KONTRAPUNKT


KONTRAPUNKT

..dwie albo więcej melodii, których dźwięki brzmią jednocześnie...

 

Hilda wstała z łóżka. Na tym zakończyła się historia o Zofii i Albercie. Ale co się właściwie wydarzyło?

Dlaczego ojciec napisał ostatni rozdział? Czy tylko po to, by zademonstrować swą władzę nad światem Zofii?

Pogrążona w zadumie ruszyła do łazienki. Ubrała się i szybko zjadła śniadanie. Wyszła do ogrodu i usiadła na huśtawce.

Zgadzała, się z Albertem, że jedyną rozumną rzeczą podczas całego przyjęcia w ogrodzie była wygłoszona przez niego mowa. Ojciec nie uważał chyba, że świat Hildy jest równie chaotyczny jak przyjęcie Zofii. A może także i jej świat w końcu ulegnie zagładzie?

Ale byli jeszcze Zofia i Alberto. Co się stało z ich tajemniczym planem?

Czy do Hildy należało wymyślanie ich dalszych losów? A może naprawdę zdołali wyrwać się z powieści?

Ale gdzie wobec tego mogą być?

Uderzyła ją pewna myśl: jeśli Alberto i Zofia naprawdę zdołali umknąć z opowiadania, nie mogło to być opisane na kartkach segregatora. Ze wszystkiego, co się tam znalazło, ojciec zdawał sobie sprawę.

Czy coś mogło kryć się między wierszami? Była o tym mowa. Hilda zdała sobie sprawę, że jeszcze nie raz i nie dwa będzie musiała przeczytać całą książkę. Kiedy biały mercedes wjechał do ogrodu, Alberto pociągnął Zofię za sobą do Zaułka. Pobiegli przez las do Chaty Majora.

- Szybko! - popędzał ją Alberto. - To musi nastąpić, zanim on zacznie nas szukać.

- Czy już jesteśmy poza kontrolą majora?

- Jesteśmy na pograniczu.

Przeprawili się łódką na drugą stronę jeziora i wbiegli do chaty. Alberto podniósł klapę w podłodze, odsłaniając wejście do piwnicy. Wepchnął tam Zofię, a potem nastała ciemność.

W dniach, które teraz nastąpiły, Hilda dalej pracowała nad swoim planem. Wysłała kolejne listy do Annę Kvamsdal w Kopenhadze, parę razy dzwoniła. W Lillesand również zaangażowała do pomocy przyjaciół i znajomych, niemal połowę klasy włączyła do akcji.

Jednocześnie czytała Świat Zofii. Nie była to historia, którą po jednym przeczytaniu odkłada się na półkę. Do głowy przychodziły jej coraz to nowe pomysły, co mogło się stać z Zofią i Albertem po tym, jak opuścili przyjęcie w ogrodzie.

W sobotę, 23 czerwca obudziła się nagle o dziewiątej. Wiedziała, że ojciec wyjechał już z obozu w Libanie. Teraz pozostawało jedynie czekać. Pozostała część dnia została zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach.

Przed południem zabrały się z matką za przygotowywanie wieczoru świętojańskiego. Hilda nie mogła oderwać się od wspomnienia, jak Zofia i jej matka organizowały swoje przyjęcie świętojańskie.

Ale one przecież robiły to wcześniej? Chyba nie w tej chwili odświętnie przystrajały ogród?

Zofia i Alberto siedzieli na trawniku przed dwoma wysokimi budynkami, ze ścian których wystawały brzydkie zakończenia urządzeń klimatyzacyjnych. Z jednego wyszła para młodych ludzi, kobieta i mężczyzna, on niósł brązową teczkę, ona miała przewieszoną przez ramię czerwoną torebkę. Uliczką z tyłu przejechał samochód.

- Co się stało? - zapytała Zofia.

- Udało nam się!

- Ale gdzie my jesteśmy?

- To się nazywa Majorstua, czyli Chata Majora.

- Ale. - Majorstua?

- To dzielnica Oslo.

- Jesteś tego całkiem pewien?

- Absolutnie. Ten budynek nazywa się Chateau Neuf, co znaczy „nowy zamek”. Studiują tam muzykę. Ten drugi to Fakultet Wspólnoty, tam studiują teologię. Dalej na wzgórzu studiuje się nauki przyrodnicze, a na samej górze literaturę i filozofię.

- Czy już wyszliśmy z książki Hildy i znajdujemy się poza kontrolą majora?

- Tak, i jedno, i drugie. On nigdy nas tu nie znajdzie.

- Ale gdzie byliśmy, kiedy biegliśmy przez las?

- Podczas gdy major zajęty był kolizją samochodu doradcy finansowego z drzewem, dostrzegliśmy dla siebie możliwość ukrycia się w Zaułku. Byliśmy wtedy w stadium płodu, Zosiu. Należeliśmy do starego i do nowego świata. Ale major nie mógł przewidzieć, że tam się ukryjemy.

- Dlaczego?

- Nie popuściłby nam tak łatwo. Wszystko potoczyło się przecież jak we śnie. Choć oczywiście można też sobie wyobrazić, że sam brał udział w tej zabawie.

- O co ci teraz chodzi?

