NASZE CZASY


NASZE CZASY

...człowiek skazany jest na to, by być wolnym...

 

Budzik wskazywał 23.55. Hilda leżała wpatrując się w sufit. Próbowała pozwolić na swobodną grę skojarzeń. Za każdym razem, gdy jakiś ciąg myśli się urywał, zadawała sobie pytanie, dlaczego nie może myśleć dalej?

Chyba niczego nie wypierała?

Gdyby zdołała wyłączyć wszelką cenzurę, może zaczęłaby śnić na jawie. To trochę straszna myśl.

Im bardziej udawało jej się rozluźnić i otworzyć na napływające myśli i obrazy, tym silniejsze miała wrażenie, że jest w Chacie Majora nad jeziorkiem otoczonym lasem.

Do czego nawiązywał Alberto? No cóż, to naturalnie ojciec nawiązywał do tego, że Alberto do czegoś nawiązywał. Czy on sam nie wiedział, co Alberto wymyśli? Może starał się tak popuścić cugli samemu sobie, żeby w końcu wydarzyło się coś, co i jego zaskoczy?

Niewiele stron już pozostało. Czy zajrzeć na ostatnią? Nie, to by było oszustwo. A poza tym, prawdę powiedziawszy, Hilda nie była całkiem przekonana, czy jest do końca postanowione, co wydarzy się na ostatniej stronie.

Czy to nie dziwny pomysł? Segregator był przecież tutaj. Niemożliwe, by ojciec mógł coś dodać. Chyba że Alberto podejmie coś na własną rękę. Zrobi niespodziankę...

Hilda w każdym razie sama zatroszczy się o parę niespodzianek. Nad nią ojciec nie miał żadnej kontroli. Ale czy ona sama miała kontrolę nad sobą?

Czym jest świadomość? Czy nie jest to największa zagadka wszechświata? Czym jest pamięć? Co sprawia, że „pamiętamy” wszystko, co widzieliśmy i przeżyliśmy?

Jaki mechanizm sprawia, że każdej nocy wyczarowujemy zachwycające sny?

Leżąc i rozmyślając, od czasu do czasu przymykała oczy. Potem otwierała je znów i dalej wpatrywała się w sufit. Za którymś razem zasnęła.

 

Kiedy obudził ją gniewny krzyk mew, budzik wskazywał 6.66. Czy to nie dziwna godzina? Hilda wstała z łóżka. Jak zwykle, stanęła przy oknie i popatrzyła na zatokę. Weszło jej to już w zwyczaj, lato czy zima.

Gdy tak stała, nagle odniosła wrażenie, że w jej głowie eksplodowało pudełko z farbami. Przypomniała sobie, co jej się śniło, ale było to jakby czymś więcej niż tylko zwykłym snem. Tak żywym i w kolorach, i konturach...

Śniło jej się, że ojciec wrócił z Libanu, a cały sen był jakby kontynuacją snu Zofii o tym, jak znalazła jej złoty krzyżyk na pomoście.

We śnie Hilda siedziała na pomoście - dokładnie tak, jak we śnie Zofii. A potem usłyszała niezmiernie słaby głos, który szepnął jej do ucha: „Mam na imię Zofia!”. Hilda siedziała całkiem nieruchomo. Chciała sprawdzić, czy może się zorientować, skąd dochodził głos. I znów rozległo się słabiutkie brzęczenie, jakby jakiś owad próbował do niej przemówić: „Jesteś chyba ślepa i głucha!”. W następnej chwili do ogrodu wszedł ojciec w mundurze ONZ. „Hilduniu!” - zawołał. Hilda podbiegła do niego i rzuciła mu się na szyję. Na tym sen się skończył.

Przypomniało jej się kilka linijek z wiersza ARNULFA OVERLANDA.

 

Pewnej nocy obudził mnie przedziwny sen,

jakby mówił do mnie jakiś głos

odległy jak podziemny strumień

wstałem. Czego chcesz ode mnie?

 

Ciągle jeszcze stała przy oknie, gdy do pokoju weszła matka.

- Dzień dobry! Już nie śpisz?

- Nie wiem...

- Wrócę do domu koło czwartej, jak zwykle.

- Dobrze.

- Miłego dnia, Hilda.

- Trzymaj się!

Kiedy Hilda usłyszała, że za matką zamknęły się drzwi wejściowe, wślizgnęła się z powrotem do łóżka i otworzyła segregator.

„...Rzucam się w głębię podświadomości majora, Zosiu. Zostanę tam do czasu, kiedy znów się spotkamy”.

Tak, to tutaj. Hilda zaczęła czytać dalej. Czubkiem wskazującego palca prawej dłoni wyczuwała, że został tylko cienki plik kartek.

 

Kiedy Zofia opuściła Chatę Majora, nad rzeką nadal kręciły się postaci Disneya, ale rozpłynęły się, gdy zaczęła się do nich zbliżać. Zanim doszła do łodzi, nigdzie już nie było ich widać.

Już wiosłując i później, kiedy wciągnęła łódkę w sitowie po drugiej stronie, próbowała stroić głupie miny i wymachiwać rękami. Po to, by zwrócić na siebie uwagę majora, aby Alberto mógł nie obserwowany spokojnie siedzieć w Chacie Majora.

Biegnąc ścieżką, wykonała kilka szalonych skoków. Nieco później spróbowała iść, naśladując krok marionetki, a żeby majorowi się to nie znudziło, zaczęła także śpiewać.

W pewnej chwili przystanęła zastanawiając się, na czym też może polegać plan Alberta. Złapała się na tym, że o tym myśli, i odezwały się w niej takie wyrzuty sumienia, że zaczęła wspinać się na drzewo.

Zofia wdrapała się tak wysoko, jak mogła. Kiedy była już prawie na samym czubku, musiała szczerze przyznać, że nie umie zejść na dół. Musi w każdym razie próbować, a przynajmniej coś robić, bo jeśli będzie siedzieć bezczynnie, majorowi znudzi się patrzenie na nią i zamiast tego zacznie podglądać, czym zajmuje się Alberto.

Zofia wymachiwała ramionami, kilkakrotnie próbowała zapiać jak kogut, aż wreszcie zaczęła jodłować. Po raz pierwszy w swym piętnastoletnim życiu Zofia jodłowała i była całkiem zadowolona z efektu, jaki osiągnęła.

Znów próbowała zsunąć się na dół, ale wszystko na nic, tkwiła jak wmurowana. I wtedy nagle nadleciał wielki gąsior, i przysiadł na sąsiedniej gałęzi. Zofia kurczowo trzymała się drzewa. Ponieważ wcześniej widziała cały rój figurek Disneya, nie była ani odrobinę zdumiona, gdy gąsior odezwał się ludzkim głosem:

- Mam na imię Marcin - przedstawił się grzecznie. - Właściwie jestem domowym ptakiem, ale wyjątkowo przyleciałem z dzikimi gęsiami z Libanu. Wygląda na to, że potrzebujesz pomocy, by zejść z drzewa.

- Ty jesteś za mały, żeby mi pomóc - odparła Zofia.

- Zbyt pospieszna konkluzja. To ty jesteś za duża, - To chyba wszystko jedno?

