PRZYJĘCIE W OGRODZIE


PRZYJĘCIE W OGRODZIE

...biały kruk...

 

Hilda siedziała jak przykuta do łóżka. Czuła, że zesztywniały jej ramiona, a dłonie trzymające segregator drżą.

Dochodziła już jedenasta, a to znaczyło, że czytała ponad dwie godziny. Czasami podnosiła wzrok znad maszynopisu i wybuchała gromkim śmiechem, ale niekiedy odwracała się na bok głośno jęcząc. Dobrze, że była w domu sama.

O czym to się naczytała przez te dwie godziny! Zaczęło się od tego, że Zofia z całych sił starała się odwrócić uwagę majora w drodze z Chaty Majora do domu. Wreszcie wspięła się na drzewo, a wtedy gąsior Marcin niczym Anioł Stróż przybył jej z pomocą aż z Libanu.

Choć było to już bardzo, bardzo dawno temu, Hilda nie zapomniała, jak ojciec czytał jej Cudowną podróż. Od tamtej pory przez wiele lat porozumiewali się tajemnym szyfrem, mającym związek z tą książką. A teraz ojciec znów wyciągnął starego gąsiora.

Potem Zofia zadebiutowała jako samotna kawiarniana bywalczyni i Hilda bardzo uważnie przeczytała to, co Alberto opowiedział o Sartrze i egzystencjalizmie. Prawie zdołał ją nawrócić, ale też udało mu się tego dokonać i w wielu innych miejscach maszynopisu.

Kiedyś, mniej więcej rok temu, Hilda kupiła książkę o astrologii. Innym razem wróciła do domu z kartami do tarota, a któregoś dnia przyniosła książeczkę o spirytyzmie. Za każdym razem ojciec wypowiadał kilka surowych słów o „zmyśle krytycznym” i „przesądach”, ale dopiero teraz wybiła godzina zemsty. Rzeczywiście, starannie wymierzył cios. Wyraźnie dał do zrozumienia, że nie życzy sobie, by jego córka dorastała nie będąc ostrzeżona przed podobnym szalbierstwem. Dla pewności pomachał jej jeszcze ręką z ekranu telewizora w sklepie z elektroniką. Akurat tego mógł sobie oszczędzić...

Najbardziej dziwiła ją jednak ciemnowłosa dziewczynka.

Zofio, Zofio, kim jesteś? Skąd się wzięłaś? Dlaczego wtargnęłaś w moje życie?

Na końcu przeczytała, że Zofia dostała książkę o samej sobie. Czy to była ta sama książka, którą Hilda trzymała teraz w rękach? To przecież tylko segregator. Ale bez względu na wszystko: jak można znaleźć książkę o sobie samej w książce o sobie samej? Co się stanie, gdy Zofia zacznie ją czytać?

Co się teraz stanie? Co może się teraz stać?

Hilda czuła, że pod palcami zostało jej już tylko kilka luźnych kartek.

 

Wracając z miasta do domu Zofia spotkała w autobusie matkę. Do diabła! Co matka powie, kiedy zobaczy książkę, którą Zofia trzyma w ręku?

Zofia próbowała wepchnąć tomiszcze do torebki z serpentynami i balonikami kupionymi na przyjęcie, ale nie zdążyła.

- Cześć, Zosiu! Jedziemy tym samym autobusem? To miło.

- Cześć...

- Kupiłaś jakąś książkę?

- No, niezupełnie...

- Świat Zofii. To bardzo dziwny tytuł.

Zofia zrozumiała, że nie ma nawet szansy, by rozsądnie skłamać.

- Dostałam ją od Alberta.

- Ach, tak. Jak już mówiłam, nie mogę doczekać się spotkania z tym człowiekiem. Mogę zobaczyć?

- Bardzo proszę, wstrzymaj się z tym przynajmniej, aż wrócimy do domu. To moja książka, mamo.

- Tak, tak, to twoja książka. Ale ja zajrzę tylko na pierwszą stronę. Ależ... „Zofia Amundsen wracała ze szkoły do domu. Pierwszy odcinek drogi szła razem z Jorunn. Rozmawiały o elektronicznych robotach...”