- To przecież on uruchomił białego mercedesa. Może wysilał się do ostateczności, żeby stracić nas z oczu. Z pewnością był wyczerpany po tym wszystkim, co się wydarzyło...

Młodzi ludzie znajdowali się już w odległości kilku metrów od nich. Zofia uznała, że może trochę głupio wyglądać, gdy tak siedzi na trawie z mężczyzną o wiele od siebie starszym. Chciała poza tym, by ktoś potwierdził słowa Alberta.

Wstała i podbiegła do nich.

- Bardzo przepraszam, jak nazywa się to miejsce?

Nie odpowiedzieli jej, ani nawet na nią nie spojrzeli.

Zofia nie dała za wygraną i przyskoczyła do nich jeszcze raz.

- To chyba nic niezwykłego, odpowiedzieć na pytanie?

Młody mężczyzna najwyraźniej pochłonięty był wyjaśnianiem czegoś dziewczynie.

- Kontrapunktowa technika kompozycji działa w dwóch wymiarach, horyzontalnym - czyli melodycznym, i wertykalnym - czyli harmonicznym. Chodzi więc o dwie lub więcej melodii, których dźwięki brzmią jednocześnie...

- Przepraszam, że przerywam, ale...

- ...Melodie komponowane są w taki sposób, że rozwijają się jak najbardziej niezależnie od współbrzmienia. Ale musi zostać zachowana harmonia. Nazywamy to kontrapunktem, właściwie znaczy to: „nuta przeciw nucie”.

Co za bezczelność! Nie byli przecież ani ślepi, ani głusi. Zofia spróbowała po raz trzeci, stanęła na ścieżce i zagrodziła im drogę.

Została po prostu odsunięta na bok.

- Wiatr się zrywa - powiedziała kobieta.

Zofia biegiem wróciła do Alberta.

- Oni mnie nie słyszą! - oznajmiła, a mówiąc to przypomniała sobie sen o Hildzie i złotym krzyżyku.

- To jest cena, jaką przyszło nam zapłacić. Kiedy już wymknęliśmy się z książki, nie możemy spodziewać się takiego samego statusu, jaki ma jej autor. Ale przecież jesteśmy tutaj. Od tej chwili nie będziemy ani o jeden dzień starsi niż w momencie opuszczenia przyjęcie w ogrodzie.

- I nigdy nie nawiążemy prawdziwego kontaktu z ludźmi, którzy nas otaczają?

- Prawdziwy filozof nigdy nie mówi: „nigdy”. Masz zegarek?

- Wskazuje ósmą.

- Tak, godzinę, o której opuściliśmy Zakręt Kapitański.

- To dzisiaj ojciec Hildy wraca do domu z Libanu.

- Dlatego musimy się pospieszyć.

- Ale dlaczego?

- Nie jesteś ciekawa, co się stanie, kiedy major wróci do domu, do Bjerkely?

- Oczywiście, ale...

- No, to chodź.

Zaczęli schodzić ku miastu. Wiele razy napotykali ludzi, ale wszyscy mijali ich, jakby byli powietrzem.

Wzdłuż ulicy rzędem stały zaparkowane samochody. Alberto zatrzymał się przed czerwonym sportowym samochodem z odsuniętym składanym dachem.

- Myślę, że tym możemy się posłużyć. Musimy się tylko upewnić, czy to nasz samochód.

- Nic nie rozumiem.

- Zaraz ci wyjaśnię: nie możemy wziąć zwykłego samochodu, należącego do któregoś z mieszkańców miasta. Jak myślisz, co by się stało, gdyby ludzie odkryli, że samochód jedzie bez kierowcy? Poza tym wątpię, byśmy zdołali go uruchomić.

- A ten sportowy samochód?

- Wydaje mi się, że widziałem go na jakimś starym filmie.

- Przepraszam, ale zaczynają mnie irytować te wszystkie tajemnicze niedopowiedzenia.

- To samochód z fantazji, Zosiu. Dokładnie taki, jak my. Ludzie z miasta widzą tylko puste miejsce. Musimy się upewnić, zanim wyruszymy.

Przystanęli. Po niedługiej chwili chodnikiem nadjechał chłopiec na rowerze. Nagle skręcił na ulicę, przejeżdżając przez czerwony samochód.

- Sama widzisz. Jest nasz!

Alberto otworzył przednie drzwi z prawej strony.

- Zapraszam do środka! - powiedział i Zofia usiadła. Sam Alberto usiadł za kierownicą, przekręcił kluczyk tkwiący w stacyjce i samochód ruszył.

Zjechali w dół Kirkeveien i wkrótce byli już na Drammensveien. Minęli Lysaker i Sandvika. Dookoła dostrzegali coraz więcej olbrzymich ognisk świętojańskich, zwłaszcza kiedy byli już za Drammen.

- Mamy pełnię lata, Zosiu. Czy to nie cudowne?

- A w otwartym samochodzie tak przyjemnie chłodno. Czy naprawdę nikt nas nie widzi?

- Tylko ci, którzy są z naszego rodu. Być może kogoś z nich spotkamy. Która godzina?

 

- Pół do dziesiątej.

- Musimy jechać na skróty, a w każdym razie nie możemy dłużej wlec się za tą ciężarówką - powiedział Alberto i zjechał na duże pole zboża. Zofia obejrzała się do tyłu i zobaczyła, że zostawiają za sobą szeroki pas położonego zboża.