- Jeśli chcesz wiedzieć, to woziłem wiejskiego chłopca w twoim wieku po całej Szwecji. Nazywał się Nils Holgersson. - Ja mam piętnaście lat.

- Nils miał czternaście. Rok mniej czy więcej nie gra żadnej roli, kiedy się kogoś niesie.

- Jak zdołałeś go podnieść?

- Poczuł uderzenie w twarz, od którego zemdlał. A kiedy się ocknął, nie był większy od kciuka.

- Może i mnie spróbujesz tak uderzyć, bo nie mogę tu siedzieć przez całą wieczność. Poza tym w sobotę wydaję filozoficzne przyjęcie w ogrodzie.

- To bardzo interesujące. Wobec tego przypuszczam, że to filozoficzna książka. Kiedy leciałem nad Szwecją z Nilsem Holgerssonem, zatrzymaliśmy się kiedyś w Marbacka w Varmlandii. Tam Nils spotkał pewną starszą panią, która miała zamiar napisać książkę o Szwecji dla dzieci. Powiedziała, że książka musi być pouczająca i jak najbardziej prawdziwa. Kiedy usłyszała, co przeżył Nils, postanowiła napisać o tym, co zobaczył siedząc na grzbiecie gęsi.

- To doprawdy bardzo dziwne.

- Prawdę mówiąc, była w tym także odrobina ironii. Bo my przecież już byliśmy w tej książce.

Nagle Zofia poczuła, że coś uderzyło ją w policzek. W następnej chwili zrobiła się zupełnie malutka. Drzewo wydało jej się wielkim lasem, a gąsior w jej oczach przybrał rozmiary konia.

- No, teraz chodź - zaprosił ją gąsior.

Zofia powędrowała po gałęzi i wspięła się na grzbiet gąsiora. Pióra były miękkie, ale teraz, kiedy była taka maleńka, raczej kłuły, niż łaskotały.

Kiedy usadowiła się wygodnie, gąsior wzbił się w powietrze. Leciał wysoko nad drzewami. Zofia ujrzała w dole jeziorko i Chatę Majora, w której siedział Alberto, pochłonięty układaniem zawiłych planów.

- Wystarczy już tego zwiedzania - oświadczył gąsior trzepocząc skrzydłami.

Zszedł do lądowania u stóp drzewa, na które Zofia zupełnie niedawno zaczęła się wspinać. Stanął na ziemi, a Zofia sturlała się z jego grzbietu. Przetoczywszy się kilka razy we wrzosach, usiadła. Zdumiona stwierdziła, że w jednej chwili odzyskała swój normalny wzrost.

Gąsior parę razy obszedł ją dookoła.

- Bardzo dziękuję za to, że mi pomogłeś - powiedziała Zofia.

- To przecież bagatelka. Mówiłaś, że to książka filozoficzna?

- Nie, to ty tak powiedziałeś.

- To bez znaczenia. Gdyby o mnie chodziło, przeleciałbym z tobą całą historię filozofii, tak jak przewiozłem Nilsa Holgerssona przez Szwecję. Moglibyśmy odwiedzić Milet i Ateny, Jerozolimę i Aleksandrię, Rzym i Florencję. Londyn i Paryż. Jenę i Heidelberg, Berlin i Kopenhagę...

- Dziękuję, wystarczy.

- Ale nawet dla ironicznego gąsiora przesadą byłoby latanie przez stulecia. Dużo łatwiej jest przemierzać okręgi Szwecji.

Po tym oświadczeniu gąsior bijąc skrzydłami wzniósł się w powietrze.

Zofia była krańcowo wyczerpana, ale kiedy nieco później przemykała przez Zaułek, pomyślała sobie, że Alberto byłby zadowolony z tego odwracającego uwagę manewru. Przez ostatnią godzinę major z pewnością niewiele miał czasu, by zastanowić się nad poczynaniami Alberta. Gdyby było inaczej, to musiałby cierpieć na poważne rozdwojenie jaźni.

 

Zofia zdążyła wejść do domu tuż przed powrotem matki z pracy. Na szczęście więc nie musiała tłumaczyć się, że utknęła na drzewie i pomagała jej domowa gęś.

Po obiedzie zabrały się za przygotowywanie przyjęcia. Zniosły ze strychu długą na trzy czy cztery metry drewnianą płytę i wytaszczyły ją do ogrodu. Musiały wrócić na strych jeszcze raz po kozły, na których miała leżeć płyta.

Długi stół ustawiony został pod drzewami owocowymi. Ostatnio używano drewnianej płyty przy okazji dziesięciolecia ślubu rodziców. Zofia miała wtedy dopiero osiem lat, ale dobrze pamiętała wielką uroczystość, na którą przybyli wszyscy krewni i znajomi, jeśli tylko umieli chodzić, a przynajmniej raczkować.

Pogoda zapowiadała się wspaniała. Po okropnej burzy w wieczór poprzedzający dzień urodzin Zofii, nie spadła już nawet kropla deszczu. Samo przystrajanie ogrodu i nakrywanie do stołu musiało poczekać aż do sobotniego przedpołudnia, ale matka uznała, że dobrze jest przynajmniej ustawić stół w ogrodzie.

Później wieczorem piekły drożdżówki i plecioną bułkę z dwóch różnych rodzajów ciasta. Miały zamiar podać kurczaka. I oranżadę. Zofia śmiertelnie się bała, że chłopcy z klasy przyniosą piwo. Najbardziej obawiała się awantury.

Kiedy już miała kłaść się spać, matka postanowiła jeszcze raz się upewnić, czy Alberto przyjdzie na przyjęcie.

- Oczywiście, że przyjdzie. Obiecał nawet przygotować jakąś filozoficzną sztuczkę.

- Filozoficzną sztuczkę? A co to ma być?

- No... gdyby był czarodziejem, na pewno zrobiłby czarodziejską sztuczkę. Może wyciągnąłby z czarnego cylindra białego królika...

- Znów?

- ...ale ponieważ jest filozofem, zrobi zamiast tego sztuczkę filozoficzną. To przecież filozoficzne przyjęcie.

- Masz ostry język, spryciulo.

- Zastanowiłaś się, z czym ty wystąpisz?

- Jasne, Zosiu. Coś na pewno pokażę.

- Wygłosisz mowę?

- Niczego ci nie zdradzę. Dobranoc!

Następnego dnia rano Zofia obudziła się, kiedy matka weszła na górę, by przed pójściem do pracy powiedzieć jej „cześć”. Zostawiła też listę sprawunków potrzebnych na przyjęcie, po które Zofia miała jechać do miasta.

Kiedy tylko matka wyszła z domu, rozległ się dźwięk telefonu. Dzwonił Alberto. Widać nauczył się już, kiedy Zofia bywa sama w domu.

- I jak się miewają twoje tajemnice?

- Ciiicho! Ani słowa o tym. Nie dajmy mu nawet szansy pomyśleć na ten temat.

- Uważam, że wczoraj bardzo dzielnie się spisałam przy odwracaniu jego uwagi.

- To świetnie.

- Czy zostało coś jeszcze z kursu filozofii?

