mają tak długą szyję, ponieważ przez wiele pokoleń wyciągały
głowy do liści na drzewach. Lamarck uważał więc, że cechy, które dany osobnik
nabędzie własnym wysiłkiem, dziedziczy jego potomstwo. Jednakże Darwin tę
teorię o dziedziczności cech nabytych odrzucił po prostu dlatego, że Lamarck
nie miał żadnych dowodów na poparcie swych śmiałych twierdzeń. W zasięgu ręki
znajdowało się jednak coś, o czym Darwin nie przestawał myśleć. Można niemal
powiedzieć, że mechanizm, wpływający na ewolucję gatunków, leżał tuż pod jego
nosem. - Czekam na rozwiązanie. - Ale ja chciałbym, żebyś sama odkryła ten mechanizm. Dlatego
zapytam cię: jeśli masz trzy krowy, ale dość paszy tylko dla dwóch, to co wtedy
zrobisz? - Muszę chyba zarżnąć jedną krowę? - Taak... A którą zarżniesz? - Na pewno zarżnęłabym tę, która daje najmniej mleka. - Naprawdę? - Tak, to logiczne. - I dokładnie tak samo postępowali ludzie przez tysiące lat. Ale
nie pozbędziemy się tych dwóch krów tak łatwo. Wyobraź sobie, że chcesz, by
jedna z nich miała cielaka. Którą wybierasz? - Tę, która daje najwięcej mleka. Bo wtedy z cielaka też wyrośnie
na pewno dobra krowa mleczna. - To znaczy, że wolisz krowy, które dają dużo mleka od tych, które
dają mało? No, to wystarczy jeszcze tylko jedno zadanie: często jeździsz na
polowania i masz dwa psy myśliwskie. Jednego musisz się pozbyć. Którego psa
zatrzymasz? - Oczywiście tego, który potrafi lepiej tropić zwierzynę. - To znaczy, że faworyzujesz lepszego psa myśliwskiego. I właśnie
tak, Zosiu, właśnie tak ludzie zajmują się hodowlą zwierząt od ponad dziesięciu
tysięcy lat. Nie zawsze kury znosiły pięć jajek tygodniowo, owce nie zawsze
miały tak dużo wełny, a konie nie zawsze były takie silne i szybkie. Ale ludzie
dokonują sztucznego doboru. Dotyczy to także królestwa roślin. Nie sadzi
się złych ziemniaków, jeśli ma się dostęp do lepszych sadzeniaków. Nie zbiera
się kłosów, które nie dają ziarna. Darwin stwierdził, że żadne dwie krowy, dwa
kłosy, psy czy łuszczaki nie są całkiem identyczne. Przyroda wykazuje tu
ogromną różnorodność. Być może sama tego doświadczyłaś po wypiciu niebieskiego
napoju. - I to jeszcze jak! - Darwin musiał zadać sobie pytanie: czy podobny mechanizm może
działać w przyrodzie? Czy to możliwe, że sama natura dokonuje „naturalnego
doboru”, decydując, które osobniki mają przeżyć? I przede wszystkim: czy taki
mechanizm, działając przez naprawdę długi czas może się przyczynić do powstania
całkiem nowych gatunków roślin i zwierząt? - Zgaduję, że odpowiedź brzmi „tak”. - Darwin nadal nie potrafił sobie wyobrazić, jak może dokonywać
się taki „dobór naturalny”. Ale w październiku 1838 - dokładnie w dwa lata po
powrocie z wyprawy „Beagle” - przypadkiem natrafił na pracę angielskiego
duchownego i ekonomisty, który zajmował się zagadnieniem przyrostu liczby
ludzi, THOMASA MALTHUSA. Książeczka nosiła tytuł An Essay on the Pńnciples
of Population. Pomysł napisania tej książki Malthus zaczerpnął od BENJAMINA
FRANKLINA, Amerykanina, który między innymi wynalazł piorunochron. Franklin
stwierdził, że gdyby w przyrodzie nie istniały czynniki ograniczające, pojedynczy
gatunek rośliny czy zwierzęcia rozprzestrzeniłby się na całą Ziemię. Ponieważ
jest jednak wiele gatunków, trzymają się nawzajem w szachu. - Rozumiem. - Malthus rozwinął tę teorię i odniósł ją do zaludnienia Ziemi.
Stwierdził, że zdolność rozmnażania się człowieka jest tak wielka, że zawsze
będzie się rodzić większa liczba dzieci, niż może przeżyć. Ponieważ produkcja
żywności nigdy nie zdoła dotrzymać kroku przyrostowi ludności, jego zdaniem
wielka liczba ludzi z góry skazana jest na przegraną w walce o byt. Ci, którzy najlepiej
poradzą sobie w walce o przetrwanie, przeżyją, i co za tym idzie, podtrzymają
gatunek. - To brzmi logicznie. - To właśnie był ów uniwersalny mechanizm, którego poszukiwał
Darwin. Nagle miał już wyjaśnienie sposobu, w jaki dokonuje się ewolucja.