- Jutro powiedzą, że wiatr wyłożył zboże - stwierdził Alberto.

 

Major Albert Knag wylądował na lotnisku Kastrup. Była sobota, 23 czerwca, pół do piątej, ale jego dzień wcześnie się rozpoczął. Przedostatni etap podróży odbył samolotem z Rzymu.

Przeszedł przez kontrolę paszportową w mundurze ONZ, który zawsze nosił z dumą. Reprezentował nie tylko samego siebie i nie tylko swój kraj. Albert Knag reprezentował międzynarodowy organ porządku, a także prawie stuletnią tradycję, obejmującą całą planetę.

Niósł niedużą torbę przewieszoną przez ramię. Reszta bagażu została odprawiona w Rzymie. Wystarczyło, że zamachał czerwonym paszportem.

 

Nothing to declare

 

Major Knag miał prawie trzy godziny na Kastrup przed odlotem samolotu do Kristiansand. Postanowił, że kupi prezenty dla rodziny. Największy prezent swego życia wysłał już Hildzie prawie dwa tygodnie temu. Marit położyła go na jej nocnym stoliku, żeby zobaczyła, kiedy się obudzi w dniu swego święta. Po tym późnym telefonie w dniu urodzin nie rozmawiał już później z Hildą.

Albert kupił kilka norweskich gazet, usiadł w barze i zamówił filiżankę kawy. Ledwie zdążył rzucić okiem na tytuły, kiedy usłyszał coś przez głośnik:

„Wiadomość dla Alberta Knaga, osobiście. Albert Knag proszony jest o skontaktowanie się z okienkiem SAS!”

Co to mogło być? Albert poczuł, że po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. Nie każą mu chyba wracać do Libanu? A może coś się stało w domu?

Wkrótce stał już przed okienkiem informacji.

- Jestem Albert Knag.

- Bardzo proszę. To jakaś sprawa nie cierpiąca zwłoki.

Natychmiast otworzył kopertę. W środku leżała druga, mniejsza koperta, na której napisano: „Major Albert Knag, c/o informacja SAS na lotnisku Kastrup, Kopenhaga”.

Albert był zdenerwowany. Otworzył małą kopertę, a w środku znalazł niedużą kartkę:

 

Kochany Tato!

Serdecznie witam po powrocie z Libanu. Jak pewnie rozumiesz, nie mogę czekać, aż przyjedziesz do domu. Przepraszam, że musiałam Cię wezwać przez głośnik. Tak było najłatwiej.

PS Z przykrością muszę Cię powiadomić, że od doradcy finansowego Ingebrigtsena nadeszło żądanie odszkodowania za uszkodzenie skradzionego mercedesa.

PS PS Być może, kiedy wrócisz do domu, będę siedziała w ogrodzie. Ale bardzo możliwe, że usłyszysz mnie jeszcze wcześniej.

PS PS PS Trochę się boję zbyt długo przesiadywać w ogrodzie. W takich miejscach nietrudno jest zapaść się pod ziemię.

Serdeczne ucałowania od Hildy, która miała dużo czasu, by przygotować się na Twój powrót do domu.

 

Major Albert Knag z początku nie mógł powstrzymać się od śmiechu, ale nie podobało mu się, że manipulowano nim w ten sposób. Zawsze lubił mieć pełną kontrolę nad swym własnym życiem. Tymczasem ta dowcipnisia siedziała w domu w Lillesand i dyrygowała jego krokami na lotnisku Kastrup! Ale jak jej się to udało?

Wsunął kopertę do kieszonki na piersiach i ruszył w dół pasażem handlowym. Gdy już miał skręcić do sklepu z duńską żywnością, spostrzegł małą kopertę przyklejoną do szyby wystawowej. Grubym flamastrem napisano na niej: „MAJOR KNAG”. Albert odczepił kopertę od szyby i otworzył ją:

 

Wiadomość osobiście dla majora Alberta Knaga, c/o duńska żywność, lotnisko Kastrup.

 

Kochany Tato! Bardzo proszę, żebyś kupił duże duńskie salami, najlepiej 2 kilo. Mama na pewno ucieszy się z koktajlowych paróweczek. PS Limfjordzki kawior jest też nie do pogardzenia.

Pozdrowienia, Hilda

 

Albert rozejrzał się dookoła. Czy nie ma jej gdzieś w pobliżu? Chyba Marit nie zafundowała córce wycieczki do Kopenhagi tylko po to, by mogła go tu spotkać? To przecież pismo Hildy...

Nagle obserwator z ramienia ONZ odniósł wrażenie, że sam jest obserwowany. Jakby ktoś na odległość sterował wszystkimi jego poczynaniami. Czuł się jak lalka w rękach dziecka.

Wszedł do sklepu i kupił dwukilogramowe salami, parówki koktajlowe i trzy słoiczki kawioru, a potem ruszył dalej. Postanowił, że zrobi Hildzie także prawdziwy prezent urodzinowy. Może kalkulator? Albo małe przenośne radio? Tak, to świetny pomysł.

Kiedy wszedł do sklepu z artykułami elektrycznymi, stwierdził, że i tu na wystawie wisi koperta. „Major Albert Knag, c/o najbardziej interesujący sklep na Kastrup”. Na kartce, którą wyjął z białej koperty, przeczytał następującą wiadomość:

 

Kochany Tato!