- Właśnie dlatego dzwonię. Doszliśmy już do naszego stulecia. Od tej pory powinnaś zacząć orientować się na własną rękę. Najważniejsze były podstawy. Ale mimo to spotkamy się na krótką rozmowę o naszych czasach.

- Aleja muszę jechać do miasta...

- Doskonale. Mówiłem przecież, że będziemy rozmawiać o naszych czasach.

- I co z tego?

- Moim zdaniem lepiej to zrobić w mieście.

- Czy mam przyjechać do ciebie?

 

- Nie, nie tutaj. Straszny u mnie bałagan. Szukałem ukrytych mikrofonów.

- Och...

- Koło Wielkiego Rynku otwarto nową kawiarnię. „Cafe Pierre”. Wiesz, gdzie to jest?

- Wiem, wiem. O której mam przyjść?

- Czy możemy się spotkać o dwunastej?

- O dwunastej w kawiarni.

- Dobrze, to na razie kończymy.

- Cześć!

Parę minut po dwunastej Zofia wsunęła głowę do „Cafe Pierre”. Była to jedna z nowomodnych kawiarni, z okrągłymi stolikami i czarnymi krzesłami, odwróconymi do góry dnem butelkami wermutu z mechanizmem do nalewania, bagietkami i porcjami sałatek w miseczkach.

Lokal nie był duży i Zofia od razu zwróciła uwagę, że Alberta nie ma. Prawdę mówiąc, tylko to rzuciło jej się w oczy. Przy stolikach siedziało wielu ludzi, ale żaden z nich to nie był Alberto.

Nie przywykła do samotnego chodzenia po kawiarniach. Może zawrócić, zajrzeć tu nieco później i sprawdzić, czy Alberto jeszcze nie przyszedł?

Podeszła do marmurowego baru i zamówiła herbatę z cytryną. Wzięła filiżankę i usiadła przy jednym z wolnych stolików. Nie spuszczała oka z drzwi wejściowych. Wielu ludzi wchodziło i wychodziło, ale Zofia rejestrowała tylko, że Alberto ciągle się nie pojawia.

Gdyby miała przy sobie gazetę!

W końcu musiała rozejrzeć się dookoła. Ten i ów odpowiedział wzrokiem na jej spojrzenie. Przez moment Zofia czuła się jak młoda dama. Miała dopiero piętnaście lat, ale z powodzeniem mogła uchodzić za siedemnastolatkę, a już na pewno za osobę, która ma lat szesnaście i pół.

Co myśleli ci wszyscy ludzie w kawiarni o swoim istnieniu? Wyglądało na to, że po prostu tu są, jakby ot, tak sobie usiedli i już. Pogrążeni w rozmowie gwałtownie gestykulowali, ale nie wydawało się, by rozmawiali o czymś naprawdę ważnym.

Na moment przyszedł jej na myśl Kierkegaard, który powiedział, że najbardziej charakterystyczną cechą tłumu jest „czcza gadanina”. Czyżby ci wszyscy ludzie żyli w stadium estetycznym? Czy też było dla nich coś egzystencjalnie ważnego?

W jednym z pierwszych listów Alberto napisał, że istnieje podobieństwo między dziećmi a filozofami. I znów Zofia pomyślała sobie, że boi się stać dorosła. Co będzie, jeśli ona także skryje się głęboko w futrze białego królika wyciągniętego z czarnego cylindra wszechświata?

Przez cały czas, gdy tak siedziała pochłonięta myślami, nie spuszczała oka z drzwi wejściowych. Nagle, jakby niesiony podmuchem wiatru, wpadł do środka Alberto. Choć była pełnia lata, na głowie miał czarny beret. Poza tym ubrany był w półdługi płaszcz w szarą jodełkę. Dostrzegł ją natychmiast i od razu popędził w jej stronę. Zofia pomyślała sobie wgłębi ducha, że to coś zupełnie innego spotkać się z nim w publicznym miejscu.

- Już piętnaście po dwunastej, nicponiu.

- To się nazywa akademicki kwadrans. Czy mogę zaproponować młodej damie coś do zjedzenia?

Usiadł i popatrzył jej prosto w oczy. Zofia wzruszyła ramionami, - Wszystko mi jedno. Może jakąś bułkę.

Alberto podszedł do baru. Zaraz wrócił z filiżanką kawy i dwiema wielkimi bagietkami z serem i szynką.

- Czy to drogie?

- To bagatelka, Zosiu.

- Masz przynajmniej jakieś usprawiedliwienie na to, że się spóźniłeś?

- Nie, nie mam, bo to było celowe. Zaraz ci to wytłumaczę.

Ugryzł kilka wielkich kęsów bagietki i powiedział:

- Będziemy mówić o naszym stuleciu.

- Czy w filozofii wydarzyło się coś ciekawego?

- Mnóstwo, tak wiele, że filozofia rozbiegła się we wszystkich kierunkach. Przede wszystkim powiemy sobie o jednym bardzo istotnym nurcie, a jest nim egzystencjalizm. To wspólne określenie wielu prądów, które za punkt wyjścia przyjmują sytuację egzystencjalną człowieka. Mówimy chętnie o filozofii egzystencji dwudziestego wieku. Wielu filozofów egzystencji, czyli egzystencjalistów, odwoływało się do Kierkegaarda, ale także do Hegla i Marksa.

- Rozumiem.

- Filozofem, który miał wielkie znaczenie dla XX wieku, był Niemiec FRYDERYK NIETZSCHE, który żył w latach 18441900. Również Nietzsche zareagował na filozofię Hegla i niemiecki „historyzm”. W opozycji do anemicznego zainteresowania historią i tego, co nazwał chrześcijańską „moralnością niewolnika”, postawił samo życie. Pragnął dokonać „przewartościowania wszelkich wartości”, tak by rozwój życia najsilniejszych nie był hamowany przez słabych. Zdaniem Nietzschego, zarówno chrześcijaństwo, jak i tradycja filozoficzna odwróciły się od rzeczywistego świata i zwróciły ku „niebu” czy do „świata idei”. Ale to właśnie, co uważano za prawdziwy świat, jest w rzeczywistości światem ułudy. „Zaklinam was, bracia - pisał. - Pozostańcie wierni Ziemi i nie wierzcie tym, co wam o nadziemskich mówią nadziejach!”

- No cóż...

- Innym filozofem, na którego wywarli wpływ zarówno Kierkegaard, jak i Nietzsche, był niemiecki filozof egzystencji MARTIN HEIDEGGER. My jednak skoncentrujemy się na egzystencjaliście francuskim, który żył w latach 1905 -1980 i nazywał się JEAN PAUL SARTRE. W odbiorze szerokiej publiczności to on nadawał ton egzystencjalizmowi. Jego egzystencjalizm dojrzał w latach czterdziestych, tuż po wojnie. Później Sartre przyłączył się do ruchu marksistowskiego we Francji, ale nigdy nie został członkiem żadnej partii.

- Czy to dlatego spotkaliśmy się we francuskiej kawiarni?

- Tak, to wcale nie był przypadkowy wybór. Sartre był zagorzałym bywalcem kawiarnianym i w kawiarni takiej jak ta spotkał towarzyszkę życia, SIMONE DE BEAUTOIR. Ona również była egzystencjalistką.