Powoduje ją dobór naturalny w walce o byt - osobnik, który jest
najlepiej przystosowany do otoczenia, przeżyje i poprowadzi ród dalej. Taka
była druga część teorii, którą Darwin przedstawił w książce O pochodzeniu
gatunków. Pisał w niej: „Słoń uchodzi za gatunek rozmnażający się
najwolniej ze wszystkich znanych zwierząt”. Gdyby wszystkie młode zdołały
przeżyć, „po upływie 740 - 750 lat z jednej pary słoni powstałoby około 19
milionów osobników”. - Nie mówiąc już o tysiącach jajeczek ikry pochodzących od jednego
tylko dorsza. - Następnie Darwin wskazał, że najbardziej zacięta walka o
przeżycie toczy się między gatunkami, które są sobie najbliższe. Muszą wszak
walczyć o ten sam rodzaj pożywienia. Wówczas to drobne zalety - niewielkie
odchylenia od przeciętności, które dają przewagę - nabierają znaczenia. Im
bardziej zacięta jest walka o byt, tym szybciej następuje rozwój nowych
gatunków. Przeżyją jedynie osobniki najlepiej przystosowane, wszystkie inne
wyginą. - To znaczy, że im mniej jedzenia i im liczniejsze mioty, tym szybciej
nastąpi ewolucja? - Ale nie jest to tylko kwestia pożywienia. Równie istotna może
być umiejętność ukrycia się przed wrogiem, by samemu nie paść ofiarą. Zaletą
może się na przykład okazać odpowiednia barwa ochronna, zdolność do szybkiego
biegania, do zauważania wrogów albo w najgorszym razie okazanie się
niesmacznym. Trucizna zabijająca drapieżniki jest również nie do pogardzenia.
Nie jest wcale przypadkiem, że wiele kaktusów to rośliny trujące, Zosiu. Na
pustyni rosną przecież niemal tylko kaktusy. Są więc szczególnie narażone na
zniszczenie przez roślinożerne zwierzęta. - Większość kaktusów ma poza tym kolce. - Fundamentalne
znaczenie ma, rzecz jasna, także zdolność do rozmnażania się. Darwin prowadził
szczegółowe obserwacje, chcąc stwierdzić, na ile celowy jest mechanizm
zapylania roślin. Rośliny zachwycają przepięknymi barwami i wysyłają słodkie
zapachy właśnie po to, by zwabić owady, które pomagają przy zapyleniu. Z tego
samego powodu ptaki wyśpiewują swe przecudne trele. Spokojny byk o
melancholijnym usposobieniu, który nie interesuje się krowami, sam nie jest ani
trochę interesujący z punktu widzenia historii gatunku. Takie odbiegające od
normy cechy wyginą więc prawie od razu, ponieważ głównym zadaniem każdego
osobnika jest osiągnięcie dojrzałości płciowej i podtrzymanie gatunku, czyli
rozmnażanie się. To przypomina długą sztafetę. Ci, którzy z takiego czy innego
powodu nie potrafią przekazać dalej swego materiału dziedzicznego, w każdych
czasach zostaną wyeliminowani. Gatunek stale się uszlachetnia. Również
odporność na choroby jest cechą, która przez cały czas się rozwija i zostaje
zachowana w odmianach, które przeżywają. - Wszystko więc staje się coraz lepsze? - Ciągły dobór sprawia, że właśnie te osobniki, które są najlepiej
przystosowane do określonego środowiska - czyli do określonej niszy
ekologicznej - będą podtrzymywać gatunek w tym środowisku. Ale to, co jest
zaletą w jednym środowisku, nie musi być wcale cechą pozytywną w innym. Dla
niektórych łuszczaków na wyspach Galapagos ogromnie ważna była umiejętność
latania. Ale latanie przestaje być tak istotne, gdy pożywienie można wygrzebać
z ziemi, na której nie ma drapieżników. Właśnie dlatego, że w przyrodzie jest
tak wiele różnych nisz, z biegiem czasu powstało tak wiele różnych gatunków
zwierząt. - Ale istnieje tylko jeden gatunek człowieka. - Tak, ponieważ ludzie posiadają fantastyczną zdolność przystosowywania
się do rozmaitych warunków życia. Ogromnie zdumiało Darwina, kiedy ujrzał, że
Indianie na Ziemi Ognistej potrafią żyć w tamtejszym chłodnym klimacie. Ale nie
znaczy to wcale, że wszyscy ludzie są tacy sami. Ci, którzy mieszkają wokół
równika, mają ciemniejszą skórę od mieszkańców Północy, a to dlatego że
ciemniejsza skóra jest bardziej odporna na działanie promieni słonecznych.
