KIERKEGAARD


KIERKEGAARD

...Europa na skraju bankructwa.

 

Hilda popatrzyła na zegarek. Było już po czwartej. Odłożyła segregator na biurko i zbiegła do kuchni. Musiała zdążyć do szopy, zanim matce znudzi się czekanie. W pędzie rzuciła jeszcze okiem na lustro w mosiężnych ramach.

Szybko nastawiła wodę na herbatę i błyskawicznie przygotowała kilka kanapek.

Tak, tak, oczywiście, że spłata ojcu niezłego figla. Hilda coraz bardziej czuła się sprzymierzeńcem Zofii i Alberta. Zacznie się to już w Kopenhadze...

Wkrótce stała w szopie na łodzie z wielką tacą.

- Oto i drugie śniadanie - oznajmiła.

Matka trzymała w dłoni klocek z papierem ściernym. Odgarnęła włosy z czoła. Były trochę przykurzone.

- Ale chyba odpuścimy sobie dzisiaj obiad.

Usiadły na pomoście i zaczęły jeść.

- Kiedy tata wraca? - zapytała Hilda po chwili.

- W sobotę. Przecież wiesz.

- Ale o której? Mówiłaś, że najpierw przyjeżdża do Kopenhagi.

- Taak...

Matka żuła kanapkę z pasztetem i ogórkiem.

- Przylatuje do Kopenhagi około piątej. Samolot do Kristiansand odlatuje kwadrans po ósmej. Myślę, że gdzieś koło pół do dziesiątej wyląduje na Kjevik.

- To znaczy, że na Kastrup będzie miał parę godzin...

 

- A o co ci chodzi?

- O nic.. Zastanawiałam się tylko, jak będzie wracał.

Jadły. Kiedy Hilda uznała, że upłynęło już dość dużo czasu, zapytała:

- Czy Annę i Ole odzywali się jakoś ostatnio?

- Dzwonią od czasu do czasu. Chyba w lipcu przyjadą na urlop.

- Nie wcześniej?

- Nie, raczej nie.

- To znaczy, że w tym tygodniu będą w Kopenhadze...

- Co ty znów wymyślasz, Hildo?

- Nic. O czymś przecież musimy rozmawiać.

- Ale już dwukrotnie wspomniałaś o Kopenhadze.

- Naprawdę?

- No tak, ustaliłyśmy przecież, że tata ma międzylądowanie...

- To pewnie dlatego przyszli mi na myśl Annę i Ole.

Gdy skończyły jeść, Hilda pozbierała talerzyki i filiżanki na tacę.

- Muszę czytać dalej, mamo.

- Może i musisz...

Czy w tonie jej głosu nie zabrzmiał wyrzut? Umówiły się przecież, że razem wyczyszczą łódź przed powrotem ojca.

- Tatuś w pewnym sensie odebrał ode mnie przyrzeczenie, że skończę czytać tę książkę przed jego przyjazdem.

- I to właśnie jest niemądre. Że nie ma go w domu, to trudno, ale nie powinien na odległość dyrygować wszystkim, co tu się dzieje.

- Gdybyś tylko wiedziała, jak bardzo on dyryguje - powiedziała Hilda tajemniczo. - I możesz być pewna, że sprawia mu to dużo przyjemności.

Wróciła do pokoju i znów zabrała się do czytania.

Nagle Zofia usłyszała pukanie do drzwi. Alberto skarcił ją spojrzeniem.

- Nie pozwolimy, by nam przeszkadzano.

Pukanie przybrało na sile.

- Opowiem ci o pewnym duńskim filozofie, któremu nie w smak była filozofia Hegla - zapowiedział Alberto.

Ale pukanie przerodziło się w łomot, od którego całe drzwi się trzęsły.

- To oczywiście major znów przysłał kolejną postać z bajki, chcąc sprawdzić, czy damy się złapać na ten lep - stwierdził Alberto. - Podobne sztuczki nic go nie kosztują.