Przekazuję pozdrowienia od Zofii i podziękowania za mini-telewizor z radiem, który dostała na urodziny od swego bardzo hojnego ojca. To było doprawdy fantastyczne, ale z drugiej strony to przecież bagatelka. Muszę jednak przyznać, że podzielam zainteresowanie Zofii takimi bagatelkami.

PS Jeśli jeszcze tam nie byłeś, to szczegółowe instrukcje wiszą także w sklepie spożywczym i dużym sklepie wolnocłowym, w którym sprzedają wino i papierosy.

PS PS Dostałam trochę pieniędzy i mogę dołożyć do mini-telewizor a 350 koron. Pozdrowienia od Hildy, która już przygotowała nadzienie do indyka i sałatkę „Waldorf.

 

Mini-telewizor kosztował 985 koron duńskich. Można to jednak było nazwać bagatelką w porównaniu z tym, co odczuwał Albert Knag, dyrygowany przez sprytną córkę. Czy ona tu jest, czy jej nie ma?

Od tej chwili rozglądał się na wszystkie strony. Czuł się zarazem jak szpieg i jak lalka poruszana za pomocą sznurków. Czy nie odebrano mu osobistej wolności?

Musiał przecież iść do dużego sklepu wolnocłowego. Wisiała tu kolejna koperta z jego imieniem i nazwiskiem. Miał wrażenie, że całe lotnisko zmieniło się w grę komputerową, w której on pełni rolę kursora. Na kartce napisane było:

 

Major Knag, c/o duży sklep wolnocłowy na Kastrup.

Wszystko, czego żądam, to torebka gumy do żucia i parę pudełek marcepanów Anthona Berga. Pamiętaj, że w Norwegii to wszystko jest o wiele droższe! O ile dobrze pamiętam, mama bardzo lubi campari.

PS Przez całą drogę do domu miej wszystkie zmysły wyostrzone. Bo nie chcesz chyba, by umknęły Ci jakieś ważne wiadomości? Ucałowania od Twej bardzo pojętnej córki,

Hildy

 

Albert westchnął zrezygnowany, ale wszedł do sklepu i zrobił zakupy zgodnie z zamówieniem. Z trzema torbami plastikowymi i torbą na ramieniu przeszedł do wyjścia nr 28, by tam czekać na odlot swego samolotu. Jeśli gdzieś jeszcze wisiały jakieś kartki, to niech raczej zostaną, gdzie są.

Ale na słupie przy wyjściu nr 28 wisiała koperta: „Dla majora Knaga, c/o wyjście 28, lotnisko Kastrup”. Również i to napisane zostało pismem Hildy, ale czy samego numeru nie dodano innym charakterem pisma? Trudno było tego dociec, gdyż nie było innych cyfr, z którymi można by było porównać.

Usiadł na krześle, plecami do szerokiej ściany. Torby trzymał na kolanach. Doszło do tego, że dumny major siedział sztywno, spoglądając przed siebie, jakby był małym dzieckiem, które po raz pierwszy samodzielnie wybrało się w podróż. Jeśli ona rzeczywiście tu jest, to przynajmniej pozbawi ją tej radości, że dostrzeże go jako pierwsza.

Z lękiem przyglądał się wszystkim kolejno przybywającym pasażerom. Przez chwilę czuł się jak pilnie strzeżony przestępca. Kiedy zaczęto wpuszczać pasażerów do samolotu, odetchnął z ulgą. Na pokład wszedł jako ostatni.

Oddając kartę pokładową zerwał jeszcze jedną kopertę, przyczepioną na stanowisku odpraw.

 

Zofia i Alberto minęli most w Brevik, a nieco później zjazd na Kragero.

- Jedziesz sto osiemdziesiąt na godzinę - zauważyła Zofia.

- Dochodzi dziesiąta. On już wkrótce wyląduje na lotnisku w Kjevik. Ale nas nie zatrzyma żadna kontrola radarowa.

- A jeśli się z kimś zderzymy?

- Jeśli to będzie zwykły samochód, to nie ma znaczenia. Ale jeśli jeden z naszych...

- To co?

- To musimy uważać. Zauważyłaś, że minęliśmy samochód Jamesa Bonda?

- Nie?

- Stał zaparkowany gdzieś w Vestfold.

- Ten autokar trudno będzie wyprzedzić, po obu stronach ciągnie się przecież gęsty las.

- To nie ma znaczenia, Zosiu. Musisz się tego w końcu nauczyć.

Skręcił w las i ruszył przez gęsto rosnące drzewa. Zofia odetchnęła z ulgą.

- Przestraszyłeś mnie.

- Nic byśmy nie poczuli, nawet gdybyśmy przejechali przez stalową ścianę.

- To znaczy, że w stosunku do otoczenia jesteśmy tylko powietrznymi duchami.

- Nie, nie, stawiasz wszystko na głowie. To otaczająca nas rzeczywistość jest jak powietrzna baśń.

- Musisz mi to wyjaśnić.

- Słuchaj mnie uważnie. Powszechnym nieporozumieniem jest pogląd, że duch to coś, co jest „bardziej przezroczyste” od pary wodnej. Jest bowiem odwrotnie. Duch jest twardszy od lodu.