Biali ludzie, którzy wiele przebywają na słońcu, są na przykład bardziej
narażeni na raka skóry. - Czy dla mieszkańców Północy biała skóra jest także zaletą? - Tak, gdyby tak nie było, z pewnością na całym świecie żyliby
ciemnoskórzy ludzie. Ale dzięki białej skórze łatwiej wytwarzają się „witaminy
słońca”, i to może być ważne tam, gdzie słońca jest mało. Dzisiaj ma to
niewielkie znaczenie, ponieważ dostateczną ilość wszystkich witamin dostarcza
nam pożywienie. Ale w naturze nic nie jest przypadkowe. Wszystko spowodowane
jest bardzo drobnymi zmianami, działającymi przez niezliczone pokolenia. - Właściwie brzmi to zupełnie jak bajka. - Prawda? Wobec tego możemy wstępnie podsumować teorię ewolucji
Darwina następującą konkluzją. - Mów, proszę. - Możemy powiedzieć, że surowcem, czyli materiałem, który kryje
się za rozwojem życia, są nieustanne warianty wśród osobników tego
samego gatunku, a także liczne mioty, z których zaledwie ułamek zdoła
przeżyć. Sam „mechanizm”, czyli siła napędowa ewolucji, to dobór naturalny w
walce o byt. Dobór ten sprawia, że przeżywają zawsze osobniki najsilniejsze,
czyli najlepiej przystosowane. - Uważam, że to brzmi równie logicznie jak rachunek matematyczny.
A jak przyjęto książkę O pochodzeniu gatunków? - Rozpętała się prawdziwa burza. Kościół protestował bardzo ostro,
podzieliło się także środowisko naukowe w Anglii. Prawdę mówiąc, to wcale nie
takie dziwne. Wszak Darwin odsunął Boga o dobry kawałek od aktu stworzenia.
Niektórzy, co prawda, uważali, że o wiele wspanialsze jest stworzenie czegoś, w
czym tkwią możliwości rozwoju, od stworzenia wszystkiego raz na zawsze z
najdrobniejszymi szczegółami. Zofia nagle
poderwała się z fotela. - Zobacz! - wykrzyknęła. Wskazała
palcem za okno. Nad wodą, trzymając się za ręce, spacerowali mężczyzna i
kobieta. Byli całkiem nadzy. - To Adam i Ewa - objaśnił Alberto. - Z czasem musieli się pogodzić
z faktem, że przyszło im dzielić los Czerwonego Kapturka i Alicji w Krainie
Czarów. Dlatego właśnie pojawili się tutaj. Zofia
podeszła do okna, by lepiej się im przyjrzeć, ale wkrótce skryli się między drzewami. - Bo Darwin uważał, że także ludzie rozwinęli się ze zwierząt? - W roku 1871 opublikował książkę Descent of Man, czyli „O
pochodzeniu człowieka”. Wymienia w niej wszystkie znaczące podobieństwa ludzi i
zwierząt i twierdzi, że ludzie i małpy człekokształtne musieli kiedyś mieć
wspólnego przodka. Znaleziono już pierwsze skamieniałe czaszki wymarłego
gatunku człowieka, najpierw w skałach Gibraltaru, a kilka lat później w
Neanderthal w Niemczech. O dziwo, w roku 1871 protesty były mniejsze niż w
1859, kiedy Darwin wydał O pochodzeniu gatunków. Ale twierdzenie o
pochodzeniu człowieka od zwierząt wynikało także jasno już z pierwszej książki.
I, jak już mówiłem, kiedy Darwin zmarł w roku 1882, został uroczyście pochowany
jako pionier nauki. - W końcu więc zyskał sobie uznanie i szacunek? - W końcu tak. Ale najpierw mówiono o nim jako o „najbardziej
niebezpiecznym człowieku w Anglii”. - O rany! - „Miejmy nadzieję, że to nie jest prawda - powiedziała jakaś
elegancka dama - ale jeśli to prawda, to miejmy nadzieję, że nie przedostanie
się to do wiadomości publicznej”. Znany uczony wyraził się podobnie: „Poniżające
odkrycie, im mniej będzie się o nim mówić, tym lepiej”. - To był prawie dowód na to, że człowiek jest spokrewniony ze strusiem! - Owszem, możesz i tak powiedzieć. Ale teraz łatwo być mądrym.