- Ale jeśli nie otworzymy drzwi i nie zobaczymy, kto to jest, nic go nie będzie kosztowało zburzenie całego domu.

- Może masz rację. A więc otwórzmy.

Podeszli do drzwi. Zofia przypuszczała, że ujrzy jakąś ogromną postać. Ale na schodkach prowadzących do chaty stała nieduża dziewczynka w letniej, kwiecistej sukience. Miała długie jasne włosy. W dłoni trzymała dwie małe buteleczki, jedną czerwoną, drugą niebieską.

- Cześć! - przywitała ją Zofia. - Kto ty jesteś?

- Mam na imię Alicja - przedstawiła się dziewczynka i dygnęła onieśmielona.

- Dokładnie tak jak myślałem - pokiwał głową Alberto. - To Alicja w Krainie Czarów.

- Ale jak tu trafiła?

Alicja sama odpowiedziała:

- Kraina Czarów to kraina bez żadnych granic. To znaczy, że Kraina Czarów jest wszędzie - mniej więcej tak jak ONZ. Dlatego nasza kraina powinna zostać członkiem honorowym ONZ. Powinniśmy mieć swoich reprezentantów we wszystkich komisjach. Bo także ONZ pochodzi z krainy ludzkich snów.

- Och, ten major! - burknął Alberto.

- A co cię tu sprowadza? - zapytała Zofia.

- Miałam przekazać Zofii te dwie filozoficzne buteleczki.

Podała Zofii buteleczki. Obydwie były zrobione z przezroczystego szkła, ale jedna zawierała płyn czerwony, a druga niebieski. Na czerwonej butelce widniał napis: „WYPIJ MNIE”, a na niebieskiej: „MNIE TEŻ WYPIJ”.

W następnej chwili obok chaty przebiegł biały królik. Poruszał się wyprostowany na dwóch nogach, a na dodatek ubrany był w kamizelkę i surdut. Tuż przed chatką wyciągnął z kamizelki zegarek i westchnął:

- Och, mili moi! Spóźnię się!

Znów zaczął pędzić. Alicja pobiegła za nim. W biegu dygnęła jeszcze razi oświadczyła:

- Znów się zaczyna.

- Pozdrów Dinę i Królową! - zawołała za nią Zofia. Alicja zniknęła. Alberto i Zofia dalej stali na schodach i badawczo przyglądali się buteleczkom.

- WYPIJ MNIE i MNIE TEŻ WYPIJ - przeczytała Zofia. - Nie wiem, czy się odważę. Może to trujące.

Alberto tylko wzruszył ramionami.

- To przecież od majora, a wszystko, co jest od majora, jest tylko świadomością. A więc to taki sok z myśli.

Zofia otworzyła czerwoną butelkę i ostrożnie przyłożyła ją do ust. Płyn miał dziwny, słodki smak, ale to nie wszystko: jednocześnie coś zaczęło się dziać z otoczeniem.

Nagle jezioro, las i chata zaczęły jakby zlewać się ze sobą. Miała wrażenie, że wszystko, co widzi, jest jedną osobą, a tą osobą była sama Zofia. Podniosła wzrok na Alberta, ale wydało jej się, że i on jest częścią jej duszy.

- To bardzo dziwne - powiedziała. - Widzę tak jak przedtem, ale wszystko się ze sobą łączy. Czuję, że wszystko jest jedną świadomością.

Alberto kiwnął głową, ale to było tak, jakby Zofia skinęła samej sobie.

- To panteizm, czyli filozofia jedności - powiedział. - Duch świata romantyków. Postrzegali wszystko jako jedno wielkie „ja”. To także Hegel, który nie doceniał pojedynczego człowieka i postrzegał wszystko jako wyraz jednego rozumu świata.

- Czy mam napić się z tej drugiej buteleczki?

- Tak mówi napis.

