MARKS


MARKS

...widmo krąży po Europie...

 

Hilda wstała z łóżka i stanęła przy oknie wychodzącym na zatokę. Rozpoczęła sobotę od czytania o piętnastych urodzinach Zofii. Dzień wcześniej sama Hilda miała urodziny.

Jeśli ojciec obliczał, że ona zdąży doczytać aż do urodzin Zofii, to był wobec niej zbyt bezlitosny. Przecież cały wczorajszy dzień nie robiła nic innego, tylko czytała. Ale miał rację mówiąc, że zostały jeszcze tylko jedne życzenia urodzinowe. To wtedy, gdy Alberto i Zofia śpiewali „Happy Birthday”. Hilda poczuła się wówczas trochę głupio.

A później Zofia przygotowała zaproszenia na „filozoficzne przyjęcie w ogrodzie”, na ten sam dzień, kiedy ojciec Hildy miał wrócić z Libanu. Hilda była przekonana, że tego dnia wydarzy się coś, nad czym ani ona, ani ojciec nie będą mieli kontroli.

Jedno w każdym razie było pewne: zanim ojciec przyjedzie do Bjerkely, czeka go pewna niespodzianka. Uznała, że przynajmniej tyle może zrobić dla Zofii i Alberta. Zwrócili się przecież do niej, Hildy, o pomoc...

Matka nadal tkwiła w szopie przy łodzi. Hilda po cichutku zeszła na parter, do stolika, na którym stał telefon. Znalazła numer do Annę i Olego w Kopenhadze i po kolei wykręciła wszystkie cyfry.

- Annę Kvamsdal.

- Cześć, mówi Hilda.

- Jak miło! Jak się miewacie w Lillesand?

- Świetnie, są wakacje i w ogóle. No i za tydzień tatuś wraca z Libanu.

- To wspaniale, prawda, Hilda?

- Tak, bardzo się cieszę, I wiesz, właściwie to dlatego dzwonię...

- A co takiego?

- Myślę, że wyląduje na Kastrup dwudziestego trzeciego, w sobotę, koło piątej. Będziecie wtedy w Kopenhadze?

- Tak przypuszczam.

- Zastanawiałam się, czy mogę was prosić o drobną przysługę.

- Oczywiście, jakbym mogła odmówić!

- Ale to dość szczególna prośba, nie wiem nawet, czy to da się zrobić.

- Zaciekawiłaś mnie...

Hilda zaczęła mówić. Opowiedziała o segregatorze, o Albercie i Zofii, o wszystkim. Kilkakrotnie musiała zaczynać od nowa, bo albo ona sama, albo ciotka na drugim końcu linii wybuchała śmiechem. Ale kiedy odłożyły słuchawki, plan Hildy był przypieczętowany.

Czekały ją jeszcze pewne przygotowania w domu, w Lillesand i okolicy. No, ale nie musiała się tak bardzo spieszyć.

Resztę popołudnia i wieczór Hilda spędziła z matką. Stanęło na tym, że pojechały do Kristiansand do kina. Musiały jakoś odrobić wczorajszy dzień, bo przecież nie były to prawdziwe urodziny. Kiedy mijały zjazd na Kjevik, na właściwe miejsce trafiły kolejne kawałki układanki, o której Hilda nie przestawała myśleć.

Dopiero późnym wieczorem położyła się do łóżka, sięgnęła po segregator i zaczęła czytać.

 

Kiedy Zofia przeczołgała się przez Zaułek, była już prawie ósma. Matka pełła właśnie rabaty kwiatowe przed wejściem.

- Którędy weszłaś?

- Przeszłam przez żywopłot.

- Przez żywopłot?

- Nie wiedziałaś, że po drugiej stronie jest ścieżka?

- Ale gdzieś ty była, Zosiu? Kolejny raz po prostu nie stawiłaś się na obiad, i to w dodatku bez uprzedzenia.

- Bardzo przepraszam. Na dworze było prześlicznie, poszłam na długi spacer.

Dopiero teraz matka oderwała się do chwastów i podniosła na nią wzrok.

- Nie spotkałaś się chyba znów z tym filozofem?

- Owszem. Mówiłam ci, że on lubi spacerować.

- Czy przyjdzie na przyjęcie?

- Tak, bardzo się cieszy.

- Ja też. Już liczę dni, Zosiu.

Czy w jej głosie nie brzmiała odrobina jadu? Dla pewności Zofia dodała:

- Cieszę się, że zaprosiłam też rodziców Jorunn. Inaczej mogłoby to głupio wyglądać.

- Hmmm... W każdym razie mam zamiar porozmawiać z tym twoim Albertem w cztery dorosłe oczy.

- Możecie pożyczyć sobie mój pokój. Jestem pewna, że on ci się spodoba.

- Mam jeszcze jedną sprawę. Przyszedł do ciebie list.

- Aha...

- Na stemplu jest napisane „Batalion ONZ”.

- To od brata Alberta.

- No, Zosiu, tego już za wiele.

Zofia gorączkowo szukała wytłumaczenia i w ciągu sekundy wpadła na odpowiednią odpowiedź. Jakby odebrała impuls od jakiegoś pomocnego ducha.