- Naprawdę to jest napisane?

- Tak, Zosiu, to właśnie jest napisane. Autorem jest jakiś Albert Knag. To musi być debiutant. A przy okazji, jak się nazywa ten twój Alberto?

- Knox.

- Zobaczysz, okaże się, że ten dziwny człowiek napisał o tobie całą książkę, Zosiu. Pod pseudonimem.

- To nie on, mamo. Już nic nie wymyślaj. I tak nic nie rozumiesz.

- Dobrze, dobrze, nie rozumiem, ale jutro jest przyjęcie. Wszystko znów będzie dobrze, zobaczysz.

- Albert Knag żyje w zupełnie innej rzeczywistości. Dlatego ta książka jest białym krukiem.

- Och, nie opowiadaj takich rzeczy! Przedtem był przecież biały królik?

- Przestań!

Rozmowa matki z córką urwała się, ponieważ musiały wysiąść z autobusu na początku ulicy Koniczynowej. Tam trafiły na demonstrację.

- To ci dopiero! - wykrzyknęła Helenę Amundsen. - Miałam nadzieję, że w tej dzielnicy oszczędzi się nam ulicznego parlamentu.

Ludzi nie było więcej niż dziesięciu, góra dwunastu. Na transparentach widniały hasła: „WKRÓTCE PRZYBĘDZIE MAJOR”, „ŚWIĘTOJAŃSKIM PYSZNOŚCIOM - TAK!” i „WIĘCEJ WŁADZY DLA ONZ!”.

Zofii zrobiło się przykro ze względu na matkę.

- Nie przejmuj się nimi - powiedziała.

- Ale to naprawdę dziwny pochód, Zosiu. Właściwie trochę absurdalny.

- To tylko bagatelka.

- Świat zmienia się coraz szybciej. Właściwie nie jestem ani odrobinę zdziwiona.

- Powinnaś przynajmniej się dziwić, że się nie dziwisz.

- Ależ dlaczego, przecież oni nie są agresywni. Oby tylko nie podeptali naszych róż. Demonstracje nie muszą koniecznie odbywać się w ogrodzie. Wracajmy do domu, zobaczymy.

- To demonstracja filozoficzna, mamo. Prawdziwi filozofowie nie depczą róż.

- Wiesz co, Zosiu? Nie wiem, czy jeszcze wierzę w prawdziwych filozofów. W dzisiejszych czasach prawie wszystko jest syntetyczne.

 

Popołudnie i wieczór zeszły na przygotowaniach. Następnego dnia również były zajęte nakrywaniem stołu i dekorowaniem ogrodu. Przyszła również Jorunn.

- Rany boskie! - powiedziała. - Mama i tato też się tu wybierają. To twoja wina, Zosiu.

Pół godziny przed przybyciem gości wszystko było już zapięte na ostatni guzik. Drzewa w ogrodzie przystrojono serpentynami i japońskimi lampionami. Przez okno do piwnicy przeciągnięte zostały przedłużacze. Ogrodową furtkę, drzewa w alejce i fasadę domu zdobiły balony. Zofia i Jorunn całe popołudnie dmuchały i dmuchały.

Na stole stały kurczaki i miski z sałatkami, bułeczki i pleciona bułka. W kuchni czekały drożdżówki i tort, ósemka z kremem i ciasto czekoladowe, ale piramidę z dwudziestu czterech makaronikowych obwarzanków ustawiono już na stole. Na samym wierzchołku piramidy matka umieściła figurkę konfirmantki, ale zapewniała, że równie dobrze może to być po prostu figurka piętnastolatki. Zofia była jednak przekonana, że matka zrobiła tak, bo ona jeszcze się nie zdecydowała, czy chce przystąpić do konfirmacji. Wydawało się, że dla matki konfirmacja tkwi w samej obwarzankowej piramidzie.

- Na niczym nie oszczędzałyśmy - powtarzała raz po raz w ciągu ostatnich dwóch kwadransów przed przybyciem gości.