Zofia odkręciła korek niebieskiej flaszeczki i upiła spory łyk. Ten sok miał smak bardziej orzeźwiający, nieco kwaśniejszy niż czerwony. Ale i tym razem we wszystkim, co ją otaczało, nastąpiła nagła zmiana.

W ciągu sekundy działanie czerwonego napoju ustąpiło i wszystko powróciło na dawne miejsca. Alberto z powrotem stał się sobą, drzewa w lesie były po prostu drzewami, a jeziorko - niedużym oczkiem wodnym.

Ale i to trwało zaledwie sekundę, bo wszystko, co Zofia widziała, zaczęło się od siebie odsuwać. Las przestał być lasem, każde drzewo rosło oddzielnie, niczym cały odrębny świat. Każda najdrobniejsza gałązka była niczym baśń, o której można opowiedzieć tysiące baśni.

Jeziorko nagle stało się bezkresnym morzem, nie ze względu na głębokość czy szerokość, ale lśniące szczegóły i delikatnie rzeźbione zatoczki. Zofia zrozumiała, że mogłaby poświęcić całe życie na przyglądanie się temu, ale nawet gdy jej życie dobiegnie kiedyś końca, jezioro pozostanie niezgłębioną tajemnicą.

Podniosła wzrok na koronę drzewa. Trzy wróbelki zajęte były swą dziwną zabawą. Zofia już wcześniej wiedziała, że ptaszki siedzą na tym drzewie, zauważyła je także, kiedy wypiła napój z czerwonej buteleczki, ale wtedy nie widziała ich jakby naprawdę. Czerwona buteleczka zatarła wszelkie przeciwieństwa i wszelkie indywidualne różnice.

Zofia zeszła z kamiennej płyty progu i pochyliła się nad trawą. Odkryła całkiem nowy świat, czuła się mniej więcej tak jak nurek, który głęboko pod wodą po raz pierwszy otworzy oczy. W mchu między kępkami trawy i na źdźbłach wprost roiło się od żywych stworzonek. Zofia spostrzegła pająka, który z mozołem gramolił się po mchu, czerwoną mszycę wędrującą w górę i w dół źdźbła trawy i nieduży oddział mrówek, zajętych jakąś bardzo ważną pracą. Ale każda mrówka unosiła nogi w swój szczególny sposób.

Najdziwniejsze jednak było to, że kiedy znów się podniosła i spojrzała na Alberta, który stał na progu chaty, dostrzegła w nim teraz zadziwiającą osobę. Był jak człowiek z innej planety albo bohater zupełnie innej bajki. Jednocześnie w całkiem nowy sposób przeżywała to, że ona sama jest wyjątkową osobą. Była nie tylko człowiekiem, nie tylko piętnastoletnią dziewczynką. Była Zofią Amundsen i tylko ona nią była.

 

- Co widzisz? - zapytał Alberto.

- Widzę, że jesteś niezwykłym cudakiem.

- Naprawdę?

- Myślę, że nigdy nie zrozumiem, jak to jest: być innym człowiekiem. Na całym świecie przecież nie ma dwóch identycznych ludzi.

- A las?

- Nie jest już stopiony w jedno. Jest jak wszechświat pełen cudownych baśni.

- Wobec tego jest tak, jak myślałem. Niebieska buteleczka to indywidualizm, na przykład reakcja S0RENA KIERKEGAARDA na romantyczną filozofię jedności. Ale współczesny Kierkegaardowi był także inny Duńczyk; myślę o słynnym baśniopisarzu Andersenie. Obdarzony był przenikliwym spojrzeniem, wyczulonym na niepojęte szczegóły przyrody. Filozofem, który dostrzegł to samo ponad sto lat wcześniej, był Niemiec LEIBNIZ. Zareagował na filozofię jedności Spinozy podobnie jak Soren Kierkegaard zareagował na Hegla.