- Powiedziałam Albertowi, że zbieram stemple pocztowe, a bracia czasami się do czegoś przydają.

Tą odpowiedzią zdołała uspokoić matkę.

- Obiad jest w lodówce - oznajmiła matka nieco łagodniejszym tonem.

- A gdzie jest list?

- Na lodówce.

Zofia wbiegła do domu. Koperta miała stempel „15/6-1990”. Po otworzeniu koperty wypadł z niej malutki arkusik papieru.

Na cóż tworzenie - wieczne, na cóż uganianie, jeśli stworzone pada w nicości otchłanie?!

Nie, na to pytanie Zofia nie miała żadnej odpowiedzi. Zanim zaczęła jeść, schowała karteczkę w szafie razem z innymi znaleziskami, które zgromadziła w ciągu ostatnich tygodni. We właściwym czasie na pewno dowie się, dlaczego to pytanie zostało zadane.

Następnego dnia przed południem odwiedziła ją Jorunn. Pograły trochę w badmintona, a później zabrały się za dalsze planowanie filozoficznego przyjęcia w ogrodzie. Musiały mieć w zanadrzu jakieś niespodzianki, na wypadek, gdyby impreza zaczęła robić się nudna.

Matka wróciwszy z pracy do domu również przyłączyła się do dyskusji o przyjęciu w ogrodzie. Stale powtarzała jedno zdanie: „Nie, na niczym się tu nie będzie oszczędzać”. I nie mówiła tego wcale z ironią.

Sprawiało to wrażenie, jakby uważała, że „filozoficzne przyjęcie w ogrodzie” jest akurat tym, czego Zofii potrzeba, by mogła zejść z powrotem na ziemię po wielu niespokojnych tygodniach intensywnej nauki filozofii.

Zanim upłynął wieczór, uzgodniły już wszystko, poczynając od piramidy z obwarzanków i japońskich lampionów do filozoficznej zgaduj-zgaduli, w której nagrodą miała być książka o filozofii dla młodzieży. O ile, rzecz jasna, taka książka istniała - Zofia nie była wcale tego taka pewna.

W czwartek, 21 czerwca, zaledwie dwa dni przed nocą świętojańską, zadzwonił Alberto.

- Zofia.

- Tu Alberto.

- Jak się miewasz?

- Doskonale. Chyba znalazłem wyjście.

- Wyjście z czego?

- Dobrze wiesz, z czego. Z tej duchowej niewoli, w której i tak żyjemy już zbyt długo.

- Ach, to...

- Ale nie mogę zdradzić planu choćby jednym słowem, dopóki nie zostanie wdrożony.

- Czy to nie będzie za późno? Muszę chyba wiedzieć, w czym będę brała udział?

- Okazujesz się teraz bardzo naiwna. Wszystko, co mówisz, jest przecież podsłuchiwane. Dlatego najrozsądniej jest milczeć.

- Naprawdę jest aż tak źle?

- Oczywiście, moje dziecko. Najważniejsze musi nastąpić, kiedy nie będziemy ze sobą rozmawiać.

- O...

- Nasze życie toczy się w fikcyjnej rzeczywistości, która kryje się za słowami długiego opowiadania. Każdą literę major wystukuje na taniej, przenośnej maszynie do pisania. Dlatego nic, co jest wydrukowane, nie może umknąć jego uwadze.

- To rozumiem. Ale jak zdołamy się przed nim ukryć?

- Ciiicho!

- Co takiego?

- Między wierszami także się coś dzieje. Dlatego staram się zachowywać tak chytrze, na ile tylko stać moją przebiegłość o podwójnym dnie.

- Rozumiem.

- Ale musimy wykorzystać czas, jaki nam został dzisiaj i jutro. W sobotę wybuchnie bomba. Możesz przyjść od razu?

- Już wychodzę.

 

Zofia nakarmiła papużki i rybki, wyjęła duży liść sałaty dla Gowindy i otworzyła puszkę kociego jedzenia dla Shere Khana. Wychodząc postawiła miseczkę z jedzeniem dla kota na schodach.

Prześlizgnęła się przez żywopłot i weszła na ścieżkę po jego drugiej stronie. Nagle zobaczyła wielkie biurko, stojące wśród wrzosów. Za biurkiem siedział starszy mężczyzna. Wyglądało, jakby coś liczył. Zofia podeszła do niego i zapytała, jak się nazywa.

Ledwie raczył podnieść na nią wzrok.

- Scrooge - odparł i znów pochylił się nad swoimi papierzyskami.

-Ja mam na imię Zofia. Czy jesteś może przedsiębiorcą? Kiwnął głową.

- W dodatku bajecznie bogatym. Żaden grosz nie może przepaść. Dlatego muszę skupić się na rachunkach.

- Że też ci się chce!

Zofia pomachała mu ręką i poszła dalej. Nie uszła jednak daleko, gdy pod jednym z wysokich drzew zobaczyła siedzącą samotnie małą dziewczynkę. Dziewczynka ubrana była w łachmany, była blada i wyglądała na chorowitą. Kiedy Zofia ją mijała, dziewczynka wsunęła rączkę do woreczka i wyjęła pudełko zapałek.