- Nigdy tak o tym nie myślałam.

- Opowiem ci wobec tego pewną historię. Był sobie kiedyś pewien człowiek, który nie wierzył w anioły. Ale pewnego dnia, kiedy pracował w lesie, przyszedł do niego anioł.

- I co?

- Przeszli się razem kawałek. Wreszcie człowiek zwrócił się do swego towarzysza i powiedział: „Tak, muszę teraz przyznać, że anioły istnieją. Ale nie jesteście prawdziwi, tacy jak my”. „Co masz na myśli?” - spytał anioł, a człowiek odparł: „Kiedy doszliśmy do wielkiego głazu, ja musiałem go okrążyć, ale zauważyłem, że ty przez niego przenikasz. Później zwalony pień zagrodził nam drogę i ja musiałem się na niego wspinać, a ty po prostu przez niego przeszedłeś”. Odpowiedź ta bardzo zdumiała anioła i powiedział: „A czy zauważyłeś, co się stało, kiedy weszliśmy na mokradła? Wtedy obaj mogliśmy przeniknąć przez mgłę. To dlatego, że mamy o wiele twardszą konsystencję niż mgła”.

- Ach...

- I tak jest też z nami, Zosiu. Duch może przeniknąć przez stalowe drzwi. Żaden czołg ani bombowiec nie zgniecie czegoś, co jest z ducha.

- Jakie to dziwne...

- Niedługo miniemy Risor, a nie upłynęła więcej niż godzina od chwili, kiedy wyjechaliśmy z Majorstua. Ale zaczynam mieć ochotę na kawę.

Kiedy dojechali do Fiane, tuż przed Sondeled, po lewej stronie minęli przydrożną kafeterię. Nazywała się „Cinderella”. Alberto zawrócił i zaparkował samochód na trawniku.

W kafeterii Zofia usiłowała wyjąć butelkę coli z lodówki. Na próżno, butelka ani drgnęła, stała jak przyklejona. Nieco dalej Alberto starał się nalać sobie kawy do papierowego kubka, który znalazł w samochodzie. Wystarczyło tylko nacisnąć guzik, ale choć użył całej siły, nic z tego nie wyszło.

Wprawiło go to w taki gniew, że zwrócił się do pozostałych gości z prośbą o pomoc. Ponieważ nikt nie zareagował, krzyknął tak głośno, że Zofia musiała zakryć uszy dłońmi:

- Ja chcę kawy!

Gniew jednak nie był widać dość wielki, bo zaraz krzyk przerodził się w śmiech.

- Przecież oni nas nie słyszą. No, i oczywiście nie możemy też poczęstować się ich kawą.

Już mieli zawrócić do wyjścia, kiedy z krzesła podniosła się i ruszyła w ich stronę jakaś staruszka. Ubrana była w ogniście czerwoną spódnicę i dziergany sweter w kolorze lodowato niebieskim, a na głowie miała białą chustkę. I barwy jej ubrania, i sama postać wydawały się jakby ostrzejsze niż wszystko inne w małej kafeterii.

Staruszka podeszła do Alberta i rzekła:

- Okropnie wrzeszczysz, mój chłopcze.

- Przepraszam.

- Mówiłeś, że masz ochotę na kawę?

- Taak, ale...

- Tam, trochę dalej, mamy pewien przybytek. Staruszka wyprowadziła ich z kawiarni i dalej, ścieżką za budynkiem. Kiedy szli, zapytała:

- Jesteście tu chyba nowi, co?

- Musimy przyznać, że tak - odparł Alberto.

- Tak, tak. Witajcie w wieczności, dzieci.

- A ty?

- Ja jestem z baśni ze zbioru braci Grimm. To już prawie dwieście lat temu. A skąd są nowo przybyli?

- Przychodzimy z książki filozoficznej. Ja jestem nauczycielem filozofii, a to Zofia, moja uczennica.

- Ho, ho... To coś zupełnie nowego.

Wkrótce wyszli spomiędzy drzew na otwartą przestrzeń. Wznosiło się na niej wiele ładnych, brązowych budyneczków. Na dziedzińcu między domkami rozpalono wielkie świętojańskie ognisko, wokół którego krążył różnobarwny tłum postaci. Wiele z nich Zofia natychmiast rozpoznała. Była tu Śnieżka i krasnoludki, Pinokio i Sherlock Holmes, Piotruś Pan i Fizia Pończoszanka, a także Czerwony Kapturek i Kopciuszek. Przy ogniu zebrało się też wiele znanych, lecz bezimiennych postaci: karzełki i elfy, fauny i czarownice, aniołki i diabełki. Zofia dostrzegła ponadto prawdziwego trolla.

- Ale tu ruch! - wykrzyknął Alberto.

- Mamy wszak noc świętojańską - odpowiedziała staruszka. - Takiego zjazdu nie mieliśmy od nocy Walpurgi. Wtedy zebraliśmy się w Niemczech. Ja przybyłam tu dzisiaj z krótką rewizytą. Czy to o kawę chodziło?

- Tak, bardzo dziękuję.