- Słucham, co mówisz, a jednocześnie wydajesz mi się taki dziwny, że mam ochotę się śmiać.

- Rozumiem. Upij jeszcze raz łyczek z czerwonej butelki. Usiądziemy na schodach i zanim się dzisiaj rozstaniemy, powiemy sobie kilka słów o Kierkegaardzie.

Zofia przysiadła na schodach koło Alberta. Wypiła łyk z czerwonej buteleczki i wszystko znów zaczęło się ze sobą zlewać. Prawdę mówiąc, zlało się aż za bardzo, bo Zofię ogarnęło uczucie, że żadna różnica nie ma już znaczenia. Musiała jeszcze raz umoczyć język w niebieskiej butelce, by świat stał się mniej więcej taki, jaki był przed przybyciem Alicji.

- Ale co jest prawdą? - zapytała. - Czy to czerwona butelka czy niebieska daje właściwe odczucia?

- I czerwona, i niebieska, Zosiu. Nie możemy powiedzieć, że romantycy się mylili, istnieje bowiem tylko jedna rzeczywistość. Ale może byli zbyt jednostronni.

- A co z niebieską butelką?

- Sądzę, że Kierkegaard pociągnął z niej kilka głębszych łyków. Był w każdym razie bardzo wyczulony na znaczenie jednostki. Jesteśmy nie tylko dziećmi swojego czasu. Każdy z nas jest poza tym wyjątkową osobowością, która żyje tylko ten jeden raz.

- A tym Hegel szczególnie się nie przejmował?

- Nie, bardziej interesowały go grube rysy historii. To właśnie tak oburzyło Kierkegaarda. Uważał, że zarówno filozofia jedności romantyków, jak i „historyzm” Hegla zagubiły gdzieś odpowiedzialność jednostki za własne życie. Dlatego dla Kierkegaarda Hegel i romantycy byli jak dwa łokcie tej samej materii.

- Rozumiem, że mogło go to denerwować.

- Soren Kierkegaard urodził się w roku 1813 i został przez ojca wychowany bardzo surowo. Odziedziczył też po nim religijną melancholię.

- To zabrzmiało naprawdę ponuro.

- Właśnie z powodu swej melancholii czuł się zobowiązany zerwać zaręczyny. W środowisku kopenhaskiego mieszczaństwa nie zostało to potraktowane łaskawie. Wcześnie więc stał się osobą wyklętą, odrzuconą. Z czasem, co prawda zaczął coraz mocniej atakować. Stawał się coraz bardziej jednym z tych, których Ibsen nazwał później „wrogami ludu”.

- Z powodu zerwanych zaręczyn?

- Nie, nie tylko. Pod koniec życia przedstawił ostrą krytykę kultury. Powiedział: „Cała Europa znalazła się na skraju bankructwa”. Uważał, że żyje w czasach zupełnie pozbawionych namiętności i zaangażowania. Szczególnie ostro reagował na brak zaangażowania religijnego wśród członków Kościoła. Był bezlitosny w krytyce tego, co nazywamy „niedzielnym” chrześcijaństwem.

- Dzisiaj powinno się raczej mówić o „chrześcijaństwie konfirmacyjnym”. Większość przystępuje do konfirmacji tylko i wyłącznie ze względu na prezenty.

- Tak, dobrze to zrozumiałaś. Dla Kierkegaarda chrześcijaństwo jest tak przytłaczające i tak sprzeczne z rozumem, że stawia człowieka w sytuacji albo-albo. Nie można być chrześcijaninem „trochę” czy „do pewnego stopnia”. Bo albo Jezus zmartwychwstał pierwszego dnia Wielkanocy, albo nie. A jeśli rzeczywiście powstał z martwych, jeśli naprawdę umarł, by nas zbawić, to jest to tak niesamowite, że musi przeniknąć całe nasze życie.

- Rozumiem.