- Czy kupisz zapałki? - spytała.

Zofia pomacała ręką w kieszeni, sprawdzając, czy ma przy sobie pieniądze. Tak, znalazła przynajmniej koronę.

- Ile kosztują?

- Koronę.

Zofia dała dziewczynce monetę i stanęła z pudełkiem zapałek w ręce.

- Jesteś pierwszą osobą, która kupiła coś ode mnie od ponad stu lat. Czasami umieram z głodu, kiedy indziej zabija mnie mróz.

Zofia pomyślała sobie, iż nie ma w tym nic dziwnego, że bidulce nie udało się sprzedać ani jednego pudełka tu, w lesie, ale zaraz przypomniał jej się przedsiębiorca, który siedział niedaleko. Nie było wcale konieczne, by dziewczynka z zapałkami umierała z głodu, kiedy on miał tyle pieniędzy.

- Chodź - powiedziała Zofia.

Wzięła dziewczynkę za ręce i pociągnęła do bogacza.

- Musisz zadbać o to, by ta mała miała lepsze życie - oświadczyła.

Mężczyzna podniósł głowę znad papierów i odparł:

- To kosztuje pieniądze, a mówiłem ci już, że nie można zmarnować ani jednego grosza.

- Ale to niesprawiedliwe, żebyś ty był taki bogaty, a ona taka biedna - nalegała Zofia.

- Co za głupstwa! Sprawiedliwość może panować tylko między równymi!

- O co ci chodzi?

- Dorobiłem się, praca powinna się opłacać. To się nazywa postęp.

- No, wiesz co!

- Jeśli mi nie pomożesz, umrę - powiedziała uboga dziewczynka.

Przedsiębiorca zerknął znad papierów. Z hałasem uderzył piórem o biurko.

- Nie jesteś żadną pozycją w moich rachunkach. Idź do przytułku!

- Jeśli mi nie pomożesz, podpalę las - zagroziła dziewczynka.

Dopiero teraz mężczyzna podniósł się zza biurka, ale dziewczynka zdążyła już potrzeć zapałkę. Przystawiła ją do suchych kępek trawy, które zaraz buchnęły płomieniem.

Bogacz rozłożył ramiona.

- Ratunku! - zawołał. - Czerwony kur! Dziewczynka popatrzyła na niego z szelmowskim uśmiechem.

- Nie wiedziałeś, że jestem komunistką.

W następnej chwili dziewczynka, bogacz i biurko zniknęli. Zofia stała sama wśród coraz gwałtowniej palącej się suchej trawy. Zaczęła nogą dusić płomienie i po pewnym czasie pożar został ugaszony.

Dzięki Bogu! Zofia spojrzała na poczerniałe kępy trawy. W ręku trzymała pudełko zapałek.

To chyba nie ona podrożyła ogień?

 

Kiedy spotkała Alberta przed chatą, opowiedziała mu, co przeżyła.

- Scrooge był skąpym kapitalistą z Opowieści wigilijnej CHARLESA DICKENSA. Dziewczynkę z zapałkami pamiętasz na pewno z baśni Andersena.

- Czy to nie dziwne, że spotkałam ich w lesie?

- Ależ skąd! To nie jest przecież zwyczajny las, a poza tym dzisiaj będziemy mówić o KAROLU MARKSIE. Akurat w odpowiednim momencie miałaś przykład ogromnych różnic klasowych w połowie ubiegłego wieku. Ale wejdźmy do środka. Mimo wszystko tam będziemy lepiej osłonięci przed wtrętami majora.

Znów usiedli przy stole pod oknem wychodzącym na jezioro. W duszy Zofii nadal żywe było wrażenie, jakie wywarło na niej to małe oczko wodne po wypiciu niebieskiego napoju.

Teraz obie buteleczki, i czerwona, i niebieska, stały na półce nad kominkiem. Na stole ktoś ustawił mały model greckiej świątyni.

- Co to jest? - zapytała Zofia.

- Wszystko w swoim czasie, moje dziecko.

Alberto zaczął opowiadać o Marksie:

- Kiedy Kierkegaard przybył do Berlina w roku 1841, słuchając wykładów Schellinga siadywał być może obok Karola Marksa. Kierkegaard napisał rozprawę magisterską o Sokratesie, a jednocześnie Marks napisał pracę doktorską o Demokrycie i Epikurze, czyli o starożytnym materializmie. Tym samym wytyczyli kurs swych filozofii.

- Bo Kierkegaard stał się filozofem egzystencji, a Marks materialistą?

- Marks stał się materialistą historycznym. Ale do tego jeszcze wrócimy.

- Co dalej?

- I Kierkegaard, i Marks, każdy na swój sposób, za punkt wyjścia przyjęli filozofię Hegla. Na obydwu wywarł wpływ jego sposób myślenia, ale obaj także odcięli się od Heglowskiego ducha świata, czyli tego, co nazywamy idealizmem Hegla.

- To było pewnie dla nich zbyt ulotne.