- Kobieta-filozof?

- Owszem.

- To bardzo pocieszające, że ludzkość nareszcie zaczęła się cywilizować.

- Choć nasze czasy to okres wielu nowych trosk.

- Miałeś opowiadać o egzystencjalizmie.

- Sartre powiedział, że „egzystencjalizm jest humanizmem”. Rozumiał przez to, że egzystencjaliści za punkt wyjścia przyjmują samego człowieka. Możemy dodać, że chodzi tu o humanizm, patrzący na sytuację człowieka z o wiele mroczniejszej perspektywy niż humanizm, z którym zetknęliśmy się w epoce renesansu.

- Dlaczego?

- Zarówno Kierkegaard, jak poszczególni filozofowie egzystencji w naszym stuleciu byli chrześcijanami. Ale Sartre należy do nurtu, który określamy jako egzystencjalizm ateistyczny. Jego filozofię możemy traktować jako bezlitosną analizę sytuacji człowieka w czasie, gdy „Bóg umarł”. To wyrażenie, „Bóg umarł”, pochodzi od Nietzschego.

- Trzymaj się tematu!

- Kluczowym słowem w filozofii Sartre’a jest, tak jak dla Kierkegaarda, „egzystencja”. Ale przez egzystencję nie rozumie samego tylko istnienia. Rośliny i zwierzęta także istnieją, one również są, ale nie przejmują się tym. Sartre mówi, że rzeczy fizyczne istnieją tylko „same w sobie”, ale człowiek istnieje także „dla samego siebie”. Być człowiekiem jest więc czymś zupełnie innym niż być rzeczą.

- Chętnie się pod tym podpiszę.

- Sartre twierdzi następnie, że ludzka egzystencja wyprzedza jakikolwiek jej sens. Fakt, że jestem, wyprzedza więc to, czym jestem. „Egzystencja wyprzedza esencję” - powiedział.

- Powiedz to jakoś bardziej zrozumiale.

- Przez „esencję” rozumiemy to, z czego coś się składa, „naturę” czy „istotę” rzeczy. Ale zdaniem Sartre’a, człowiek nie posiada wrodzonej „natury”, dlatego sam musi tworzyć siebie. Musi stworzyć własną naturę, czyli „esencję”, ponieważ nie została mu ona dana z góry.

- Chyba już rozumiem, co masz na myśli.

- Przez całą historię filozofii filozofowie starali się znaleźć odpowiedź na pytanie, czym jest człowiek albo co jest naturą człowieka. Ale Sartre uważał, że człowiek nie ma takiej wiecznej „natury”, do której może się odwołać, dlatego też na nic się nie zda pytanie o sens życia w ogóle. Innymi słowy, skazani jesteśmy na improwizację. Jesteśmy jak aktorzy wypuszczeni na scenę bez uprzednio wystudiowanej roli, bez znajomości scenariusza i bez suflera, który w odpowiedniej chwili szepnie nam do ucha, co mamy robić. Sami musimy wybrać, jak chcemy żyć.

- To w pewnym sensie prawda. Jeśli wystarczyłoby zajrzeć do Biblii czy do podręcznika filozofii, by dowiedzieć się, jak mamy żyć, byłoby to bardzo proste.

- Trafiłaś w sedno. Ale kiedy człowiek przeżywa swoje istnienie, a także zdaje sobie sprawę, że kiedyś umrze i że nie ma żadnego sensu, którego można by się uchwycić - to zdaniem Sartre’a rodzi się trwoga. Pamiętasz być może, że Kierkegaard opisując człowieka, który znalazł się w sytuacji wyboru egzystencjalnego, również mówi o lęku, - Tak.

- Sartre twierdzi poza tym, że człowiek czuję się obco w świecie, który nie ma sensu. Opisując wyobcowanie człowieka nawiązuje również do głównych myśli Hegla i Marksa. Poczucie, że człowiek jest obcy w świecie, pociąga za sobą uczucie rozpaczy, nudy, obrzydzenia i absurdu.

- Często się zdarza, że ktoś „jest w dołku” i mówi, że wszystko jest „okropne i bez sensu”.

- Tak. Sartre opisuje XX-wiecznego mieszkańca miasta. Pamiętasz być może, że humaniści renesansowi niemal triumfalnie głosili wolność i niezależność człowieka, Sartre natomiast postrzegał wolność człowieka jako przekleństwo. „Człowiek skazany jest na to, by być wolnym - mówił. - Skazany, nie stworzył bowiem samego siebie, a mimo wszystko jest wolny.

Kiedy już raz rzucony zostanie w świat, jest odpowiedzialny za wszystko, co robi”.

- Bo przecież nikogo nie prosiliśmy, by stworzył nas jako wolne jednostki.

- Taka właśnie jest główna myśl Sartre’a. Jesteśmy wolnymi jednostkami i nasza wolność sprawia, że przez całe życie zmuszeni jesteśmy wybierać. Nie istnieją żadne odwieczne wartości czy normy, którymi moglibyśmy się kierować. Tym ważniejsze jest, jakich wyborów dokonujemy. Jesteśmy bowiem całkowicie odpowiedzialni za wszystko, co robimy. Sartre podkreśla właśnie fakt, że człowiek nie może uwolnić się od odpowiedzialności za własne czyny. Dlatego dokonując wyborów nie możemy zrzucać z siebie odpowiedzialności, tłumacząc się, że „musimy iść do pracy” czy też „musimy” podporządkować się pewnym społecznym oczekiwaniom. Ktoś, kto w taki sposób wtapia się w anonimową masę, staje się pozbawionym osobowości człowiekiem masowym. Ucieka od samego siebie w życiowe kłamstwo. Ale wolność narzuca mu, by coś z sobą zrobił, by istniał „autentycznie”, prawdziwie.

- Rozumiem.

- Dotyczy to zwłaszcza naszych wyborów etycznych. Nie wolno nam nigdy składać winy na „naturę ludzką”, „nędzę człowieczeństwa” czy temu podobne. Bywa czasami, że mężczyźni w podeszłym wieku przeżywają „drugą młodość”, zachowują się jak świnie, zrzucając winę na „praojca Adama”. Ale „praojciec Adam” nie istnieje. Jest tylko figurą, którą wykorzystujemy, chcąc zrzucić z siebie odpowiedzialność za własne czyny.

- Muszą istnieć jakieś granice tego, o co można obwiniać biednego Adama.

- Chociaż Sartre utrzymuje, że byt nie ma wrodzonego sensu, nie oznacza to wcale, że pragnie, by tak było. Nie jest nihilistą.

- A co to znaczy?

- Nihilistą to ktoś, kto uważa, że nic nie ma znaczenia i wszystko jest dozwolone. Sartre uważa, że życie powinno mieć sens. To imperatyw. Ale to my sami musimy nadać naszemu życiu sens. Istnieć - to tworzyć własne istnienie.

- Czy możesz to trochę pogłębić?