- Kierkegaard dostrzegał, że zarówno Kościół, jak i większość ludzi ma bardzo przyziemny stosunek do zagadnień religijnych. Dla niego samego religia i rozum były jak ogień i woda. Nie wystarczy wierzyć w prawdziwość Chrystusa. Wiara chrześcijańska oznacza pójście w ślady Chrystusa.

- A co to ma wspólnego z Heglem?

- No, może zaczęliśmy od niewłaściwego końca.

- Wobec tego proponuję, żebyś włączył wsteczny bieg i ruszył jeszcze raz.

- Kierkegaard rozpoczął studia teologiczne już w siedemnastym roku życia, ale z czasem coraz bardziej interesowały go zagadnienia filozoficzne. Gdy miał lat dwadzieścia siedem, uzyskał stopień magistra pisząc pracę „O pojęciu ironii”. Rozprawia się w niej z ironią romantyczną i swawolną zabawą romantyków z iluzją. Tej formie ironii przeciwstawił „ironię sokratesową”. Sokrates także posługiwał się ironią jako środkiem działania, ale czynił to, by dotrzeć do najgłębszych prawd życia. W przeciwieństwie do romantyków Sokrates należał do tych, których Kierkegaard nazywał „myślicielami egzystencji”. Myśliciel egzystencji całym swym istnieniem oddaje się dociekaniom filozoficznym.

- Ach tak.

- Po zerwanych zaręczynach Kierkegaard wyjechał w roku 1841 do Berlina, gdzie, między innymi przysłuchiwał się wykładom Schellinga.

- Czy spotkał Hegla?

- Nie, Hegel zmarł dziesięć lat wcześniej, ale duch Hegla panował zarówno w Berlinie, jak i dużej części Europy. Jego „system” wykorzystywano jako swego rodzaju ogólne wyjaśnienie wszystkich typów zagadnień. Natomiast Kierkegaard stwierdził, że obiektywne prawdy, którymi zajmowała się filozofia heglowska, są dla egzystencji pojedynczego człowieka całkowicie nieistotne.

- A jakie prawdy są istotne?

- Kierkegaard uważał, że ważniejsze od znalezienia Prawdy przez wielkie P jest odszukiwanie prawd ważnych dla życia konkretnego człowieka. Ważne jest, by znaleźć „prawdę dla mnie”. W taki oto sposób przeciwstawił pojedynczego człowieka - czyli jednostkę - „systemowi”. Jego zdaniem, Hegel zapomniał, że sam jest człowiekiem. Kierkegaard pisze o heglowskim typie profesora w następujących słowach: „Podczas gdy oddający się spekulacjom Pan Profesor wysokiego rodu wyjaśnia całe istnienie, w roztargnieniu zapomniał, jak sam się nazywa: że jest człowiekiem, po prostu człowiekiem, a nie fantastycznym punktem 3/8 jakiegoś paragrafu”.

- A czym, zdaniem Kierkegaarda, jest człowiek?

- Na takie pytanie nie można odpowiedzieć ogólnie. Uniwersalny opis natury człowieka czy jego „istoty” w ogóle nie interesuje Kierkegaarda. Istotna jest egzystencja jednostki. A człowiek nie przeżywa swego istnienia siedząc za biurkiem. Dopiero gdy człowiek działa - a zwłaszcza gdy dokonuje ważnych wyborów - odnosi się do swego własnego istnienia. Opowiada się pewną historię o Buddzie, która może zilustrować, o co chodziło Kierkegaardowi.

- O Buddzie?

- Tak, bowiem także filozofia Buddy za punkt wyjścia przyjmuje istnienie człowieka. Pewnego razu jakiś mnich zarzucił mu, że daje niejasne odpowiedzi na ważne pytania, takie jak czym jest świat albo czym jest człowiek. W odpowiedzi Budda podał przykład człowieka zranionego zatrutą strzałą. Ranny nie pytałby, powodowany ciekawością, z czego wykonana została strzała, jakiej trucizny użyto i pod jakim kątem została wystrzelona.