- Zdecydowanie. Bardzo ogólnie możemy stwierdzić, że wraz z Heglem nastąpił kres wielkich systemów filozoficznych. Po nim filozofia obrała całkiem nowy kierunek. W miejsce wielkich systemów spekulatywnych pojawia się to, co nazywamy filozofią egzystencji czy filozofią działania. To właśnie Marks miał na myśli twierdząc, że „filozofowie jedynie różnie odczytywali świat, teraz rzecz w tym, by go zmienić”. Właśnie te słowa wyznaczają bardzo ważny punkt zwrotny w historii filozofii.

- Po spotkaniu Scrooge’a i dziewczynki z zapałkami rozumiem, o co chodziło Marksowi.

- Myślenie Marksa ma więc cel praktyczny - i polityczny. Możemy też zauważyć, że był on nie tylko filozofem, lecz także historykiem, socjologiem i ekonomistą.

- I we wszystkich tych dziedzinach kruszył mury?

- W każdym razie nie było innego filozofa, który miałby większe znaczenie dla polityki. Z drugiej strony musimy być bardzo ostrożni w identyfikowaniu wszystkiego, co nazywa się marksizmem, z poglądami samego Marksa. O Marksie mówi się, że stał się „marksistą” w połowie lat czterdziestych ubiegłego wieku, ale również później zdarzało się, że odczuwał potrzebę zaznaczenia, iż nie jest „marksistą”.

- Czy Jezus był chrześcijaninem?

- Na ten temat także można dyskutować.

- Mów dalej.

- Już od pierwszej chwili swój wkład w to, co później zostało nazwane marksizmem, miał jego przyjaciel i kolega po fachu. W naszym stuleciu swój wkład do marksizmu czy marksizmu-leninizmu wnieśli Lenin, Stalin, Mao i wielu innych.

- Proponuję, byśmy trzymali się samego Marksa. Powiedziałeś, że był materialistą „historycznym”?

- Nie był materialistą „filozoficznym”, jak atomiści antyku czy materialiści mechanistyczni w szesnastym i siedemnastym wieku. Ale uważał, że w decydującym stopniu o sposobie naszego myślenia stanowią materialne warunki życia społeczeństwa. Są one decydujące także dla rozwoju historycznego.

- To coś innego niż duch świata Hegla.

- Hegel wskazał, że rozwój historyczny wywołują napięcia między przeciwieństwami, które następnie uwalniane są przez gwałtowną zmianę. Marks rozwinął tę myśl. Ale, zdaniem Marksa, dobry Hegel stał na głowie.

- Chyba nie przez całe życie?

- Hegel nazwał siłę, która popycha historię naprzód, duchem świata czy rozumem świata. To właśnie, zdaniem Marksa, było stawianiem rzeczy na głowie. On sam pragnął pokazać, że decydujące są stosunki materialne. A więc to nie założenia duchowe prowadzą do zmian materialnych, lecz odwrotnie. To zmiany materialne stwarzają nowe założenia duchowe. Marks podkreślał, że to siły ekonomiczne w społeczeństwie tworzą zmiany i w ten sposób popychają historię naprzód.

- Nie mógłbyś mi podać jakiegoś przykładu?

- Filozofia i nauka starożytna miały cel czysto teoretyczny. Nie zajmowano się jakoś szczególnie zastosowaniem wiedzy do wprowadzania zmian praktycznych.

- Tak?

- Miało to związek z organizacją życia ekonomicznego na co dzień. Produkcja w dużym stopniu opierała się na pracy niewolniczej. Dlatego wysoko urodzeni obywatele nie mieli potrzeby ulepszania produkcji praktycznymi wynalazkami. Jest to przykład wpływu warunków materialnych na refleksję filozoficzną w społeczeństwie.

- Rozumiem.

- Takie warunki materialne, ekonomiczne i społeczne Marks nazywa bazą społeczeństwa. Natomiast myśli, poglądy, a także istniejące w społeczeństwie instytucje polityczne, prawa, a zwłaszcza religia, moralność, sztuka, filozofia i nauka - to wszystko Marks określił jako nadbudowę.

- To znaczy baza i nadbudowa.

- Tak, a teraz proszę, podaj mi tę grecką świątynię.

- Proszę.

- To pomniejszony model dawnej świątyni Ateny, Partenonu, z Akropolu. Widziałaś ją także w rzeczywistości.

- Chcesz powiedzieć - na wideo.

- Widzisz, że dach budynku jest bardzo elegancki i starannie wykonany. Być może właśnie na sam dach i fasadę zwraca się uwagę w pierwszej chwili. I to właśnie możemy nazwać „nadbudową”. Ale dach sam z siebie nie może unosić się w powietrzu.

- Podtrzymują go kolumny.

 

- Cały budynek ma przede wszystkim mocny fundament - czyli „bazę” - który dźwiga całą konstrukcję. Zdaniem Marksa, tak właśnie warunki materialne utrzymują wszelkie myśli i idee w społeczeństwie. Tak więc nadbudowa społeczeństwa jest odbiciem bazy tego społeczeństwa.

- Czy chcesz powiedzieć, że nauka Platona o ideach jest odbiciem lepienia garnków i uprawy winorośli?