Wreszcie goście zaczęli się schodzić. Jako pierwsze przybyły trzy dziewczynki z klasy, w letnich bluzkach i lekkich swetrach robionych na drutach, w długich spódnicach i z delikatnie umalowanymi oczami. Nieco później pojawili się Jorgen i Lasse. Niedbałym krokiem weszli przez furtkę, jak uosobienie dziewczęcego zawstydzenia i chłopięcej arogancji.

- Wszystkiego najlepszego!

- A więc i ty wreszcie dorosłaś.

Zofia zauważyła, że Jorunn i Jorgen już zaczynają ukradkiem na siebie zerkać. Coś wisiało w powietrzu. Ale był przecież wieczór świętojański.

Wszyscy przynieśli prezenty, a ponieważ miało to być filozoficzne przyjęcie, większość zaproszonych przed imprezą postarała się dowiedzieć, co to jest filozofia. Choć nie wszystkim udało się wymyślić prawdziwie filozoficzny prezent, to większość bardzo wysiliła fantazję, by przynajmniej napisać coś filozoficznego na bileciku. Zofia dostała słownik filozoficzny i zamykany na kłódkę pamiętnik z napisem: „MOJE OSOBISTE ZAPISKI FILOZOFICZNE”.

Kiedy goście się schodzili, podano cydr w wysokich kieliszkach do białego wina. Jako kelnerka wystąpiła matka.

- Witam... Jak masz na imię, młody człowieku?... Ciebie chyba jeszcze nie miałam okazji poznać... Jak miło, że przyszłaś, Cecilie...

Dopiero kiedy już wszyscy młodzi się stawili - i spacerowali teraz między drzewami owocowymi z kieliszkami do białego wina w dłoniach - przed furtką zaparkował biały mercedes rodziców Jorunn. Doradca finansowy był w przepisowym szarym garniturze o szykownym kroju. Małżonka włożyła czerwony spodnium ozdobiony ciemnoczerwonymi cekinami. Zofia gotowa była dać głowę, że poszła najpierw do sklepu z zabawkami i kupiła lalkę Barbie w takim stroju. Później zaniosła lalkę do krawca i poleciła mu uszyć identyczny kostium dla siebie. Zofia brała pod uwagę także i inne rozwiązanie. To sam doradca finansowy mógł kupić lalkę i zanieść ją do czarownika z poleceniem, by zmienił ją w żywą kobietę z krwi i kości. Ta możliwość była jednak tak nieprawdopodobna, że Zofia z miejsca ją odrzuciła.

Gdy wysiedli z mercedesa i weszli do ogrodu, młodzi goście ze zdumienia szeroko otworzyli oczy. Doradca finansowy osobiście wręczył prezent od rodziny Ingebrigtsenów. Zofia starała się zachować spokój, gdy okazało się, co jest w podłużnym pudełku: lalka Barbie. Jorunn nie wytrzymała:

- Czy wyście już całkiem zwariowali? Przecież Zofia nie bawi się lalkami!

Podbiegła pani Ingebrigtsen. Zadźwięczały cekiny na spodniumie.

- Rozumiesz chyba, że to do ozdoby!

- W każdym razie serdecznie dziękuję - Zofia starała się załagodzić sytuację. - Już teraz mogę zacząć myśleć o moim przyszłym domu.

Goście niespokojnie zaczęli krążyć wokół stołu.

- Czekamy już tylko na Alberta - powiedziała matka do Zofii lekko podnieconym tonem, usiłując skryć zatroskanie. Wieść o szczególnym gościu już się rozeszła wśród przybyłych.

- Obiecał, że przyjdzie, a to znaczy, że przyjdzie na pewno.

- Ale dopóki on się nie pojawi, nie możemy chyba usiąść do stołu?

- Nie, już siadamy.

Helenę Amundsen zaczęła sadzać gości wokół długiego stołu. Zatroszczyła się o to, by wolne krzesło zostało między miejscem Zofii a jej własnym. Powiedziała kilka słów o poczęstunku, o tym, że pogoda taka piękna, i o tym, że Zofia stała się już dorosłą kobietą.