- Wolałby raczej, by ktoś usunął strzałę i opatrzył ranę.

 

- Prawda? Bo to było ważne dla jego istnienia. Zarówno Budda, jak i Kierkegaard mieli niezachwianą świadomość tego, że istnieją zaledwie przez krótką chwilę. A człowiek nie doświadcza swego istnienia za biurkiem, spekulując o naturze ducha świata.

- Rozumiem.

- Kierkegaard stwierdził także, że prawda jest „subiektywna”. Nie uważał przez to wcale, że wszystko jedno, co myślimy czy sądzimy. Uważał, że prawdy, które mają dla nas istotne znaczenie, są osobiste. Jedynie takie prawdy są „prawdami dla mnie”.

- Czy możesz mi podać przykład takiej subiektywnej prawdy?

- Istotne na przykład jest pytanie, czy nauka Chrystusa jest prawdą. Nie jest to pytanie, do którego można mieć stosunek teoretyczny, czyli akademicki. Dla kogoś, kto „rozumie samego siebie w istnieniu”, chodzi tu o życie albo śmierć. Nie jest więc to zagadnienie, o którym się dyskutuje wyłącznie dla samej dyskusji. To coś, do czego człowiek się zbliża z największą namiętnością i żarliwością.

- Rozumiem.

- Jeśli wpadniesz do wody, nie masz teoretycznego stosunku do tego, czy utoniesz, czy nie. Pytanie, czy w wodzie są krokodyle, nie jest ani „interesujące”, ani „nieinteresujące”. To kwestia życia i śmierci.

- Jasne.

- Musimy więc odróżnić filozoficzne pytanie o to, czy istnieje Bóg, od stosunku pojedynczego człowieka do takiego pytania. Wobec takich pytań każdy człowiek stoi całkiem sam. Zbliżyć się do nich możemy jedynie poprzez wiarę. Rzeczy, które możemy poznać rozumem, są zdaniem Kierkegaarda absolutnie nieistotne.

- To chyba musisz mi wytłumaczyć.

- 8 plus 4 równa się 12, Zosiu. Możemy to stwierdzić z całą pewnością. To przykład „prawd rozumu”, o których mówili wszyscy filozofowie po Kartezjuszu. Ale czy taką prawdę mamy włączyć do modlitwy wieczornej? Czy nad tym będziemy się zastanawiać w chwili śmierci? Nie, takie prawdy są, być może, obiektywne i powszechne, ale właśnie dlatego są całkowicie obojętne dla istnienia jednostki, - A co z wiarą?

- Nie możesz wiedzieć, czy jakiś człowiek wybaczył ci twój zły postępek. Dlatego właśnie jest to dla ciebie ważne z punktu widzenia twojego istnienia. To pytanie, do którego masz żywy stosunek. Nie możesz też wiedzieć, czy jakaś inna osoba cię lubi. Możesz tylko w to wierzyć lub mieć taką nadzieję. Ale jest to dla ciebie ważniejsze od faktu, że suma kątów w trójkącie wynosi 180 stopni. A poza tym nie myśli się o prawie przyczynowości czy formach postrzegania, gdy przeżywa się swój pierwszy w życiu pocałunek.

- To by było rzeczywiście odjazdowe!

- Wiara ważna jest przede wszystkim, gdy chodzi o kwestie religijne. Kierkegaard pisał o tym: „Jeśli Boga mogę pojąć obiektywnie, to nie wierzę, ale właśnie dlatego, że nie mogę go ująć obiektywnie, muszę wierzyć. I jeśli pragnę zachować wiarę, muszę stale pilnować, by utrzymać obiektywną niepewność, by w obiektywnej niepewności znaleźć się na głębinie wody i nadal wierzyć”.

- To dość skomplikowane.