- Nie, to nie jest wcale takie proste. Pomiędzy bazą społeczeństwa a jego nadbudową zachodzi wzajemne oddziaływanie. Gdyby Marks zaprzeczył tej wzajemności, byłby „materialistą mechanistycznym”. Ale ponieważ przyznaje, że baza i nadbudowa wzajemnie na siebie wpływają, mówimy, że jest materialistą dialektycznym. Poza tym możesz sobie zapamiętać, że Platon nie zajmował się lepieniem garnków czy uprawianiem winorośli.

- Rozumiem. Czy powiesz mi jeszcze coś o tej świątyni?

- Tak, jeszcze parę słów. Jeśli dokładnie przyjrzysz się bazie świątyni, będziesz mogła mi ją opisać.

- Kolumny stoją na fundamencie zbudowanym jakby z trzech poziomów czy stopni.

- I podobnie możemy wyróżnić trzy poziomy w bazie społeczeństwa. Najbardziej „bazowe” jest to, co nazywamy „warunkami produkcji”, czyli warunki naturalne i zasoby naturalne, do jakich ma dostęp społeczeństwo. Chodzi mi tutaj o warunki związane z klimatem i surowcami naturalnymi. Od nich zależy kształtowanie się bazy, gdyż one wyznaczają wyraźne granice tego, jaki rodzaj produkcji może istnieć w danym społeczeństwie. Tym samym wyznaczają także granice kultury, jaka może w ogóle rozwinąć się w tym społeczeństwie.

- Nie można na przykład łowić śledzi na Saharze ani uprawiać daktyli w północnej Norwegii.

- Doskonale to ujęłaś. Ale także sposób myślenia w kulturze nomadów bardzo różni się od myślenia w wiosce rybackiej w północnej Norwegii. Następny stopień bazy to „siły wytwórcze”, jakie dane społeczeństwo posiada. Tu Marks ma na myśli narzędzia, urządzenia i maszyny, jakimi się dysponuje.

- W dawnych czasach na połów wyprawiano się łodziami wiosłowymi, teraz ryby łowią olbrzymie trawlery.

- I od razu dotykasz następnego stopnia w bazie społeczeństwa, to znaczy - kto jest właścicielem środków produkcji. Organizację pracy, czyli podział pracy i stosunek do własności, Marks nazwał „stosunkami produkcji” w społeczeństwie.

- Rozumiem.

- Na razie możemy powiedzieć, że to sposób produkcji charakterystyczny dla danego społeczeństwa decyduje o tym, jakie stosunki polityczne i ideologiczne panują w tym społeczeństwie. Nie jest wcale przypadkiem, że dziś myślimy nieco inaczej - i mamy inną moralność - niż w czasach dawnego systemu feudalnego.

- To znaczy, że Marks nie wierzył w prawo naturalne, które obowiązuje we wszystkich czasach.

- Tak. Określenie, co jest moralnie właściwe, wynika, zdaniem Marksa, z bazy społeczeństwa. Nie jest, dajmy na to, przypadkowe, że w dawnym społeczeństwie chłopskim rodzice decydowali, kogo mają poślubić dzieci. Wiązało się to z problemem dziedziczenia gospodarstwa. We współczesnym wielkim mieście stosunki społeczne są zupełnie inne. Można spotkać przyszłego małżonka na przyjęciu czy w dyskotece i byle tylko człowiek naprawdę się zakochał, z czasem znajdzie jakieś miejsce, gdzie będzie mógł zamieszkać.

- Nie zgodziłabym się, żeby moi rodzice decydowali, za kogo mam wyjść za mąż.

- Oczywiście, bo ty także jesteś dzieckiem swego czasu. Marks podkreśla ponadto, że to na ogół klasa rządząca w społeczeństwie decyduje o tym, co dobre, a co złe. Bo cała historia jest historią walki klas. To znaczy, że w historii przede wszystkim chodzi o to, kto ma posiadać środki produkcji.

- Czy ludzkie myśli i idee nie mają wpływu na zmiany w historii?

- I tak, i nie. Marks zdawał sobie sprawę, że to, co jest produktem nadbudowy społeczeństwa, może oddziaływać na bazę, ale odrzucał pogląd, że nadbudowa ma samodzielną historię. O tym, co popychało historię naprzód od starożytnego społeczeństwa niewolniczego do dzisiejszego społeczeństwa przemysłowego, decydowały przede wszystkim zmiany w bazie społeczeństwa.

- Tak, to już mówiłeś.

- Zdaniem Marksa, we wszystkich fazach historii istniała sprzeczność pomiędzy dwiema głównymi klasami społecznymi. W starożytnym społeczeństwie niewolniczym było to przeciwieństwo między wolnym obywatelem a niewolnikiem, w średniowiecznym społeczeństwie feudalnym między panem feudalnym a pańszczyźnianym chłopem, a później między szlachcicem a mieszczaninem. Ale w czasach Marksa przede wszystkim istniał konflikt między kapitalistą a robotnikiem, czyli proletariuszem. Jest więc sprzeczność między tymi, którzy posiadają środki produkcji, a tymi, którzy ich nie posiadają. A ponieważ „klasa wyższa” nie chce oddać władzy, zmiana może dokonać się jedynie poprzez rewolucję.