Siedzieli przy stole już dobre pól godziny, kiedy Koniczynową nadszedł mężczyzna w średnim wieku, z czarną ufryzowaną brodą i w berecie. Niósł wielki bukiet z piętnastu czerwonych róż.

- Alberto!

Zofia wstała od stołu i wyszła na spotkanie. Rzuciła mu się na szyję i przyjęła bukiet. Odpowiedział na jej powitanie, przeszukując kieszenie marynarki. Wyciągnął dwie race, podpalił je i rzucił za siebie. Podchodząc do stołu podpalił jeszcze gwiaździsty fajerwerk i zanim stanął pomiędzy Zofią a jej matką, umieścił go na czubku piramidy z obwarzanków.

- Serdecznie witam wszystkich zebranych! - powiedział.

Goście byli wniebowzięci. Pani Ingebrigtsen posłała mężowi wiele mówiące spojrzenie, natomiast matka Zofii odczuła taką ulgę, kiedy ten człowiek nareszcie się pojawił, że gotowa była mu wybaczyć absolutnie wszystko. Sama jubilatka walczyła ze sobą, by powstrzymać śmiech.

Helenę Amundsen zastukała w kieliszek i rzekła uroczystym tonem:

- My także witamy Alberta Knoxa na naszym filozoficznym przyjęciu w ogrodzie. Nie jest on moim nowym kochankiem, bo choć mój mąż wiele podróżuje, nie mam na razie żadnego przyjaciela. Ten niezwykły człowiek jest natomiast nowym nauczycielem filozofii mojej córki Zofii. Umie dużo więcej niż tylko podpalać race. Potrafi na przykład z czarnego cylindra wyciągnąć białego królika. A może to był kruk, Zosiu?

- Dziękuję, bardzo dziękuję - odpowiedział Alberto i usiadł.

- Pomyślności - rzekła Zofia, a zgromadzeni podnieśli w górę tym razem kieliszki do czerwonego wina napełnione colą.

Przez długi czas goście siedzieli i jedli kurczaki i sałatki. Nagle Jorunn wstała od stołu, zdecydowanym krokiem podeszła do Jorgena i wycisnęła na jego ustach soczysty pocałunek. Odpowiedział na to zbliżenie próbą przyciśnięcia jej górnej połowy ciała do stołu, by wygodniej mu było ją całować.

- Chyba zemdleję! - wykrzyknęła pani Ingebrigtsen.

- Nie na stole, dzieci - padł jedyny komentarz z ust pani Amundsen.

- Dlaczego nie? - zwrócił się do niej Alberto.

- To bardzo dziwne pytanie.

- Dla prawdziwego filozofa żadne pytanie nie jest dziwne.

Kilku chłopców, których nikt nie pocałował, zaczęło rzucać kości od kurczaka na dach. I znów z ust matki Zofii padł tylko jeden komentarz:

- Nie róbcie tak, proszę, bo jeszcze rynny się zapchają.

- Przepraszamy - powiedział jeden z chłopców. Teraz rzucali kości za płot.

- Chyba nadszedł czas, by zebrać talerze i podać ciasta - stwierdziła w końcu pani Amundsen. - Kto ma ochotę na kawę?

Małżonkowie Ingebrigtsen, Alberto i jeszcze dwoje gości podniosło ręce do góry.

- Zofia i Jorunn, może mi pomożecie...

W drodze do kuchni nadarzyła się okazja, by przyjaciółki zamieniły ze sobą kilka słów.

- Dlaczego go pocałowałaś?

- Siedziałam i patrzyłam na jego usta, i nagle poczułam, że mam taką straszną ochotę. Jemu przecież nie można się oprzeć.

- I jak to smakowało?

- Trochę inaczej niż myślałam, ale...

- A więc to był pierwszy raz?

- Ale na pewno nie ostatni.