- Sartre stara się pokazać, że świadomość sama w sobie jest niczym, dopóki czegoś nie postrzeże zmysłami. Świadomość jest bowiem zawsze świadomością czegoś. A to „coś” jest tak samo naszym udziałem, jak i udziałem naszego otoczenia. Sami decydujemy o tym, co postrzegamy, wybierając to, co ma dla nas znaczenie.

- Czy mógłbyś mi to wytłumaczyć na przykładzie?

- Dwoje ludzi może przebywać w tym samym miejscu, a mimo to przeżywać to całkiem inaczej. Dzieje się tak dlatego, że postrzegając zmysłami nasze otoczenie, dokładamy do wrażeń nasze własne zdanie albo zainteresowania. Na przykład kobiecie, która spodziewa się dziecka, może się wydawać, że wszędzie spotyka ciężarne. Nie znaczy to wcale, że jest ich więcej niż zazwyczaj, ale ciąża nabrała dla niej nowego znaczenia. Ktoś, kto jest chory, zwraca uwagę na przykład na karetki pogotowia...

- Rozumiem.

- Nasze własne istnienie wywiera więc wpływ na sposób, w jaki postrzegamy rzeczy w przestrzeni. Jeśli coś jest dla mnie nieistotne, nie zauważam tego. I teraz mogę już wyjaśnić, dlaczego spóźniłem się na spotkanie.

- Powiedziałeś, że zrobiłeś to świadomie?

- Powiedz mi najpierw, co zobaczyłaś, kiedy weszłaś do kawiarni.

- Najpierw spostrzegłam, że cię tu nie ma.

- Czy to nie dziwne, że najpierw zauważyłaś w tym pomieszczeniu brak czegoś?

- Może i tak, ale przecież z tobą miałam się spotkać.

- Sartre wykorzystuje właśnie taki pobyt w kawiarni, by pokazać, jak „unicestwiamy” to, co nie ma dla nas znaczenia.

- Czy spóźniłeś się tylko po to, by mi to zademonstrować?

- Tak, chciałem, żebyś zrozumiała istotny punkt filozofii Sartre’a. Możesz nazwać to ćwiczeniem.

- Cholera!

-Jeśli jesteś zakochana i czekasz na telefon twojego najdroższego, to przez cały wieczór „słyszysz”, że on nie dzwoni. Przez cały wieczór rejestrujesz właśnie to, że on nie dzwoni. Wychodzisz mu na spotkanie na stację, z pociągu wylewa się rzeka podróżnych, a ty nie dostrzegasz wśród nich ukochanego i nie zauważasz innych ludzi. Oni ci przeszkadzają, są dla ciebie nieistotni. Być może myślisz sobie wprost, że są paskudni, wstrętni, zajmują przecież tyle miejsca. Jedyne, co zauważasz, to że jego tam nie ma.

- Rozumiem.

- Simone de Beauvoir próbowała odnieść egzystencjalizm również do ról płci. Sartre wskazał, że człowiek nie ma „wiecznej natury, którą mógłby powielać”. Sami tworzymy to, kim jesteśmy.

- Tak?

- Simone de Beauvoir twierdziła, że nie istnieje nic takiego, jak wieczna „natura kobiety” czy też „natura mężczyzny”, choć taki jest tradycyjny pogląd. Dość powszechnie panowało przekonanie, że mężczyzna ma naturę „transcendentną”, czyli zdolną do przekraczania granic, dlatego szuka opinii i podejmuje decyzje poza domem. O kobiecie mówiono, że ma przeciwną orientację życiową. Jest „immanentna”, czyli pragnie pozostać taką, jaka jest. Dlatego chroni rodzinę, przyrodę i bliskie jej rzeczy. Dziś powiemy, że kobietę bardziej interesują „miękkie” wartości.

- Czy ona naprawdę tak sądziła?

- Nie, tym razem nie słuchałaś mnie uważnie. Simone de Beauvoir była właśnie zdania, że nie istnieje nic takiego, jak „natura kobiety” czy „natura mężczyzny”. Przeciwnie, jej zdaniem kobiety i mężczyźni muszą uwolnić się od podobnych skamieniałych opinii i przesądów.

- Z tym się zgadzam.

- Jej najważniejsza książka ukazała się w roku 1949 i nosiła tytuł Druga płeć.

- O co jej chodziło?

 

- Myślała o kobiecie. Bo to kobietę w naszej kulturze uczyniono „drugą płcią”. To mężczyzna występuje jako podmiot, kobietę uczyniono dopełnieniem mężczyzny. W ten sposób odmówiono jej prawa do odpowiedzialności za własne życie.

- Tak?

- Kobieta musi odzyskać to prawo. Musi się uwolnić i nie wiązać swej tożsamości wyłącznie z mężczyzną. Nie tylko bowiem mężczyzna uciska kobietę. Kobieta uciska także samą siebie, nie przyjmując odpowiedzialności za własne życie.

- Jesteśmy na tyle wolni i swobodni, na ile sami o tym postanowimy?

- Tak właśnie można powiedzieć. Egzystencjalizm wywiera wielki wpływ na literaturę od lat czterdziestych aż po dzień dzisiejszy. Dotyczy to zwłaszcza teatru. Sam Sartre pisał powieści i dramaty. Inne godne zapamiętania nazwiska to Francuz CAMUS, Irlandczyk BECKETT, Rumun IONESCO i Polak GOMBROWICZ. Charakterystyczne dla nich i wielu innych współczesnych twórców jest to, co nazywamy absurdem. Słowo to używane jest często w kontekście „teatru absurdu”.

- Jak to?

- Rozumiesz znaczenie słowa „absurd”?

- Używa się go chyba w odniesieniu do czegoś, co jest bezsensowne i sprzeczne z rozumem?

- Właśnie tak. „Teatr absurdu” powstał jako opozycja do „teatru realistycznego”. Za cel stawiał sobie ukazanie bezsensowności istnienia w sposób, który zmusza publiczność do refleksji. Nie miał zamiaru czcić tego, co bezsensowne; przeciwnie, pokazując i demaskując absurd, na przykład w bardzo codziennych zdarzeniach - chciano zmusić publiczność do poszukiwania prawdziwej egzystencji.

- Mów dalej, proszę.

- W teatrze absurdu przedstawione bywają często sytuacje jak najbardziej trywialne, dlatego też określa się to często jako „hiperrealizm”. Człowiek bywa pokazywany dokładnie takim, jakim jest. Ale jeśli na scenie teatralnej pokazujesz dokładnie, co odbywa się w łazience w zwykły poranek w jakimś zwyczajnym domu, to publiczność zaczyna się śmiać. Śmiech ten można tłumaczyć jako obronę przed ujrzeniem samego siebie.

- Rozumiem.

- Teatr absurdu może mieć również cechy surrealistyczne. Ludzie na scenie często wikłają się w najbardziej nieprawdopodobne sytuacje, jakby wyjęte ze snu. Jeśli akceptują to bez żadnej formy zdumienia, to właśnie na ten ich brak zdumienia zdumieniem zaczyna reagować publiczność. Dotyczyło to także niemych filmów CHAPLINA. Elementem komicznym tych filmów często jest to, że bohatera nie dziwią najbardziej absurdalne wydarzenia, w których uczestniczy. W ten sposób publiczność zmuszona zostaje do zajrzenia w siebie, do poszukiwania czegoś, co jest rzeczywiste i autentyczne.