- A co ze społeczeństwem komunistycznym?

- Marks w szczególny sposób interesował się przejściem od społeczeństwa kapitalistycznego do komunistycznego. Przeprowadził również szczegółową analizę kapitalistycznego sposobu produkcji. Ale zanim się temu przyjrzymy, musimy sobie co nieco powiedzieć o poglądach Marksa na ludzką pracę.

- No to mów!

- Młody Marks, zanim został komunistą, interesował się, co się dzieje z człowiekiem, kiedy pracuje. Analizował to także Hegel. Hegel uważał, że między człowiekiem a przyrodą istnieje wzajemny, czyli „dialektyczny” stosunek. Gdy człowiek oddziałuje na przyrodę, przyroda także nań oddziałuje. Wyrażając to w inny sposób, można powiedzieć: Kiedy człowiek pracuje, ingeruje w przyrodę i wywiera na nią wpływ. Ale w tym procesie przyroda także ingeruje w człowieka i wywiera wpływ na ludzką świadomość.

- Powiedz mi, jaką masz pracę, a powiem ci, kim jesteś.

- W skrócie jest to pogląd Marksa. Sposób, w jaki pracujemy, wywiera wpływ na naszą świadomość, ale także nasza świadomość wywiera wpływ na sposób, w jaki pracujemy. Można powiedzieć, że pomiędzy „ręką” a „duchem” istnieje wzajemny stosunek. Tak więc wiedza człowieka ma ścisły związek z jego pracą.

- To musi być okropne, być bezrobotnym.

- Tak, ktoś, kto nie pracuje, jest w pewnym sensie pusty. Już Hegel zwracał na to uwagę. Dla obu, i dla Hegla, i dla Marksa, praca była czymś pozytywnym, blisko związanym z tym, co znaczy być człowiekiem.

- To znaczy, że być robotnikiem jest także czymś pozytywnym?

- Tak, w punkcie wyjścia. Ale właśnie w tym punkcie Marks występuje z ostrą krytyką kapitalistycznego sposobu produkcji.

- Opowiedz mi o tym!

- W systemie kapitalistycznym robotnik nie pracuje dla siebie. Praca staje się czymś zewnętrznym, co nie należy do niego samego. Robotnikowi jego własna praca staje się obca. Traci on swą ludzką rzeczywistość. Marks posługuje się wyrażeniem heglowskim, że robotnik staje się wyalienowany.

- Mam ciotkę, która od dwudziestu lat pracuje w fabryce czekoladek; bez żadnych problemów więc rozumiem, o co ci chodzi. Ciotka mówi, że każdego ranka z nienawiścią myśli o pójściu do pracy.

- Ale jeśli nienawidzi swojej pracy, Zosiu, to w pewnym sensie nienawidzi też samej siebie.

- W każdym razie nienawidzi czekoladek.

- W społeczeństwie kapitalistycznym praca zorganizowana jest w taki sposób, że robotnicy w rzeczywistości wykonują niewolniczą pracę, która przynosi zyski innej klasie społecznej. Robotnik oddaje swą własną siłę, a wraz z nią całe swe człowieczeństwo - burżuazji.

- Czy naprawdę jest aż tak źle?

- Mówimy teraz o Marksie, musimy więc pamiętać o stosunkach społecznych, jakie panowały w połowie ubiegłego stulecia. A wtedy odpowiedzią będzie głośne i zdecydowane „tak”. Nie należało do rzadkości, że robotnicy pracowali po dwanaście godzin dziennie w lodowatych halach produkcyjnych. Zapłata była tak marna, że często również dzieci i kobiety ciężarne zmuszone były do podjęcia pracy. Warunki socjalne wprost trudno opisać. W wielu miejscach wynagrodzenie wypłacano w taniej wódce, a kobiety zmuszone były do prostytucji. Klientami ich byli „panowie z miasta”. Krótko mówiąc, właśnie to, co miało być szlachetnym znamieniem człowieka, czyli praca, zmieniało człowieka w zwierzę.

- Zaczynam się robić zła.

- Marksa także to gniewało, bo jednocześnie dzieci mieszczan grywały na skrzypcach w wielkich, ciepłych salonach, wziąwszy uprzednio odświeżającą kąpiel. Albo siadały przy fortepianie, żeby uprzyjemnić sobie czas oczekiwania na obiad z czterech dań. Choć co prawda na skrzypcach i fortepianach grywano na ogół wieczorem, po dłuższej konnej przejażdżce.

- Co za niesprawiedliwość!

- Marks również tak uważał. W roku 1848 wydał wraz z Engelsem Manifest komunistyczny. Pierwsze zdanie manifestu brzmi następująco: „Widmo krąży po Europie - widmo komunizmu”.

- Boję się.

- Mieszczanie także się przestraszyli, bo teraz proletariusze zaczęli się buntować. Chcesz wiedzieć, jak kończy się Manifest?

- Oczywiście.