Wkrótce kawa i ciasta wjechały na stół. Alberto zaczął rozdzielać race między chłopców, ale matka Zofii znów zastukała, tym razem w filiżankę:

- Nie mam zamiaru wygłaszać długiej mowy - zaczęła - ale mam tylko jedną córkę i tylko dzisiaj upływa dokładnie tydzień i jeden dzień od chwili, kiedy skończyła piętnaście lat. Jak widzicie, na niczym nie oszczędzałyśmy. W piramidzie są dwadzieścia cztery obwarzanki, a to znaczy, że na każdego wypada co najmniej jeden. Dlatego ci, którzy poczęstują się pierwsi, mogą wziąć po dwa wianuszki. Zaczynamy wszak od czubka, a z upływem czasu nadchodzi pora na coraz większe krążki. Podobnie jak z naszym życiem. Kiedy Zofia była małym brzdącem, nieśmiało dreptała sobie po niedużych kręgach. Teraz rozciągają się od domu aż do Starówki. W dodatku, kiedy ma się ojca, który tyle podróżuje, zatacza się też kręgi po całym świecie. Wszystkiego najlepszego w dniu piętnastych urodzin, Zosiu!

- Czarujące! - wykrzyknęła pani Ingebrigtsen.

Zofia nie była pewna, czy chodziło jej o matkę, jej mowę, obwarzankową piramidę, czy o samą Zofię.

Zerwały się oklaski, a jeden z chłopców rzucił racę w górę, aż na gruszę. Jorunn także wstała od stołu i próbowała ściągnąć Jorgena z krzesła. Nie protestował, zaraz ułożyli się na trawie i tam dalej się całowali. Po chwili poturlali się pod krzaki porzeczek.

- W dzisiejszych czasach dziewczęta przejmują inicjatywę - stwierdził doradca finansowy.

Z tymi słowami wstał, podszedł do krzewów porzeczek i stanął, z bliska przyglądając się niecodziennemu zjawisku. Reszta towarzystwa poszła za jego przykładem, na swoich miejscach zostali tylko Zofia i Alberto. Goście półkolem otoczyli Jorunn i Jorgena, którzy mając już za sobą pierwsze niewinne pocałunki, zastąpili je bardziej wyrafinowaną formą pieszczot.

- Najwidoczniej nie da się ich powstrzymać - orzekła pani Ingebrigtsen nie bez dumy w głosie.

- Tak, tak, gatunek podtrzymuje gatunek - zgodził się z nią mąż.

Rozejrzał się dokoła, chcąc sprawdzić, czy nie czekają go wyrazy uznania za tak trafnie dobrane słowa, ale gdy odpowiedziano mu tylko kiwaniem głową w milczeniu, dodał:

- Nic się na to nie poradzi.

Ze sporej odległości Zofia zauważyła, że Jorgen usiłuje rozpiąć Jorunn białą bluzkę, która już i tak zazieleniła się od trawy. Dziewczyna mocowała się z jego paskiem u spodni.

- Uważajcie, żebyście się nie przeziębili - powiedziała pani Ingebrigtsen.

Zofia zrezygnowana popatrzyła na Alberta.

- Sprawy postępują szybciej, niż przypuszczałem... Musimy jak najprędzej się wydostać. Wygłoszę tylko krótką mowę.

Zofia zaklaskała w dłonie.

- Czy możecie wrócić na swoje miejsca? Alberto chce wygłosić mowę.

Wszyscy z wyjątkiem Jorunn i Jorgena ociągając się znów zasiedli przy stole.

- Naprawdę ma pan zamiar wygłosić mowę? - zapytała Helenę Amundsen. - To bardzo uprzejmie z pana strony.

- Z góry dziękuję za uwagę.

- A w dodatku pan tak bardzo lubi spacerować. Podobno niezmiernie ważne jest utrzymywanie się w formie. Szczególnie sympatycznie jest, moim zdaniem, zabierać ze sobą psa. Czy on nie nazywa się Hermes?

Alberto wstał i zadzwonił w filiżankę.

- Droga Zosiu - zaczął. - Przypominam, że to filozoficzne przyjęcie w ogrodzie, dlatego wygłoszę mowę filozoficzną.

Już w tym miejscu przerwały mu oklaski.

- Na tym rozpasanym przyjęciu mimo wszystko przyda się odrobina rozumu. Nie zapomnijmy jednak pogratulować jubilatce z okazji piętnastych urodzin.