Wielu ludzi nagle musiało zweryfikować swoje poglądy na opis stworzenia świata
przedstawiony w Biblii. Młody pisarz, JOHN RUSKIN, wyraził się w następujący
sposób: „Gdyby geolodzy mogli zostawić mnie w spokoju! Pod koniec każdego
wersetu Biblii słyszę uderzenia ich młotków”. - Stukanie młotków to zwątpienie w słowo Boże? - Z pewnością to właśnie miał na myśli. Bo w gruzach legło nie
tylko dosłowne rozumienie biblijnej opowieści o stworzeniu świata. Esencja
teorii Darwina tkwiła w tym, że to zupełnie przypadkowe odchylenia
doprowadziły w końcu do zaistnienia człowieka. I co więcej: Darwin uczynił z
człowieka produkt czegoś tak bardzo odartego z romantyzmu jak „walka o byt”. - Czy Darwin powiedział coś o tym, jak powstają takie „przypadkowe
wariacje”? - Dotykasz najsłabszego punktu w jego teorii. Darwin miał bardzo
niejasne wyobrażenia o dziedziczeniu. Przy krzyżowaniu się coś przecież ginie.
Ten sam ojciec i ta sama matka nigdy nie będą mieli dwojga identycznych dzieci.
Już w tym momencie powstaje pewna odmiana. Z drugiej strony, naprawdę trudno
osiągnąć w ten sposób coś zupełnie nowego. Poza tym istnieją rośliny i
zwierzęta, które rozmnażają się przez pączkowanie lub przez prosty podział
komórek. Jeśli chodzi o pytanie, w jaki sposób powstają nowe warianty, teorię
Darwina uzupełnił tak zwany neodarwinizm. - Opowiedz mi o tym! - Całe życie i całe rozmnażanie polega w gruncie rzeczy na
podziale komórek. Kiedy komórka się dzieli, powstają dwie identyczne komórki o
dokładnie takim samym materiale genetycznym. Przez podział komórki rozumiemy
więc to, że komórka kopiuje samą siebie. - Tak? - Ale czasami w tym procesie popełniony zostaje maleńki błąd i
skopiowana komórka mimo wszystko nie jest identyczna z komórką macierzystą.
Współczesna biologia nazywa to mutacją. Mutacje takie mogą być zupełnie
nieistotne, ale mogą też prowadzić do wyraźnych zmian cech osobnika. Mogą też
być wręcz szkodliwe, i takie „mutanty” są stale eliminowane w wielkich miotach.
Również wiele chorób powodowanych jest w rzeczywistości przez mutacje. Czasami
jednak mutacja może obdarzyć danego osobnika pozytywną cechą, przydatną w walce
o byt. - Na przykład dłuższą szyją? - Na pytanie, dlaczego żyrafa ma taką długą szyję, Lamarck odpowiedział,
że to dlatego, iż żyrafy stale wyciągały głowy. Według darwinizmu jednak żadna
nabyta cecha nie jest dziedziczna. Darwin uważał, że wydłużanie się szyi u
przodków żyrafy było wykorzystaniem naturalnych odchyleń. Neodarwinizm uzupełnia
to, wskazując na wyraźną przyczynę. - A były nią mutacje. - Tak, przypadkowe zmiany w materiale genetycznym dały kilku
przodkom żyrafy nieco dłuższe szyje niż przeciętne. Kiedy ilość pożywienia była
ograniczona, mogło to być ważne. Ten, kto sięgał do najwyższych liści drzew,
radził sobie najlepiej. Moglibyśmy sobie także wyobrazić, że niektóre z takich „prażyraf”
rozwinęły zdolność kopania w ziemi w poszukiwaniu pożywienia. Po długim czasie
gatunek podzielił się na dwa. - Rozumiem. - Przyjrzyjmy się nieco mniej odległemu w czasie przykładowi
funkcjonowania doboru naturalnego. Zasada jest bardzo prosta. - Mów, proszę! - W Anglii żyje pewien gatunek nocnych motyli, miernikowiec
brzozowy. Jak wskazuje nazwa, miernikowce żyją na jasnych pniach brzóz. W XVIII
wieku ubarwienie większości miernikowców brzozowych było jasnoszare. Dlaczego,
Zosiu? - Głodnym ptakom trudno je było zauważyć. - Ale od czasu do czasu zdarzało się, że na świat przychodziły
także ciemne okazy. Winne temu były całkiem przypadkowe mutacje. Jak myślisz,
co się działo z ciemniejszymi osobnikami? - Łatwiej je było zauważyć i dlatego łatwiej padały łupem głodnych
ptaków. - Ponieważ w tym środowisku - na jasnych pniach drzew - ciemne
ubarwienie było cechą niekorzystną. Dlatego cały czas rosła liczba białych
miernikowców brzozowych. Ale nagle coś zaczęło się dziać w środowisku. Z powodu
uprzemysłowienia pewnych rejonów białe pnie rosnących tam drzew pokryły się sadzą.