Dopiero teraz Zofia zorientowała się, że wszystkie domki zrobiono z piernika ozdobionego karmelem i lukrem. Zgromadzeni częstowali się bezpośrednio nimi. Między domkami kręciła się piekareczka i na bieżąco naprawiała szkody. Zofia ułamała kawałek dachu. Był słodszy i smaczniejszy od wszystkiego, co kiedykolwiek jadła.

Staruszka wkrótce powróciła z filiżanką kawy.

- Bardzo dziękuję - powiedział Alberto.

- A czym goście zapłacą za poczęstunek?

- Zapłacą?

- Zwykle płacimy jakąś historyjką. Za kawę wystarczy króciutkie opowiadanie.

- Moglibyśmy opowiedzieć całą niezwykłą historię ludzkości - stwierdził Alberto. - Ale problem polega na tym, że okropnie nam się spieszy. Czy możemy tu wrócić kiedy indziej i wtedy zapłacić?

- Oczywiście. A dlaczego tak się wam spieszy?

Alberto wyjaśnił cel ich podróży, a staruszka rzekła:

- Tak, tak, jesteście naprawdę świeżymi twarzami. Ale musicie jak najprędzej przeciąć pępowinę łączącą was z cielesnym pochodzeniem. My nie jesteśmy już uzależnieni od ciała i krwi ludzkiej. Należymy do „niewidzialnego ludku”.

Zaraz potem Alberto i Zofia wrócili do kawiarni „Cinderella” i do czerwonego sportowego samochodu. Tuż przy samochodzie jakaś przejęta mama pomagała synkowi siusiać.

Jechali na skróty, przez kamienie i zwalone drzewa, i nie upłynęło wiele czasu, a już dotarli na miejsce, do Lillesand. SK 876 z Kopenhagi miał zgodnie z rozkładem wylądować na Kjevik o 21.35. Kiedy samolot kołował po pasie startowym w Kopenhadze, major otworzył kopertę, która wisiała przy stanowisku odpraw. Na kartce przeczytał:

 

Major Knag, w chwili oddawania karty pokładowej na lotnisku Kastrup, wieczór świętojański 1990

Kochany Tato! Sądziłeś być może, że pojawię się w Kopenhadze, ale moja kontrola nad Twoimi poczynaniami jest znacznie bardziej rozległa. Widzę Cię wszędzie, Tato. Odwiedziłam bowiem pewną cygańską rodzinę o bogatych tradycjach, która kiedyś, wiele lat temu, sprzedała prababci magiczne lustro w mosiężnych ramach. Poza tym zdobyłam kryształową kulę. Akurat w tej chwili widzę, że właśnie usiadłeś w fotelu lotniczym. Przypominam Ci tytko, byś zapiął pasy i nie rozkładał fotela, dopóki nie zgaśnie napis: „Fasten seatbelt”. Kiedy samolot już się wzniesie, możesz rozłożyć siedzenie i pozwolić sobie na krótki odpoczynek, bo powinieneś przyjechać do domu całkiem wypoczęty. Pogoda w Lillesand jest bez zarzutu, ale temperatura o kilka stopni niższa niż w Libanie. Życzę Ci przyjemnej podróży. Ucałowania od Twojej córki, czarownicy, Królowej Lustra i najtroskliwszej opiekunki Ironii.

 

Albert nie potrafił właściwie stwierdzić, czy się gniewa, czy też po prostu jest zmęczony i zrezygnowany. Nagle jednak zaczął się śmiać. Śmiał się tak głośno, że inni pasażerowie odwracali głowy, by mu się przyjrzeć. Wreszcie samolot wzbił się w powietrze.

Przyszło mu po prostu wypić piwo, którego sam sobie nawarzył. Ale czy nie było tu dość istotnej różnicy? Jego piwo pili przede wszystkim Zofia i Alberto, a oni - tak, oni byli tylko wytworami fantazji.

Postanowił zrobić tak, jak zaproponowała Hilda. Rozłożył siedzenie i zapadł w drzemkę. Przebudził się całkowicie dopiero, gdy przeszedł już kontrolę paszportową i stał w hali przylotów na lotnisku w Kjevik. Tu powitała go demonstracja.

W pochodzie szło jakieś osiem, dziesięć osób, w większości w wieku Hildy. Nieśli transparenty z napisami: „WITAJ W DOMU, U1NIN.1

TATO!”, „HILDA CZEKA W OGRODZIE” i „IRONIA WIECZNIE ŻYWA”.

Najgorzej, że nie mógł ot, tak sobie wsiąść do taksówki. Musiał czekać na bagaż. W tym czasie szkolni koledzy Hildy maszerowali wokół niego i wszystkie transparenty musiał czytać wiele, wiele razy. Dopiero, gdy jedna z dziewcząt wręczyła mu bukiet róż, zmiękł. Pogrzebał w torbach i wręczył każdemu z demonstrantów batonik marcepanowy. Dla Hildy zostały już tylko dwa. Kiedy odebrał bagaż z taśmy, do przodu wystąpił jakiś młody człowiek, przedstawił się jako podkomendny Królowej Lustra i powiedział, że otrzymał rozkaz odwiezienia go do Bjerkely. Pozostali demonstranci rozpłynęli się w tłumie.

Wjechali na El 8. Na wszystkich skrzyżowaniach, mostach i wjazdach do tuneli wisiały transparenty i wstęgi: „Witaj w domu!”, „Indyk czeka”, „Widzę Cię, Tato”.