Nim skończył mówić, usłyszeli warkot zbliżającego się samolotu, który wkrótce zniżył się nad ogrodem. Za samolotem ciągnęła się długa szarfa z napisem: „Wszystkiego najlepszego z okazji piętnastych urodzin!”.

Wywołało to kolejną, jeszcze silniejszą falę aplauzu.

- Sami widzicie! - wykrzyknęła pani Amundsen. - Ten człowiek potrafi więcej, niż tylko odpalać petardy.

- O, to tylko bagatelka. Wespół z Zofią przeprowadzaliśmy w ciągu ostatnich tygodni badania filozoficzne o dość szerokim zasięgu. Tu i teraz mamy zamiar ogłosić, do jakich wniosków doszliśmy. Zdradzimy najgłębszą tajemnicę naszego istnienia.

Wśród zgromadzonych zapadła taka cisza, że słychać było śpiew ptaków. Zza krzewów dobiegały także odgłosy namiętnych pocałunków.

- Mów dalej!

- Po gruntownych badaniach filozoficznych, rozciągających się od pierwszych filozofów greckich aż po dzień dzisiejszy, stwierdziliśmy, że żyjemy w świadomości pewnego majora. Pełni on obecnie służbę jako obserwator z ramienia ONZ w Libanie, ale napisał także książkę o nas dla swojej córki, która mieszka w Lillesand. Ona nazywa się Hilda Moller Knag i skończyła piętnaście lat dokładnie tego samego dnia, co Zofia. Kiedy obudziła się wcześnie rano piętnastego czerwca, książka o nas wszystkich, a ściślej mówiąc, duży segregator, leżała na nocnym stoliku. Właśnie w tej chwili czuje, że w palec wskazujący łaskoczą ją już końcowe strony.

Gości przy stole zaczęła ogarniać nerwowość.

 

- Nasze istnienie jest mniej lub bardziej zabawną rozrywką urodzinową dla Hildy Moller Knag. Wszyscy bowiem jesteśmy wymyśleni i stanowimy ramy dla filozoficznego wykształcenia córki majora. Oznacza to na przykład, że ten biały mercedes przed furtką nie jest warty złamanego grosza. To tylko bagatelka. Nie jest warty więcej niż podobne białe mercedesy jeżdżące w kółko w głowie biednego majora ONZ, który akurat usiadł sobie w cieniu palmy, chcąc uniknąć porażenia słonecznego. W Libanie są gorące dni, moi przyjaciele.

- Brednie! - wykrzyknął doradca finansowy. - Czyste, wierutne bzdury!

- Każdy, oczywiście, może się wypowiedzieć - kontynuował Alberto, niczym się nie przejmując. - Ale prawdą jest, że to właśnie to przyjęcie w ogrodzie jest czystą i wierutną bzdurą. Jedyną odrobiną rozumu na tym przyjęciu jest moja mowa.

Doradca finansowy wstał i oświadczył:

- Człowiek stara się, jak umie, prowadzić swoje interesy. Rzecz jasna, zatroszczył się też o zabezpieczenie. Dokłada wszelkich starań. I nagle musi wysłuchiwać, jak jakiś uchylający się od pracy nieudacznik próbuje zniszczyć wszystko pseudofilozoficznymi twierdzeniami.

Alberto twierdząco pokiwał głową.

- Na ten rodzaj filozoficznej wiedzy nie działa, niestety, żadne ubezpieczenie. Mówimy o czymś, co jest straszniejsze od klęski żywiołowej, panie doradco finansowy. Jak pewnie zdaje pan sobie sprawę, ubezpieczenia nie pokrywają tego rodzaju wypadków.

- To nie jest wcale klęska żywiołowa.

- Nie, to klęska egzystencjalna. Wystarczy na przykład rzut okiem na krzaki porzeczek i jasne stanie się, o czym mówię. Nie można się ubezpieczyć od tego, że czyjś cały świat się zawali, tak jak nie można ubezpieczyć się na wypadek, że słońce zgaśnie.