I co się stało z miernikowcami brzozowymi, jak sądzisz? - Chyba ciemne osobniki radziły sobie wówczas lepiej? - Owszem, nie
minęło wiele czasu, a ich liczba zaczęła rosnąć. Od roku 1848 do 1948 odsetek
czarnych miernikowców zwiększył się w niektórych okolicach od 1 do 99%.
Środowisko się zmieniło, jasne ubarwienie przestało być zaletą w walce o byt.
Stało się wręcz przeciwnie! Biali „przegrani” padali ofiarą ptaków natychmiast,
gdy pojawiali się na drzewach. Ale znów nastąpiła bardzo istotna zmiana. W
ciągu ostatnich lat, dzięki mniejszemu zużyciu węgla i lepszym systemom
oczyszczającym stosowanym w fabrykach, zanieczyszczenie środowiska znacznie się
zmniejszyło. - I pnie brzóz znów są białe? - I dlatego miernikowce brzozowe powracają do białego ubarwienia.
To właśnie nazywa się przystosowaniem. Mówimy o prawie przyrody. - Rozumiem. - Jest wiele
przykładów ingerencji człowieka w środowisko. - O czym myślisz? - Usiłowano na przykład zwalczać szkodniki rozmaitymi substancjami
trującymi. Za pierwszym razem rezultat był dobry. Ale gdy opryskuje się pole
czy sad środkiem owadobójczym, w rzeczywistości wywołuje się małą katastrofę
ekologiczną dla szkodników, które pragnie się zwalczyć. Z powodu ciągłych
mutacji może pojawić się grupa szkodników bardziej odpornych na truciznę, którą
się posłużono. Ci „wygrani” mają teraz swobodniejsze pole do działania i w ten
sposób rozmaite szkodniki stają się coraz trudniejsze do zwalczania, właśnie na
skutek prób ich zniszczenia podejmowanych przez człowieka. Bo przecież
przeżywają najbardziej odporne osobniki. - Wieje grozą. - W każdym razie jest się nad czym zastanawiać. Staramy się zwalczyć
szkodliwych intruzów również w naszym ciele. Myślę tu o bakteriach. - Używamy penicyliny i innych antybiotyków. - A kuracja penicylinowa wywołuje właśnie „katastrofę ekologiczną”
dla tych małych potworów. Ale z czasem, gdy coraz hojniej używamy penicyliny,
pewne bakterie uodporniają się na nią. W ten sposób wyhodowaliśmy grupę
bakterii, które o wiele trudniej zwalczyć niż poprzednie. Musimy używać coraz
silniejszych antybiotyków, aż w końcu... - W końcu opanują nas bakterie? Aż wreszcie trzeba będzie do nich
strzelać? - Może posunęłaś się zbyt daleko? Ale pewne jest, że współczesna
medycyna stworzyła poważny dylemat. Dotyczy to nie tylko faktu, że niektóre
bakterie stają się bardziej złośliwe niż przedtem. Kiedyś wielu dzieciom nie
dane było przeżyć, ich organizmy nie pokonywały rozmaitych chorób. Tak, tak,
bardzo często przeżywały jedynie nieliczne. Ale współczesna medycyna w pewnym
sensie wykluczyła dobór naturalny. To, co pomaga jakiemuś osobnikowi, może na
dłuższą metę osłabić odporność rodzaju ludzkiego na rozmaite choroby. Jeśli w
ogóle nie będziemy mieć na względzie „higieny dziedziczenia”, może to
doprowadzić do degeneracji naszego gatunku - dziedziczna odporność na poważne
choroby zostanie osłabiona. - To dość straszna perspektywa. - Ale prawdziwy filozof nie powinien unikać wskazywania tego, co
straszne, jeśli uważa to za prawdziwe. Spróbujmy podsumować jeszcze raz. - Bardzo proszę! - Można powiedzieć, że życie to wielka loteria, w której widoczne
są tylko wygrane losy. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Ci, którzy w walce o byt okazali się stroną przegraną, odeszli.