Kiedy zatrzymali się przed bramą Bjerkely, Albert Knag odetchnął z ulgą i podziękował kierowcy, wręczając mu 100 koron i trzy puszki piwa Carlsberg Elephant.

Przed domem czekała na niego żona, Marit. Po długim uścisku zapytał:

- Gdzie ona jest?

- Siedzi na pomoście, Albercie.

 

Alberto i Zofia zatrzymali czerwony samochód na rynku w Lillesand, przed hotelem „Norwegia”. Było piętnaście po dziesiątej. Gdzieś w paśmie szkierów ujrzeli wielkie ognisko.

- Jak znajdziemy Bjerkely? - zapytała Zofia.

- Musimy szukać. Pamiętasz chyba obraz z Chaty Majora.

- Ale trzeba się pospieszyć. Chciałabym tam być, zanim on przyjdzie.

Zaczęli krążyć wąskimi uliczkami, a potem przez kamienie i głazy. Ważną informacją było, że Bjerkely leży nad morzem. Nagle Zofia zawołała:

- Tam! Znaleźliśmy.

- Myślę, że masz rację, ale nie musisz tak krzyczeć.

- E tam, i tak nas nikt nie słyszy.

- Droga Zosiu, jestem bardzo rozczarowany, że po długim kursie filozofii nadal tak prędko wyciągasz wnioski.

- Ale...

- Nie myślisz chyba, że to miejsce jest całkowicie oczyszczone z krasnoludków i trolli, leśnych duszków i dobrych wróżek?

- Och, przepraszam!

Przejechali przez bramę i dalej alejką prowadzącą do domu. Alberto zaparkował samochód na trawniku koło ogrodowej huśtawki. Nieco poniżej stał stół nakryty na trzy osoby.

- Widzę ją - szepnęła Zofia. - Siedzi na pomoście dokładnie tak, jak we śnie.

- Czy widzisz, że ten ogród przypomina twój, na Koniczynowej?

- Tak, to prawda. Huśtawka i w ogóle. Czy mogę do niej zejść?

- Oczywiście. Ja zostanę tutaj...

Zofia zbiegła w dół, na pomost. O mały włos potknęłaby się o Hildę, ale zaraz przy niej usiadła.

Hilda obracała w palcach koniec sznura, którym do pomostu była przycumowana łódź. W lewej dłoni trzymała małą karteczkę. Widać było wyraźnie, że czeka. Raz po raz zerkała na zegarek.

Zofia uznała, że Hilda jest śliczna. Miała jasne kręcone włosy i bardzo zielone oczy. Ubrana była w żółtą letnią sukienkę. Trochę przypominała Jorunn.

Zofia spróbowała do niej przemówić, choć wiedziała, że to na nic się nie zda.

- Hilda! To ja, Zofia!

Hilda nie zareagowała.

Zofia uklękła i krzyknęła jej prosto do ucha:

- Słyszysz mnie, Hildo? A może jesteś ślepa i głucha?

Czy nie otworzyła szerzej oczu? Czy nie dała maleńkiego znaku, że coś usłyszała, choć słabiutko?

Potem gwałtownie odwróciła głowę w prawo i popatrzyła prosto w oczy Zofii. Ale jakby się na nich nie zatrzymała, patrzyła jakby przez Zofię, na wskroś.

- Nie tak głośno, Zosiu!

To wołał Alberto, siedzący w czerwonym samochodzie.

- Nie chcę mieć ogrodu pełnego syren.

Zofia siedziała całkiem spokojnie. Przyjemność sprawiało jej samo przebywanie w pobliżu Hildy.

Wkrótce rozległ się głęboki męski głos:

- Hilduniu!

To był major, w mundurze i niebieskim berecie. Stał na samej górze, w ogrodzie.

Hilda zerwała się i pobiegła w jego stronę. Spotkali się między ogrodową huśtawką a czerwonym samochodem. Major uniósł córkę w powietrze i zakręcił kilka razy dookoła.

 

Hilda siedziała na pomoście, czekając na ojca. Próbowała wyobrazić sobie każdy kwadrans, który mijał od chwili, gdy wylądował na Kastrup, gdzie on może być, co przeżywa i jak to przyjmuje. Spisała sobie wszystkie godziny na małej karteczce, z którą nie rozstawała się przez cały dzień.

Czy to możliwe, by się rozgniewał? Ale nie sądził chyba, że może ot tak sobie napisać dla niej tajemniczą książkę, a później wszystko będzie jak przedtem.

Jeszcze raz popatrzyła na zegarek, było już piętnaście po dziesiątej. Teraz już mógł się zjawić w każdej chwili.

Ale co to? Czy nie usłyszała jakiegoś słabego oddechu, dokładnie tak jak we śnie o Zofii?

Odwróciła się gwałtownie. Coś tu było, miała całkowitą pewność. Ale co?

Czyżby po prostu ten letni wieczór?

Przez moment pomyślała sobie, że boi się być jasnowidzem.

- Hilduniu!

Musiała odwrócić głowę w drugą stronę. To tatuś! Stał na górze w ogrodzie.

Hilda zerwała się i pobiegła do niego. Spotkali się przy huśtawce. Podniósł ją do góry i okręcił w koło.