- Czy mamy to zaakceptować? - spytał ojciec Jorunn, patrząc z góry na swoją żonę.

Pokręciła głową, matka Zofii także.

- To bardzo smutne - powiedziała. - I to w dodatku teraz, kiedy na niczym nie oszczędzałyśmy.

Młodzi jednak nie spuszczali wzroku z Alberta. Często bywa tak, że młodzież jest bardziej otwarta na nowe pomysły i idee niż ci, którzy żyją już od jakiegoś czasu.

- Chętnie jeszcze posłuchamy - oświadczył jakiś chłopiec z jasnymi kręconymi włosami, w okularach na nosie.

- Dziękuję bardzo, ale niewiele więcej mam do powiedzenia. Kiedy już się zrozumie, że jest się tylko marzeniem sennym w rozespanej świadomości innego człowieka, najrozsądniej jest, moim zdaniem, milczeć. Ale zakończę tym, że polecałbym młodym krótki kurs historii filozofii. W ten sposób rozwiniecie w sobie krytyczne nastawienie do świata, w którym żyjecie. Dotyczy to zwłaszcza krytycyzmu wobec wartości pokolenia waszych rodziców. Najbardziej starałem się nauczyć Zofię właśnie krytycznego myślenia. Hegel określił to jako myślenie negatywne.

Doradca finansowy jeszcze nie usiadł. Stojąc bębnił palcami w stół.

- Ten agitator usiłuje zniszczyć wszelkie zdrowe wartości, które szkoła, Kościół i my sami staramy się wpoić dorastającemu pokoleniu. To oni przecież mają przed sobą przyszłość, a w dodatku pewnego dnia odziedziczą nasz majątek. Jeśli on natychmiast nie zostanie usunięty z tego przyjęcia, zadzwonię do mojego adwokata. On już będzie wiedział, jakie środki przedsięwziąć.

- Nie ma najmniejszego znaczenia, jakie środki przedsięweźmiesz, bo jesteś niczym innym jak tylko cieniem. Poza tym i ja, i Zofia wkrótce opuścimy przyjęcie. Kurs filozofii nie był bowiem zajęciem czysto teoretycznym. Miał również swoją stronę praktyczną. Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, zrobimy pewną sztuczkę i ulotnimy się niepostrzeżenie. W ten sposób wykradniemy się także ze świadomości majora.

Helenę Amundsen ujęła córkę za ramię.

- Chyba mnie nie zostawisz, Zosiu?

Zofia objęła matkę i podniosła wzrok na Alberta.

 

- Mamie będzie tak przykro...

- Bzdura. Nie możesz zapominać o tym, czego się nauczyłaś. Musimy się uwolnić od tych bredni. Twoja matka jest tak samo ładną i przyjemną kobietą, jak koszyczek Czerwonego Kapturka był pełen jedzenia dla babci. Będzie jej akurat tak przykro, jak temu samolotowi, który właśnie przelatywał, potrzebna jest benzyna do wykonania manewru z gratulacjami.

- Chyba rozumiem, co masz na myśli - przyznała Zofia i zwróciła się do matki. - Muszę zrobić tak, jak on mówi, mamo. Pewnego dnia i tak bym cię opuściła.

- Będzie mi ciebie brakowało - powiedziała matka. - Ale jeśli nad tym niebem jest jakieś inne, to leć. Obiecuję, że będę dbała o Gowindę. Czy dawać mu jeden liść sałaty dziennie czy dwa?

Alberto położył jej dłoń na ramieniu.

- Ani ty, ani nikt inny tutaj nie będzie za nami tęsknił, a to z tego powodu, że po prostu nie istniejecie. Nie jesteście wobec tego wyposażeni w żaden aparat, za pomocą którego moglibyście za nami tęsknić.

- To doprawdy najgorsza zniewaga! - oburzyła się pani Ingebrigtsen.

Doradca finansowy pokiwał głową.

- W każdym razie możemy oskarżyć go o zniesławienie. Przekonasz się, on na pewno jest komunistą. Chce nam zabrać wszystko, co kochamy. Ten człowiek to łajdak. Zdeprawowany łobuz...