Za każdym istniejącym na Ziemi gatunkiem roślin czy zwierząt stoi wiele
milionów lat dobierania „wygranych losów”. A „losy przegrane”, no cóż, one
pokazują się tylko raz. Nie ma więc dziś żadnego gatunku roślin czy zwierząt,
którego nie można by nazwać „wygranym losem” na wielkiej loterii życia. - Bo zostają tylko najlepsi. - Możesz tak powiedzieć. A teraz podaj mi planszę, którą przyniósł
ten... no, ten opiekun zwierząt. Zofia podała
mu rysunek przedstawiający arkę Noego. Z drugiej strony planszy naszkicowano
drzewo genealogiczne rozmaitych gatunków zwierząt. Ten właśnie schemat pragnął
jej teraz pokazać Alberto. - Ten rysunek ilustruje podział różnych gatunków roślin i
zwierząt. Widzisz, że poszczególne gatunki należą do różnych grup, klas i
rzędów. - Tak? - Człowiek wraz z małpami zalicza się do naczelnych. Naczelne to
ssaki, a wszystkie ssaki należą do kręgowców, które z kolei zaliczają się do
zwierząt wielokomórkowych. - To mi przypomina Arystotelesa. - Zgoda. Ale ten schemat pokazuje nie tylko podział gatunków taki,
jaki mamy dzisiaj. Mówi nam też o historii rozwoju życia. Widzisz na przykład,
że ptaki w pewnym momencie wyodrębniły się z gadów, gady wyodrębniły się z
płazów, a płazy z ryb. - Tak, widać to wyraźnie. - Za każdym razem, gdy jakaś linia rozdziela się na dwie, oznacza
to, że zaistniały mutacje, które doprowadziły do powstania nowych gatunków. W
podobny sposób z biegiem lat powstały także różne typy i gromady zwierząt. Ale
ten szkic jest bardzo uproszczony. W rzeczywistości na świecie żyje dzisiaj ponad
milion różnych gatunków zwierząt, a ten milion stanowi zaledwie ułamek
wszystkich gatunków, jakie żyły na Ziemi. Widzisz na przykład, że pewna grupa
stawonogów, nosząca nazwę „trylobitów”, całkiem wymarła. - A na samym dole są organizmy jednokomórkowe. - Niektóre z nich nie zmieniły się być może od paru miliardów lat.
Widzisz też, że od organizmów jednokomórkowych wiedzie linia do królestwa
roślin. Bo najprawdopodobniej rośliny także pochodzą od tej samej prakomórki,
co wszystkie zwierzęta. - To widzę. Ale zastanawiam się nad czymś. - Tak? - Skąd wzięła się ta pierwsza „prakomórka”? Czy Darwin miał na to
jakąś odpowiedź? - Mówiłem ci już, że był on ostrożnym człowiekiem. Ale odnośnie
tej kwestii pokusił się jednak o czystą spekulację. Pisał: ...jeśli
(i ach! cóż to za jeśli!) moglibyśmy wyobrazić sobie jakąś niedużą, ciepłą
sadzawkę, gdzie obecne są wszystkie sole zawierające amoniak i fosfor, a także
światło, ciepło, elektryczność i temu podobne, i że utworzył się w niej
poprzez reakcję chemiczną związek białkowy, gotów do jeszcze bardziej
skomplikowanych zmian... - To co? - Darwin rozważał, w jaki sposób z materii nieorganicznej mogła
powstać pierwsza żywa komórka. Współczesna nauka wyobraża sobie, że pierwsza
prymitywna forma życia powstała właśnie w takiej „niedużej, ciepłej sadzawce”,
jaką naszkicował Darwin. - Opowiedz mi o tymi - Będziesz musiała zadowolić się jedynie bardzo powierzchownym
zarysem, i pamiętaj, że rozstajemy się z Darwinem i przeskakujemy do
najnowszych badań nad pochodzeniem życia na Ziemi. - Aż się trochę zdenerwowałam. Bo nikt chyba nie wie na pewno,
jak powstało życie? - Pewności nie ma, ale na właściwym miejscu jest coraz więcej
kawałków układanki, przedstawiającej obrazek, jak mogło powstać życie. - Mów dalej! - Ustalmy najpierw, że wszelkie życie na Ziemi - zarówno rośliny,
jak i zwierzęta - zbudowane jest z dokładnie tych samych pierwiastków.
Najprostsza definicja mówi, że życie to materia, która w roztworze pożywki ma
zdolność dzielenia się na dwie identyczne części. Procesem tym steruje
substancja nazywana DNA. DNA tworzy chromosomy, czyli materiał genetyczny,
który znajduje się we wszystkich żywych komórkach. Mówimy także o cząsteczce,
czyli molekule DNA, gdyż w rzeczywistości jest to skomplikowana molekuła
czy makromolekuła. - Tak? - Ziemia narodziła się wraz z powstaniem systemu słonecznego 4,6
miliarda lat temu. Z początku była rozżarzoną masą, ale z czasem jej skorupa
ostygła. Współczesna nauka uważa, że życie powstało około 3-4 miliardów lat
temu. - To brzmi zupełnie nieprawdopodobnie. - Nie wolno ci tak mówić, dopóki nie wysłuchasz mnie do końca. Po
pierwsze, musisz wziąć pod uwagę, że nasza planeta wyglądała wtedy zupełnie
inaczej niż dzisiaj. Ponieważ nie istniało życie, w atmosferze nie było tlenu.