- Wcześniej wielu starało się udowodnić istnienie Boga, a w każdym razie pojąć go rozumem. Ale gdy ktoś zadowoli się takimi dowodami na istnienie Boga czy argumentami rozumowymi, traci przy tym samą wiarę, a wraz z nią żarliwość religijną. Nie jest bowiem istotne, czy nauka Chrystusa jest prawdziwa, lecz czy jest ona prawdziwa dla mnie. W średniowieczu tę samą myśl wyrażano w stwierdzeniu: „credo quia absurdum”.

- Och, znów używasz obcych słów!

- To znaczy: „Wierzę, ponieważ jest to sprzeczne z rozumem”. Gdyby religia odwoływała się do rozumu, a nie do innych stron człowieka, nie byłaby wtedy kwestią wiary.

- Teraz rozumiem.

 

- Przyjrzeliśmy się już, co Kierkegaard rozumiał przez „egzystencję”, co było dla niego „prawdą subiektywną” i jak rozumiał pojęcie „wiary”. Wszystkie te trzy pojęcia zostały ukształtowane jako krytyka tradycji filozoficznej, a w szczególności Hegla. Mieściła się w tym także „krytyka cywilizacji”. Zdaniem Kierkegaarda człowiek we współczesnym społeczeństwie miejskim stał się „publicznością” czy „ogółem”, a główną cechą tłumu jest „czcza gadanina”. Dziś chyba posłużylibyśmy się słowem „konformizm”, co oznacza, że wszyscy „uważają tak samo” i „są za tym samym”, nie mając do tego namiętnego stosunku.

- Zastanawiam się, czy Kierkegaard nie miałby czegoś do powiedzenia rodzicom Jorunn.

- Ale nie zawsze był tak łaskawy w swoich charakterystykach. Miał ostre pióro i posługiwał się gorzką ironią. Potrafił na przykład używać tak drastycznych sformułowań, jak „tłum jest nieprawdą” lub „prawda jest zawsze w mniejszości”. Twierdził także, że większość ludzi ma beztroski stosunek do istnienia.

- Zbieranie lalek Barbie to jedno. Gorzej, jeśli samemu jest się taką lalką...

- To zbliża nas do nauki Kierkegaarda o trzech „stadiach na drodze życia”.

- Co powiedziałeś?

- Kierkegaard uważał, że istnieją trzy różne typy życia. On sam używa określenia stadia. Są to: „stadium estetyczne”, „stadium etyczne” i „stadium religijne”. Posługuje się słowem „stadium”, by podkreślić, że człowiek może żyć na którymś z dwóch niższych stadiów i nagle przeskoczyć na wyższe. Ale wielu ludzi przez całe życie pozostaje w tym samym stadium.

- Zgaduję, że zaraz nastąpi dokładniejsze wyjaśnienie. Bardzo jestem ciekawa, w którym stadium ja sama się znajduję.

- Ktoś, kto żyje w stadium estetycznym, żyje chwilą i w każdym momencie stara się osiągnąć przyjemność. Dobre jest to, co jest piękne, ładne albo przyjemne. Taki człowiek żyje tylko i wyłącznie w świecie zmysłów. „Estetyk” jest piłeczką, którą miotają jego własne żądze i nastroje. Negatywne jest to, co jest nudne czy „niefajne”.

- Bardzo dziękuję, dobrze znam takie nastawienie do życia.

- Dlatego typowy romantyk żyje w stadium estetycznym. Nie chodzi tu bowiem tylko o przyjemności zmysłowe. Również ktoś, kto ma beztroski stosunek do rzeczywistości - albo na przykład do sztuki czy filozofii, którą uprawia - żyje w stadium estetycznym. Nawet do żałoby i cierpienia można odnosić się w sposób estetyczny. Wówczas rządzi próżność. Ibsen naszkicował wizerunek typowego „estetyka” w Peer Gyncie.

- Chyba rozumiem już, o co chodzi.

- Poznajesz w tym siebie?