- „Komuniści uważają za niegodne ukrywanie swych poglądów i zamiarów. Oświadczają oni otwarcie, że cele ich mogą być osiągnięte jedynie przez obalenie przemocą całego dotychczasowego ustroju społecznego. Niech drżą panujące klasy przed rewolucją komunistyczną. Proletariusze nie mają w niej nic do stracenia oprócz kajdan. Do zdobycia mają cały świat. Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!”

- Jeśli sytuacja była rzeczywiście aż tak zła, jak opowiadasz, myślę, że podpisałabym się pod tym manifestem. Ale dziś jest chyba inaczej?

- W Norwegii owszem, ale nie wszędzie. Nadal wielu ludzi żyje w nieludzkich warunkach. Jednocześnie produkują towary, na których kapitaliści coraz bardziej się bogacą. Marks określił to jako wyzysk.

- Czy możesz mi dokładniej wytłumaczyć to słowo?

- Gdy robotnik produkuje jakiś towar, towar ten ma pewną wartość.

- No, tak.

- Kiedy odejmiesz wynagrodzenie pracownika i inne koszty produkcji od wartości sprzedażnej towaru, zawsze pozostaje pewna suma. Tę sumę Marks określił jako wartość dodatkową, czyli zysk. Oznacza to, że kapitalista zatrzymuje pewną wartość, stworzoną właściwie przez robotnika. To właśnie jest „wyzysk”.

- Rozumiem.

- Teraz kapitalista może zainwestować część zysku i powiększyć swój kapitał - na przykład modernizując zakład produkcyjny. Robi to, ponieważ ma nadzieję, że będzie mógł produkować towar jeszcze taniej. Ma więc nadzieję, że zysk następnym razem będzie większy.

- To logiczne.

- Owszem, może się to wydać logiczne. Ale zarówno w tej dziedzinie, jak i w innych dziedzinach na dłuższą metę nie będzie szło tak, jak wyobraża sobie kapitalista.

- O czym mówisz?

- Marks uważał, że w kapitalistycznym sposobie produkcji tkwi wiele sprzeczności. Kapitalizm to system ekonomiczny, który niszczy sam siebie, ponieważ brakuje mu racjonalnego zarządzania.

- To chyba w pewnym sensie dobrze dla uciskanych.

- Tak. Cechą ustroju kapitalistycznego jest, że idzie naprzeciw własnemu zniszczeniu. Kapitalizm jest więc „postępowy” - ukierunkowany na przyszłość, ponieważ jest stadium na drodze do komunizmu.

- Czy możesz dać mi jakiś przykład na to, że kapitalizm sam siebie niszczy?

 

- Wspomnieliśmy już o kapitaliście, który miał sporo pieniędzy na zbyciu i część ich wykorzystał na modernizację zakładu. Część szła także na lekcje gry na skrzypcach, a poza tym jego żona zaczęła mieć kosztowne zachcianki.

- No i?

- Kapitalista kupuje nowe maszyny i nie potrzebuje już tak wielu pracowników. Robi to, by jego towary były bardziej konkurencyjne.

- Rozumiem.

- Ale nie on jeden myśli podobnie. Oznacza to, że cała produkcja staje się coraz bardziej efektywna. Fabryki się rozrastają, skupione w coraz mniejszej liczbie rąk. I co się wtedy dzieje, Zosiu?

- Nie wiem...

- Potrzeba coraz mniej robotników, i co za tym idzie, jest coraz więcej bezrobotnych. Problemy społeczne narastają i takie kryzysy świadczą o tym, że kapitalizm zbliża się ku zagładzie. Ale w kapitalizmie jest jeszcze sporo takich samoniszczących cech. Kiedy coraz więcej zysku inwestuje się w wyposażenie do produkcji, a jednak nie stwarza to dostatecznie dużej nadwyżki, by utrzymać konkurencyjne ceny...

- To co?

- No właśnie, co wtedy robi kapitalista? Odpowiesz mi na to?

- Nie, naprawdę nie umiem.

- Wyobraź sobie, że jesteś właścicielką fabryki. Nie możesz związać końca z końcem, grozi ci bankructwo. I pytam cię: co możesz zrobić, żeby zaoszczędzić pieniądze?

- Może mogłabym obniżyć płace?

- Bystra jesteś! To rzeczywiście najsprytniejsze, co możesz zrobić. Ale jeśli wszyscy kapitaliści są równie bystrzy jak ty, a tacy są, to robotnicy będą wkrótce już tak ubodzy, że nie będzie ich stać na to, by cokolwiek kupić. Mówimy, że maleje siła nabywcza. I teraz znajdujemy się naprawdę w błędnym kole. „Wybiła godzina kapitalistycznej własności prywatnej” - mówi Marks. Wkrótce znajdziemy się w sytuacji rewolucyjnej.

- Rozumiem.

- Krótko mówiąc, kończy się na tym, że proletariusze siłą przejmują władzę nad środkami produkcji.

- I co się wtedy dzieje?

- Na pewien okres powstanie nowe społeczeństwo klasowe, w którym proletariusze będą rządzić innymi. Marks nazwał to dyktaturą proletariatu. Ale po okresie przejściowym dyktaturę proletariatu zastąpi społeczeństwo bezklasowe, czyli komunizm. Będzie to społeczeństwo, w którym środki produkcji będą własnością wszystkich - a więc ludu. W takim społeczeństwie każdy będzie pracował według możliwości, ale dostawał według potrzeb. Ponadto owoce pracy będą należały do ludu i ustanie alienacja, typowa dla kapitalizmu.