Hilda zaczęła płakać, major także musiał przełknąć łzy. - Jesteś już dorosłą kobietą, Hildo.

- A ty prawdziwym pisarzem.

Hilda otarła łzy rękawem żółtej sukienki.

- Możemy uznać, że jesteśmy kwita? - spytała.

- Tak, jesteśmy kwita.

Usiedli przy stole. Na początek Hilda zażądała dokładnej relacji o tym, co wydarzyło się na Kastrup i w drodze do domu. Jeden wybuch śmiechu przeradzał się w drugi.

- Nie zauważyłeś koperty w kafeterii?

- Nie zdążyłem nawet usiąść, żeby coś zjeść, spryciulko. Umieram z głodu.

- Biedaku.

- Indyk to zapewne blef?

- Ależ skąd! Wszystko przygotowane. Mama serwuje.

Teraz przyszła kolej na omówienie punkt po punkcie historii Zofii i Alberta. Wkrótce na stole pojawił się indyk, sałatka „Waldorff”, różowe wino i upieczona przez Hildę bułka.

Ojciec mówił właśnie o Platonie, kiedy Hilda nagle mu przerwała.

- Ciiicho! Sza!

- Co się stało?

- Nie słyszałeś? Nie słyszałeś, że coś pisnęło?

- Nie?

- Pewna jestem, że coś tu było. Może to jakaś mysz?

Kiedy matka poszła po wino, ojciec oświadczył:

- Ale kurs filozofii jeszcze się nie skończył.

- O czym myślisz?

- Dziś w nocy opowiem ci o kosmosie.

Zanim rozpoczęli kolację, powiedział:

- Hilda jest już za duża, żeby siadać mi na kolana. Ale ty nie!

Objął Marit i wziął ją na kolana. Musiała tak siedzieć dość długo, zanim mogła coś zjeść.

- I pomyśleć tylko, że niedługo skończysz czterdzieści lat...

Kiedy Hilda pobiegła na spotkanie z ojcem, Zofii do oczu napłynęły łzy.

Nigdy nie będzie mogła do niej dotrzeć!

Zofia poczuła, jak bardzo zazdrości Hildzie, że jest prawdziwym człowiekiem z krwi i kości.

Gdy Hilda i major zasiedli przy nakrytym stole, Alberto nacisnął klakson samochodu.

Zofia podniosła głowę. Czy Hilda nie zrobiła dokładnie tego samego?

Zofia pobiegła do Alberta i wskoczyła na przednie siedzenie.

- Posiedzimy chwilę i zobaczymy, co się stanie - powiedział.

Zofia kiwnęła głową.

- Płakałaś?

Kiwnęła jeszcze raz.

- A co się stało?

- Ona jest taka szczęśliwa, że jest prawdziwym człowiekiem... Będzie dorastać, stanie się prawdziwą kobietą. Na pewno będzie miała prawdziwe dzieci...

- I wnuki, Zosiu. Ale każda rzecz ma dwie strony. Tego właśnie starałem się nauczyć cię od samego początku kursu filozofii.

- Co masz na myśli?

- Tak jak ty, uważam, że ona ma szczęście. Ale ten, kto wyciągnie los życia, musi także wyciągnąć los śmierci. Bo przeznaczeniem życia jest śmierć.

- Ale czy mimo wszystko nie jest lepiej żyć i umrzeć, niż nigdy nie żyć naprawdę?

- Nie jest nam dane żyć takim życiem jak Hilda... czy major. Za to nigdy nie umrzemy. Nie pamiętasz, co powiedziała staruszka tam, w lesie? Należymy do „niewidzialnego ludku”. Mówiła też, że ona sama ma prawie dwieście lat. A na zabawie świętojańskiej widziałem postacie, które mają lat ponad trzy tysiące...

- Najbardziej chyba zazdroszczę Hildzie tego... życia rodzinnego.

 

- Przecież ty sama masz rodzinę, a w dodatku kota, ptaszki i żółwia...

- Przecież tamtą rzeczywistość już opuściliśmy.

- Ależ nie. To tylko major ją opuścił. Postawił kropkę, moje dziecko. I nigdy już nie zdoła nas odnaleźć.

- Chcesz powiedzieć, że możemy tam wrócić?

- Kiedy tylko zechcemy. Spotkamy także naszych przyjaciół z kafeterii „Cinderella” w Fiane.

Rodzina Moller Knag zabrała się do jedzenia. Zofia przez chwilę obawiała się, że posiłek przyjmie taki sam obrót jak filozoficzne przyjęcie na Koniczynowej. W każdym razie wyglądało na to, że major zamierza przewrócić Marit na stół. Skończyło się jednak tak, że usiadła mu na kolanach.

Samochód stał w pewnej odległości od rodziny zajętej jedzeniem, chwilami tylko docierało do nich, co mówili. Zofia i Alberto siedzieli zapatrzeni w ogród. Mieli czas na podsumowanie nieszczęsnego przyjęcia w ogrodzie.

Dopiero około północy wszyscy wstali od stołu. Hilda i major podeszli do ogrodowej huśtawki. Pomachali matce, zmierzającej w stronę białego domu.

- Idź się położyć, mamo. My mamy sobie tyle do powiedzenia.