- Dziwne jest w każdym razie to, że ludzie nie reagują na wiele spraw.

- Czasami warto pomyśleć: „Muszę się stąd - wyrwać, chociaż nie wiem, dokąd pójdę”.

- Jeśli dom płonie, to trzeba z niego wyjść, chociaż nie ma się innego domu, w którym by można było zamieszkać.

- Prawda? Masz ochotę na jeszcze jedną filiżankę herbaty? A może colę?

- Dobrze. Ale nadal uważam, że jesteś nicponiem, dlatego że się spóźniłeś.

- Chyba jakoś to przeżyję.

Alberto wkrótce wrócił niosąc filiżankę kawy espresso i colę. W czasie, kiedy go nie było, Zofia doszła do wniosku, że podoba jej się kawiarniane życie. Osłabło też jej przekonanie, że wszystkie rozmowy przy sąsiednich stolikach dotyczą wyłącznie nieistotnych spraw.

Alberto z hukiem postawił butelkę coli na stoliku. Większość ludzi w kawiarni uniosła głowy.

- I tym samym dochodzimy do krańca drogi - oświadczył.

- Chcesz powiedzieć, że historia filozofii kończy się na Sartrze i egzystencjalizmie?

 

- Nie, to by była przesada. Filozofia egzystencjalna wywarła ogromny wpływ na wielu ludzi na całym świecie. Jej korzenie sięgają przez Kierkegaarda aż do Sokratesa. XX wiek ujrzał rozkwit i odnowę także innych poglądów filozoficznych, które omawialiśmy wcześniej.

- Podasz mi jakiś przykład?

- Jednym z takich prądów jest neotomizm, a więc myśli wywodzące się z tradycji Tomasza z Akwinu. Innymi są tak zwana filozofia analityczna i empiryzm logiczny, mające swe korzenie w poglądach Hume’a i empiryzmie brytyjskim, a także w logice Arystotelesa. A poza tym oczywiście dla wieku XX charakterystyczny jest kierunek, który możemy nazwać neomarksizmem, mający liczne rozgałęzienia. O neodarwinizmie już mówiliśmy, wskazaliśmy też na znaczenie psychoanalizy.

- Rozumiem.

- Ostatni prąd, o którym powinniśmy wspomnieć, to materializm, którego rozwój także możemy prześledzić przez historię. Istnieje wiele linii łączących współczesną naukę z dociekaniami przedsokratyków. Nadal na przykład trwa pogoń za niepodzielną „cząstką elementarną”, z której zbudowana jest materia. Ciągle jeszcze nikt nie może dać jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czym jest „materia”. Współczesne nauki przyrodnicze - na przykład fizyka jądrowa czy biochemia - są tak fascynujące, że dla wielu ludzi stanowią istotną część ich światopoglądu.

- A więc wymieszanie nowego i starego?

- Możesz tak powiedzieć, te same bowiem pytania, od których rozpoczęliśmy ten kurs, nadal pozostają bez odpowiedzi. Sartre wskazał tu na coś bardzo istotnego, mówiąc, że na pytania egzystencjalne nie można odpowiedzieć raz na zawsze. Pytanie filozoficzne jest z definicji czymś, co każde pokolenie, a nawet wręcz każdy człowiek, musi sobie zadawać wciąż od nowa.

- To właściwie bardzo pesymistyczne.

- Nie mogę się z tobą do końca zgodzić. Bo czy właśnie nie dzięki temu, że zadajemy takie pytania, czujemy, że żyjemy? Poza tym zawsze było tak, że kiedy człowiek wysilał się, chcąc znaleźć odpowiedź na pytania ostateczne, znajdował jasne i ostateczne odpowiedzi na sporo innych pytań. Badania, nauka i technika zrodziły się kiedyś z filozoficznej refleksji. Czy nie zdziwienie istnieniem zawiodło wreszcie człowieka na Księżyc?

- Tak, to prawda.

- Kiedy ARMSTRONG postawił stopę na Księżycu, powiedział: „Dla człowieka to jeden mały krok, dla ludzkości skok ogromny”. W ten sposób, podsumowując swoje wrażenia, włączył w to wszystkich ludzi, którzy żyli przed nim. Bo przecież pierwszy krok na Księżycu nie był tylko i wyłącznie jego zasługą.

- Oczywiście, że nie.

- Nasze czasy stanęły przed nowymi problemami. Przede wszystkim dotyczy to wszelkich zagadnień środowiska naturalnego, dlatego istotnym kierunkiem filozoficznym XX wieku jest ekofilozofia. Wielu zachodnich ekofilozofów twierdzi, że cała zachodnia cywilizacja wkroczyła na zasadniczo zły tor, obrała drogę, która grozi kolizją z wytrzymałością naszej planety. Starają się spojrzeć na problemy ekologiczne głębiej, nie tylko na poszczególne wypadki zanieczyszczeń czy niszczenia środowiska. Uważają, że cały zachodni sposób myślenia jest zły.

- Myślę, że mają rację.

- Ekofilozofowie inaczej patrzą na samą teorię ewolucji. Wynika z niej przecież, że to człowiek stoi „najwyżej”, że to właśnie my jesteśmy panami przyrody. Już sam taki tok myślenia może zagrozić całej żyjącej planecie.

- Złość mnie bierze, kiedy o tym myślę.

- W swej krytyce tego sposobu myślenia wielu ekofilozofów przejęło myśli i idee z innych kultur - na przykład indyjskiej. Studiują także poglądy i zwyczaje tak zwanych ludów pierwotnych, żyjących zgodnie z naturą, jak Indianie, by odnaleźć coś, co my utraciliśmy.

- Rozumiem.

- W ostatnich latach również w środowiskach naukowych pojawili się ludzie, którzy twierdzą, że cały nasz naukowy sposób myślenia stoi w obliczu zasadniczej zmiany, zmiany paradygmatu. W poszczególnych dziedzinach wydało to już owoce. Widzieliśmy wiele przykładów tak zwanych ruchów alternatywnych, które kładą nacisk na myślenie całościowe i pracują nad nowym stylem życia.

- To świetnie.

- Ale jednocześnie trzeba pamiętać, że tam, gdzie działają ludzie, zawsze należy odsiać ziarno od plew. Są tacy, którzy twierdzą, że wkraczamy w całkiem nową epokę „New Age”. Ale nie wszystko co nowe jest tak samo dobre, i nie wszystko, co stare, należy odrzucić. Między innymi dlatego postanowiłem ci ofiarować ten kurs filozofii. Teraz, kiedy sama będziesz musiała orientować się w życiu, masz przynajmniej podstawy.

- Bardzo ci za to dziękuję.

- Przypuszczam, że sama stwierdzisz, iż wiele z tego, co żegluje pod banderą „New Age”, to szalbierstwo, zwykła lipa. Bo dla ostatnich dziesięcioleci charakterystyczne jest także to, co nazywamy Tieoreligijnokią, neookultyzmem czy też „współczesnymi przesądami”. Zrobił się z tego prawie przemysł. Wraz z prądem, który przyniósł utratę popularności chrześcijaństwa, na rynku światopoglądów jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się nowe oferty.