- To wszystko brzmi bardzo pięknie i obiecująco, ale jak się to dalej potoczyło? Czy z rewolucji coś wyszło?

- I tak, i nie. Współcześni ekonomiści mogą z całą pewnością stwierdzić, że Marks mylił się co do wielu istotnych punktów. Dotyczy to zwłaszcza jego analizy kryzysów kapitalistycznych. Marks nie przykładał poza tym dostatecznie dużej wagi do wykorzystania zasobów natury, na co dzisiaj patrzymy z coraz większą powagą. Ale - i to duże ale...

- Tak?

- Marksizm mimo wszystko doprowadził do wielkich zmian. Bez wątpienia socjalistom udało się w dużej mierze zwalczyć nieludzkie warunki wczesnego kapitalizmu. W każdym razie w Europie żyjemy w bardziej sprawiedliwym i solidarnym społeczeństwie, niż było ono za czasów Marksa. Marks i cały ruch socjalistyczny mają tu swoje niewątpliwe zasługi.

- A co się wydarzyło?

- Po Marksie ruch socjalistyczny podzielił się na dwa główne nurty. Po jednej stronie mieliśmy socjaldemokrację, a po drugiej leninizm. Socjaldemokracja, która opowiadała się za stopniowym i pokojowym zbliżeniem do socjalizmu, stała się drogą Europy Zachodniej. Możemy to nazwać „powolną rewolucją”. Leninizm, który zachował wiarę Marksa, że jedynie rewolucja może przełamać dawne zróżnicowanie klasowe społeczeństwa, był wprowadzany w Europie Wschodniej, Azji i Afryce. Oba te ruchy, każdy na swój sposób, miały zwalczać nędzę i ucisk.

- Ale czy nie wytworzyła się nowa forma ucisku? Na przykład w Związku Radzieckim i Europie Wschodniej?

- Niewątpliwie tak, i znowu widzimy, że wszystko, do czego człowiek przyłoży rękę, jest mieszaniną dobra i zła. Z drugiej strony nierozumne byłoby obwinianie Marksa za to, co stało się w tak zwanych krajach socjalistycznych pięćdziesiąt czy sto pięćdziesiąt lat po jego śmierci. Być może jednak zbyt mało zastanawiał się nad tym, że także w komunizmie rządzić będą ludzie. „Kraina szczęścia” chyba nigdy nie powstanie, bo ludzie zawsze stworzą sobie nowe problemy, z którymi będą walczyć.

- Na pewno.

- I tym samym stawiamy kropkę na Marksie, Zosiu.

- Zaczekaj! Czy nie powiedziałeś, że sprawiedliwość możliwa jest tylko między równymi sobie?

- Nie, to nie ja, to Scrooge.

- Skąd wiesz, że to on powiedział?

- No cóż, ty i ja mamy wspólnego autora. Jesteśmy bliżej ze sobą związani, niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka.

- Przeklęty ironisto!

- Podwójny ironisto, Zosiu, to była podwójna ironia.

- Ale wróćmy do sprawiedliwości. Powiedziałeś w każdym razie, że Marks uważał kapitalizm za niesprawiedliwy. A jak zdefiniowałbyś społeczeństwo sprawiedliwe?

- Zainspirowany marksizmem filozof, JOHN RAWLS, próbował powiedzieć coś o tym, posługując się następującym przykładem: Wyobraź sobie, że jesteś członkiem wysokiej rady, która miałaby stworzyć wszystkie prawa dla przyszłego społeczeństwa.

- Z wielką ochotą zasiadłabym w takiej radzie.

- Członkowie tej rady powinni przewidzieć i uwzględnić absolutnie wszystkie okoliczności, a gdy tylko uzgodnią poglądy i podpiszą wszystkie prawa - padną martwi.

- Co za pomysł!

- Ale potem powrócą do życia właśnie w tym społeczeństwie, dla którego sami ustanowili prawa. Chodzi o to, by tworząc je nie mieli żadnych podejrzeń co do tego, jakie miejsce przypadnie im w tym społeczeństwie.

- Pojmuję.

- I takie społeczeństwo byłoby społeczeństwem sprawiedliwym. Bo powstałoby wśród „równych”.

- Mężczyzn i kobiet!

- To oczywisty warunek. Nikt nie wiedziałby, czy obudzi się jako mężczyzna czy jako kobieta. Ponieważ szansa wynosi 50 na 50, oznacza to, że takie społeczeństwo musiałoby być równie dobre dla kobiet, jak dla mężczyzn.

- To brzmi bardzo kusząco.

- Powiedz mi teraz, czy Europa za czasów Marksa była takim społeczeństwem?

- Nie!

- A może potrafisz mi wskazać takie społeczeństwo w dzisiejszym świecie?

- Hmm... to zależy.

- Zastanów się nad tym. Tu i teraz nie napływa już nic więcej o Marksie.

- Co powiedziałeś?

- Światło!