Wolny tlen wytworzył się dopiero dzięki fotosyntezie zachodzącej w roślinach. I
właśnie fakt, że nie było tlenu, jest ogromnie istotny. Nie do pomyślenia jest,
aby cegiełki, z których zbudowane jest życie i z których z kolei powstało DNA,
ukształtowały się w atmosferze zawierającej tlen. - Dlaczego? - Ponieważ tlen jest bardzo aktywnym pierwiastkiem. Cegiełki, z
których jest zbudowane DNA, utleniłyby się, zanim powstałyby skomplikowane
molekuły DNA. - Aha. - Dlatego wiemy z całą pewnością, że dziś nie powstaje żadne nowe
życie, nawet najmniejsza bakteria ani wirus. Wszelkie życie na Ziemi
trwa dokładnie tyle samo. Słoń ma równie długie drzewo genealogiczne jak
najprostsza bakteria. Można niemal powiedzieć, że słoń - albo człowiek - jest w
rzeczywistości połączoną kolonią zwierząt jednokomórkowych. Każda bowiem
komórka w ciele zawiera dokładnie ten sam materiał genetyczny. Cały przepis na
to, kim jesteśmy, tkwi więc ukryty w każdej najmniejszej komórce w ciele. - Dziwnie o tym myśleć. - Jedną z wielkich zagadek życia pozostaje fakt, że komórki
zwierząt wielokomórkowych mają zdolność specjalizowania funkcji. Nie wszystkie
bowiem właściwości dziedziczne uruchamiane są we wszystkich komórkach. Niektóre
takie właściwości, czyli geny, są „wyłączone”, a inne „włączone”. Komórka wątroby
produkuje inne białka niż komórka nerwowa czy komórka skóry. Ale i w komórce
wątroby, i w komórce nerwowej czy komórce skóry znajduje się taka sama molekuła
DNA, która zawiera cały przepis na organizm. - To fascynujące! - Kiedy w atmosferze nie było tlenu, wokół naszej planety nie było
także ochronnej warstwy ozonu, swobodny dostęp miało więc promieniowanie
kosmiczne. Najprawdopodobniej właśnie owo promieniowanie odegrało istotną rolę,
kiedy tworzyły się pierwsze cząsteczki. Energia promieniowania kosmicznego
sprawiła, że różne substancje chemiczne na Ziemi zaczęły się łączyć w
skomplikowane makromolekuły. - Zrozumiałam. - Ale powtórzę: aby mogły powstać takie skomplikowane molekuły, z
których zbudowane jest wszelkie życie, spełnione muszą być dwa warunki: w
atmosferze nie ma tlenu i istnieje dostęp dla promieniowania
kosmicznego. - Rozumiem. - W tej „małej, ciepłej sadzawce” - czyli „prazupie”, pierwotnym
bulionie, jak często określa to współczesna nauka - powstała więc kiedyś
niesłychanie skomplikowana makromolekuła, która miała zadziwiającą zdolność
dzielenia się na dwie identyczne z nią samą. I wtedy rozpoczęła się długa
ewolucja, Zosiu. Upraszczając, możemy powiedzieć, że był to pierwszy materiał
genetyczny, pierwsze DNA i pierwsza żywa komórka. Komórka ta stale się
dzieliła, ale od samego początku następowały także ciągłe mutacje. Po niezwykle
długim czasie powstały jednokomórkowe organizmy, które zaczęły się łączyć,
tworząc bardziej złożone organizmy wielokomórkowe. Ruszyła fotosynteza i w ten
sposób powstała atmosfera zawierająca tlen. Miała ona podwójne znaczenie: po
pierwsze, dzięki temu mogły rozwinąć się zwierzęta, które do życia potrzebują
tlenu, a poza tym atmosfera chroniła przed szkodliwym wpływem promieniowania
kosmicznego. Bo właśnie owo promieniowanie - zapewne będące „iskrą”, dzięki której
mogła powstać pierwsza komórka - ma szkodliwy wpływ na wszelkie życie. - Ale atmosfera nie mogła chyba powstać przez jedną noc. Jak
poradziły sobie z tym pierwsze formy życia? - Życie
powstało w „pierwotnym morzu” - które nazywamy „prazupą”. Tam mogło istnieć,
chronione przed niebezpiecznym promieniowaniem. Dopiero dużo później - a więc