- Masz jakiś przykład?

- Lista jest tak długa, że nie śmiem jej nawet zaczynać, a poza tym naprawdę niełatwo jest opisywać swój własny czas. A teraz proponuję, byśmy się przeszli po mieście. Chcę ci coś pokazać.

Zofia wzruszyła ramionami.

- Nie mam zbyt wiele czasu. Nie zapomniałeś chyba o jutrzejszym przyjęciu?

- Ależ skąd! Przecież wtedy właśnie nastąpi cud. Musimy tylko uporać się z kursem filozofii Hildy. Major nie ma bowiem dalszych planów. Tym samym częściowo utraci przewagę.

I znów podniósł pustą już teraz butelkę po coli i z hukiem postawił ją na stoliku.

Wyszli na ulicę. Zabiegani ludzie kręcili się tam i z powrotem jak pracowite mrówki w mrowisku. Zofia bardzo była ciekawa, co też Alberto chce jej pokazać.

Wkrótce stanęli przy dużym sklepie ze sprzętem elektronicznym. Można w nim było kupić wszystko, od telewizorów, wideo i anten satelitarnych do telefonów komórkowych, komputerów i telefaksów.

Alberto wskazał wystawę i powiedział:

- Oto masz przed sobą wiek XX, Zosiu. Możemy powiedzieć, że od czasów renesansu świat eksplodował. Po wielkich odkryciach geograficznych Europejczycy zaczęli podróżować po całym świecie. Dzisiaj zachodzi przeciwne zjawisko. Możemy powiedzieć, że nastąpił proces odwrotny do eksplozji.

- Co masz na myśli?

- Chodzi mi o to, że cały świat został wessany w jedną wielką sieć komunikacji. Jeszcze nie tak dawno filozofowie, by poznać świat lub spotkać innych myślicieli, musieli przez wiele dni podróżować konnym powozem. Dzisiaj znajdując się w dowolnym miejscu na naszej planecie możemy otrzymać na ekranie komputera przekaz wszelkich ludzkich doświadczeń.

- To zupełnie fantastyczne, ale właściwie i trochę straszne.

- Pozostaje pytaniem, czy historia zbliża się do końca, czy też przeciwnie, stoimy u progu całkiem nowych czasów. Nie jesteśmy już dłużej mieszkańcami jakiegoś miasta czy nawet pojedynczego państwa. Żyjemy w cywilizacji planetarnej.

- To prawda.

- Takiego przyspieszenia rozwoju technicznego - dotyczy to zwłaszcza komunikacji - jak w ciągu ostatnich trzydziestu, czterdziestu lat, nie było chyba w całej historii. A być może to dopiero początek...

- Czy to właśnie chciałeś mi pokazać?

- Nie, musimy przejść za kościół.

Kiedy już odchodzili sprzed sklepu, na ekranie jednego z telewizorów ukazał się obraz żołnierzy ONZ.

- Spójrz! - zawołała Zofia.

Jednego z żołnierzy ONZ pokazano w zbliżeniu. Miał niemal taką samą czarną brodę jak Alberto. Nagle podniósł w górę kawałek tektury. Napisane na niej było: „Niedługo wracam, Hildo!”. Zamachał ręką i zniknął z ekranu.

- Co za typ! - wykrzyknął Alberto.

- Czy to był major?

- Nie chcę nawet odpowiadać na to pytanie.

Minęli park przed kościołem i weszli na nową główną ulicę. Alberto, ciągle zagniewany, wskazał na wielką księgarnię. Nazywała się „Libris” i była największa w mieście.

- To tu chcesz mi coś pokazać?

- Wejdźmy do środka.

W księgarni Alberto stanął przed najdłuższą ścianą. Podzielono ją na trzy działy: NEW AGE, ALTERNATYWNY STYL ŻYCIA i MISTYKA.

Na półkach stały książki o wielu bardzo interesujących tytułach: Życie po śmierci, Tajemnice spirytyzmu, Tarot, Zjawiska UFO, Healing, Powrót bogów, Byłeś tu już wcześniej, Czym jest astrologia? - i tak dalej. Wiele setek różnych tytułów. Na półce pod regałami podobne książki leżały ułożone w stosy.

- To także XX wiek, Zosiu. Świątynia naszych czasów.

- Nie wierzysz w to?

- Wiele z tego to szalbierstwo, ale sprzedaje się równie dobrze jak pornografia. Spora część to w istocie pornografia. Dorastające pokolenie może tu kupić myśli, które najbardziej je podniecają. Ale stosunek między prawdziwą filozofią a takimi książkami jest taki, jak między prawdziwą miłością a pornografią.

- Jesteś chyba trochę złośliwy?

- Usiądźmy sobie w parku.

Wyszli z księgarni. Przed kościołem znaleźli pustą ławkę. Pod drzewami przechadzały się gołębie, wśród nich podskakiwało kilka rozgorączkowanych wróbli.

- Nazywa się to ESP, czyli postrzeganie pozazmysłowe albo parapsychologia - zaczął Alberto. - Albo telepatia, jasnowidztwo, umiejętność czytania przyszłości i psychokineza. Spirytyzm, astrologia i ufologia. Ukochane dziecko ma wiele imion.

- Ale odpowiedz mi teraz - uważasz, że to wszystko oszustwo?

- Oczywiście prawdziwemu filozofowi nie wypada wszystkiego wkładać do jednej szuflady. Ale nie wykluczam, że te słowa, które wypowiedziałem, szkicują dość szczegółowo mapę krainy, która nie istnieje. W każdym razie wiele tu fikcji i złudzeń, które Hume chciał rzucić w ogień. W wielu takich książkach nie znajdzie się opisu bodaj jednego prawdziwego doświadczenia.

- Jak to możliwe, że powstaje aż tyle podobnych tytułów?

- Mamy do czynienia z najbardziej intratnym przedsięwzięciem świata. Wielu ludzi pragnie tego.

- A dlaczego, twoim zdaniem, tego pragną?

- To oczywiście wyraz tęsknoty za czymś mistycznym, za czymś, co jest „inne”, co przerywa rozciągłą materię dnia codziennego. Ale to jest trochę tak, jakby stojąc po kolana w rzece szukało się wody.

- O co ci chodzi?

- Poruszamy się w przecudownej baśni. U naszych stóp w pełnym słońcu roztacza się dzieło stworzenia, Zosiu! Czy samo to nie jest nadzwyczajne?

- Owszem.

- Dlaczego więc mielibyśmy odwiedzać namiot Cyganki albo przez tylne drzwi zaglądać do świątyni wiedzy, aby przeżyć coś ekscytującego czy „przekraczającego granice”?

- Uważasz więc, że ci, którzy piszą takie książki, tylko oszukują i mamią?

- Nie, wcale tego nie powiedziałem. Ale również tutaj można mówić o systemie darwinowskim.

- Wyjaśnij mi to.

- Pomyśl o wszystkim, co zdarza się w ciągu jednego dnia. Możesz to nawet ograniczyć do jednego dnia w twoim życiu. Pomyśl o wszystkim, co widzisz i co przeżywasz.