- Nie całkiem. Ale uważam, że trochę przypomina to majora.

- No, może i tak, Zosiu... Chociaż to znów był przykład lepkiej ironii romantycznej.

- Mów dalej!

- Kogoś, kto żyje w stadium estetycznym, łatwo może ogarnąć lęk i poczucie pustki. Ale jeśli tak się stanie, to jest w tym także nadzieja. Zdaniem Kierkegaarda lęk jest czymś niemal pozytywnym. Jest on wyrazem tego, że człowiek znalazł się w „sytuacji egzystencjalnej”. W tym momencie „estetyk” może zdecydować się na „przeskok” do wyższego stadium. Ale zrobi to, albo nie. Na nic się nie zda bliskość przeskoku, jeśli nie wykona się go w całości. A więc jest to kwestia „albo-albo”. Ale nikt nie wykona tego skoku za ciebie. Musisz o tym zdecydować sama.

- To mi trochę przypomina zerwanie z piciem lub z narkotykami.

- Tak, może i tak. Kiedy Kierkegaard przedstawia tę „kategoryczność decyzji”, może przypominać Sokratesa, który twierdził, że wszelka prawdziwa wiedza pochodzi z głębi. Również wybór, który prowadzi do „przeskoku” z estetycznego do etycznego czy religijnego stadium, musi pochodzić z głębi. Ibsen opisuje to w Peer Gyncie. Inny mistrzowski opis tego, jak wewnętrzna potrzeba i rozpacz rodzi konieczność dokonania wyboru egzystencjalnego, przedstawia rosyjski pisarz DOSTOJEWSKI w swej wielkiej powieści o Raskolnikowie.

- A więc w najlepszym razie człowiek wybiera inny typ życia.

- I w ten sposób, być może, zaczyna żyć w stadium etycznym, które charakteryzuje się konsekwentnym wyborem według miary moralnej. Ten typ życia może przypominać etykę obowiązku Kanta. Człowiek stara się żyć zgodnie z prawem moralnym. Jak Kant, tak i Kierkegaard zwraca przede wszystkim uwagę na nastawienie człowieka. Istotne nie jest to, co się uważa za dobre, a co za złe. Istotne jest, że człowiek w ogóle decyduje się zająć stanowisko wobec tego, co dobre, a co złe. „Estetyk” interesował się tylko tym, co jest „fajne” i odrzucał to, co „nudne”.

- Czy żyjąc w ten sposób nie można stać się zbyt poważnym człowiekiem?

- Oczywiście. Ale zdaniem Kierkegaarda również „stadium etyczne” nie jest zadowalające. Człowiek obowiązku także zmęczy się wreszcie swą obowiązkowością i dokładnością. Wielu ludzi może przeżywać taką reakcję zmęczenia w późnym wieku. Niektórzy mogą powrócić do beztroskiego życia stadium estetycznego. Niektórzy jednak dokonują kolejnego przeskoku do stadium religijnego. To naprawdę wymagający wielkiej odwagi skok na „głęboką wodę” wiary. Przenoszą wiarę nad przyjemność estetyczną i rozumowe przykazanie obowiązku. I choć może być „straszne wpaść w ręce żywego Boga” - jak to wyraża Kierkegaard, dopiero teraz człowiek znajduje ukojenie.

- A więc chrześcijaństwo.

- Tak, dla Kierkegaarda stadium religijne oznaczało chrześcijaństwo. Ale jego filozofia miała także znaczenie dla niechrześcijańskich myślicieli. W dwudziestym wieku narodziła się „filozofia egzystencji” - egzystencjalizm - zainspirowana przez tego duńskiego myśliciela.

Zofia popatrzyła na zegarek.

- Już prawie siódma, muszę pędzić do domu. Mama będzie odchodzić do zmysłów.

Pomachała nauczycielowi ręką na pożegnanie i zbiegła nad jezioro do łodzi.