po tym, jak życie w morzu wytworzyło atmosferę - pierwsze płazy wypełzły na
ląd. O reszcie już mówiliśmy. Siedzimy tu sobie w małej chatce w lesie i cofamy
się myślą do początków procesu, który trwał trzy albo cztery miliardy lat. I
właśnie w nas ten długi proces doszedł do świadomości samego siebie. - Czy uważasz, że to wszystko wydarzyło się ot, tak sobie? - Nie, tego nie powiedziałem. Fakt, że można narysować drzewo
genealogiczne gatunków, dowodzi, że ewolucja miała pewien kierunek. Przez
miliony lat tworzyły się zwierzęta o coraz bardziej skomplikowanym systemie
nerwowym i z czasem o coraz większym mózgu. Osobiście uważam, że to nie może
być przypadek. A co ty o tym sądzisz? - Uważam, że to niemożliwe, aby absolutnie czysty przypadek
stworzył ludzkie oko. Czy nie sądzisz, że w tym, iż możemy widzieć otaczający
nas świat, kryje się jakiś sens? - Darwina także zdumiewała ewolucja oka. Nie mógł pogodzić się z
myślą, że coś tak wyrafinowanego jak oko mogło powstać wyłącznie przez dobór
naturalny. Zofia
siedziała wpatrzona w Alberta. Zastanawiała się, jakie to dziwne, że żyje
właśnie teraz, że żyje tylko ten jeden raz i że nigdy więcej nie wróci do
życia. Nagle wykrzyknęła: - „Na cóż tworzenie wieczne, na cóż uganianie, jeśli stworzone
pada w nicości otchłanie?!” Alberto
popatrzył na nią surowo: - Nie wolno tak mówić, moje dziecko. To słowa diabła. - Diabła? - Mefistofelesa, z Fausta Goethego. „Was soli uns denn das ew’ge
Schaffen! Geschaffenes zu nichts hinwegzuraffen!” - Ale jaki jest sens tych słów? - Faust umierając - spoglądając wstecz na swoje życie - mówi
triumfalnie: I wtedy
mógłbym rzec: trwaj chwilo, o chwilo, jesteś piękną! Czyny dni
moich czas przesilą, u wrót wieczności klękną. W
przeczuciu szczęścia, w radosnym zachwycie, stanąłem
oto już na życia szczycie! - Pięknie powiedziane. - Ale teraz kolej na diabła. Gdy tylko Faust umarł, Mefistofeles
wykrzykuje: Co „minęło
„? - Myśl
głupia, prostacza; wszak
mijanie a nicość-to samo oznacza! Na cóż
tworzenie wieczne, na cóż uganianie, jeśli
stworzone pada w nicości otchłanie?! „Przeminęło!”
- doprawdy
powiedzieć trza śmiało: co minęło - właściwie nigdy nie
istniało, jeno tą złudą bytu kręciło się w kole! Już ja
wieczystą pustkę w zamian tego wolę. - To brzmi pesymistycznie, bardziej podobał mi się ten pierwszy
cytat. Choć jego życie dobiega końca, Faust widzi sens śladów, jakie zostawił
po sobie. - Bo czyż nie jest także konsekwencją teorii ewolucji, że uczestniczymy
w czymś wielkim, że każda najdrobniejsza forma życia ma znaczenie w wielkiej
całości? To my jesteśmy żyjącą planetą, Zosiu! To my jesteśmy wielką łodzią,
żeglującą przez wszechświat wokół płonącego słońca. Ale każdy z nas jest także łódką,
która żegluje przez życie z ładunkiem genów. Jeśli przewieziemy ten ładunek do
następnego portu, to znaczy, że nie żyliśmy na próżno. BJ0RNSTJERNE BJ0RNSON
wyraża tę myśl w wierszu Psalm II. Chwała
bądź wiecznej wiośnie życia, która
stworzyła dobro wszelkie: bytom
najmniejszym powstać dano, jedynie
forma ich przemija. Przez lat
miliony życie kwitnie i
nieustannie pnie się w górę, światy
mijają i powstają, z gatunków się gatunki rodzą. Któryś
jest kwiatem wiosny życia, wstąp w
jego radość ty, co żyjesz, aby
korzystać w ludzkim kształcie, na cześć
Wieczności, z toku czasu. Wstąp w
nieprzerwany trud Wieczności, swobodnie
wdychaj wieczny dzień. - To bardzo piękne. - Ale na razie na tym skończymy. Mówię już tylko: „światło!”. - Musisz skończyć z tą ironią. - „Światło!” - powiedziałem. Masz mnie słuchać! |