- No i?

- Czasami zachodzi niezwykły zbieg okoliczności. Idziesz do sklepu i kupujesz coś, co kosztuje 28 koron. Niedługo później przychodzi Jorunn i oddaje ci 28 koron, które kiedyś od ciebie pożyczyła. Idziecie do kina i siadasz na miejscu numer 28.

- Tak, to byłby rzeczywiście tajemniczy zbieg okoliczności.

- W każdym razie zbieg okoliczności. I ludzie zbierają takie zbiegi okoliczności. Kiedy takie przeżycia - wyłuskane z doświadczeń kilku miliardów ludzi - zostaną zgromadzone w książkach, można odnieść wrażenie, że to przekonujący materiał. Powiększa się więc jego objętość. Ale mamy tu do czynienia z loterią, w której widoczne są tylko losy wygrane.

- Czy nie istnieją osoby jasnowidzące albo „media”, które naprawdę coś podobnego przeżywają?

- Owszem, jeśli pominąć zwykłych oszustów, znajdziemy także inne wyjaśnienie takich mistycznych przeżyć.

- Opowiedz!

- Pamiętasz naszą rozmowę o teorii podświadomości Freuda?

- Ile razy mam ci powtarzać, że mam całkiem niezłą pamięć?

- Już Freud wskazał, że często możemy występować jako swoiste „media” w kontaktach z własną podświadomością. Nagle łapiemy się na jakiejś myśli albo robimy coś, nie do końca rozumiejąc, dlaczego to robimy. A przyczyna tkwi w tym, że mamy nieskończenie więcej doświadczeń, myśli i przeżyć, niż jesteśmy tego świadomi.

- Tak?

- Zdarza się, że ludzie we śnie chodzą i mówią. Nazywamy to „automatyzmem duchowym”. Również w hipnozie ludzie mówią i robią rzeczy „sami z siebie”. Przypomnij sobie surrealistów, którzy próbowali stosować „zapis automatyczny”. Występowali jako „media” swej własnej podświadomości.

- I to także pamiętam.

- Co jakiś czas w naszym stuleciu pojawiały się tak zwane „ruchy spirytystyczne”. Głoszono, że „medium” może nawiązać kontakt ze zmarłym. Przemawiając głosem zmarłego czy za pomocą zapisu automatycznego „medium” przejmowało wiadomość od człowieka, który na przykład żył wiele setek lat temu.

Uznawano to za dowód, że istnieje życie po śmierci lub też, że człowiek ma wiele wcieleń.

- Rozumiem.

- Nie twierdzę, że wszystkie media to oszustwo. Niektórzy z pewnością działali w dobrej wierze. I rzeczywiście byli „mediami”, ale mediami własnej podświadomości. Można wyliczyć wiele przykładów starannych badań mediów, które w transie ujawniały rozmaite umiejętności czy zdolności. Skąd się brały, nie rozumieli ani oni sami, ani nikt inny. Pewna pani, nie znająca hebrajskiego, zaprezentowała przesłanie właśnie w tym języku. A więc musiała żyć wcześniej, Zosiu, albo też weszła w kontakt z duchem jakiegoś zmarłego.

- A co ty o tym myślisz?

- Okazało się, że kiedy była mała, miała żydowską nianię.

- Och...

- Rozczarowałaś się? Ale czy nie jest samo w sobie fantastyczne, że niektórzy ludzie potrafią magazynować w podświadomości wcześniejsze doświadczenia?

- Wiem, o czym myślisz.

- Również wiele codziennych niezwykłości da się wyjaśnić na podstawie freudowskiej teorii podświadomości. Jeśli przypadkiem zadzwoni do mnie przyjaciel, którego nie widziałem od wielu lat, akurat w chwili, gdy sam zacząłem szukać jego numeru telefonu...

- Aż mi ciarki przechodzą po plecach.

- Ale wyjaśnienie może na przykład polegać na tym, że obaj usłyszeliśmy w radio starą melodię, której słuchaliśmy, gdy widzieliśmy się ostatnio. Cały problem polega na tym, że ukryty związek nie jest uświadomiony.

- Albo szalbierstwo... albo efekt loterii... albo podświadomość.

- W każdym razie zdrowo jest podchodzić do takich regałów z pewnym sceptycyzmem. Ważne jest to zwłaszcza dla filozofa. W Anglii powstało stowarzyszenie sceptyków. Już wiele lat temu wyznaczyli wielką nagrodę dla pierwszego, kto potrafi dowieść jakiegoś nadprzyrodzonego zjawiska, choćby niepozornego. Nie musiałby to być żaden wielki cud, wystarczyłby bodaj mały przykład telepatii. Na razie jednak nikt się nie zgłosił.

- Rozumiem.

- Zupełnie innym problemem jest fakt, że my, ludzie, wielu rzeczy nie rozumiemy. Być może nie znamy także wszystkich praw przyrody. W ubiegłym stuleciu wielu uważało takie zjawiska jak magnetyzm i elektryczność za swego rodzaju czary. Założę się, że moja prababka zrobiłaby wielkie oczy, gdybym opowiedział jej o telewizji i komputerach.

- Nie wierzysz więc w nic nadprzyrodzonego?

- Mówiliśmy już o tym wcześniej. Samo wyrażenie „nadprzyrodzone” jest przecież trochę dziwaczne. Nie, ja uważam, że istnieje tylko jedna przyroda, ale za to jest ona niezwykła.

- A te tajemne zjawiska opisane w książkach, które mi pokazałeś?

- Wszyscy prawdziwi filozofowie muszą mieć oczy szeroko otwarte. Choć nigdy nie widzieliśmy białego kruka, nie wolno nam przestać go szukać. A pewnego dnia nawet taki sceptyk jak ja zmuszony zostanie do zaakceptowania zjawiska, w które wcześniej nie wierzył. Gdybym nie zostawił sobie takiej furtki, byłbym dogmatykiem. Nie byłbym wtedy prawdziwym filozofem.

Alberto i Zofia siedzieli na ławce w milczeniu. Gołębie gruchały, wyciągając szyje, od czasu do czasu straszyli je przejeżdżający rowerzyści albo jakiś gwałtowny ruch.

- Muszę wracać do domu, przygotowywać przyjęcie - oznajmiła wreszcie Zofia.

- Zanim się rozstaniemy, pokażę ci takiego białego kruka. Jest bowiem bliżej, niż nam się zdaje.

Wstał z ławki i powędrowali z powrotem do księgarni.

Innym razem minęli regały z książkami o nadprzyrodzonych zjawiskach. Alberto zatrzymał się przed wąską półeczką w głębi księgarni. Nad półką wisiał nieduży napis „FILOZOFIA”.

Alberto palcem pokazał konkretną książkę, a Zofia wzdrygnęła się, kiedy przeczytała tytuł: ŚWIAT ZOFII.

- Czy chcesz, bym ci ją kupił?

- Nie wiem, czy mam dość odwagi.

Ale wkrótce wracała już do domu niosąc w jednej ręce torbę; zakupami na przyjęcie, a książkę w drugiej.