Obaj, Alberto i doradca finansowy, usiedli, ten ostatni czerwony na twarzy z wściekłości. Pojawili się Jorunn z Jorgenem i usiedli przy stole brudni, w wymiętych ubraniach. Jasne włosy Jorunn usmarowane były ziemią i gliną.

- Mamo, będę miała dziecko - oznajmiła.

- Dobrze, ale wstrzymaj się z tym przynajmniej do czasu powrotu do domu.

Mąż natychmiast ją poparł.

- Tak, ona musi przetrzymać. A jeśli dziś wieczorem ma być chrzest, to będzie załatwiać wszystko sama.

Alberto z powagą popatrzył na Zofię.

- Nadszedł już czas.

- Czy przez wyjazdem możesz nam przynieść trochę kawy? - zapytała matka.

- Oczywiście, mamo, zrobię to od razu.

Zabrała dzbanek-termos, który stał na stole. W kuchni musiała nastawić ekspres. Czekając, aż kawa będzie gotowa, dała jeść ptaszkom i rybkom. Zajrzała też do łazienki i zostawiła liść sałaty Gowindzie. Kota nigdzie nie było, ale otworzyła dużą puszkę z kocim jedzeniem, włożyła jej zawartość do głębokiego talerza i postawiła na progu. Czuła, że wilgotnieją jej oczy.

Kiedy wróciła z kawą do ogrodu, impreza przypominała raczej kinderbal niż przyjęcie z okazji piętnastych urodzin: poprzewracane butelki z oranżadą, kawałki ciasta czekoladowego rozsmarowane po stole i patera ze słodkimi bułeczkami zrzucona na ziemię. Akurat kiedy nadeszła Zofia, jeden z chłopców umieścił petardę w torcie. Eksplodowała i cały krem wylądował na stole i na uczestnikach przyjęcia. Los okazał się najokrutniejszy dla spodniumu pani Ingebrigtsen.

Najbardziej osobliwy był fakt, że zarówno ona, jak i inni goście traktowali to, co się działo, z największym spokojem. Jorunn wzięła kawałek ciasta czekoladowego, rozsmarowała go na twarzy Jorgena i zaraz zaczęła wylizywać chłopaka do czysta.

Matka i Alberto przysiedli na ogrodowej huśtawce, w pewnym oddaleniu od innych. Zamachali do Zofii.

- Nareszcie mogliście porozmawiać w cztery oczy - stwierdziła Zofia.

- Miałaś całkowitą rację - oświadczyła matka uszczęśliwiona. - Alberto jest wspaniałym człowiekiem. Przekazuję cię w jego silne ramiona.

Zofia usiadła między nimi.

Dwóm chłopcom udało się wejść na dach. Jakaś dziewczynka chodziła po ogrodzie i spinką do włosów przekłuwała wszystkie balony. Na motorowerze przyjechał nieproszony gość, na bagażniku przywiózł skrzynkę piwa i wódkę. Pomocne dłonie zaopiekowały się nim od razu.

Doradca finansowy również podniósł się od stołu. Klasnął w ręce i spytał:

- Zabawimy się, dzieci?

Chwycił butelkę piwa, opróżnił ją jednym haustem i ustawił na trawie. Następnie podszedł do stołu i wziął garść najniższych obwarzanków piramidy. Pokazał gościom, jak należy narzucać je na butelkę.

- Agonia - orzekł Alberto. - Musimy stąd odejść, zanim major postawi kropkę i Hilda zamknie segregator.

- Zostaniesz sama z całym sprzątaniem, mamo.

- To nie ma żadnego znaczenia, moje dziecko. To i tak nie jest życie dla ciebie. Jeśli Alberto może ci ofiarować lepszy byt, nikt nie będzie szczęśliwszy ode mnie. Powiedziałaś, że on ma białego konia?

Zofia rozglądała się po ogrodzie. Był nie do poznania. W trawie walały się butelki i kości od kurczaka, bułeczki i baloniki.

- To był kiedyś mój mały prywatny raj - powiedziała.

- A teraz nastąpi wypędzenie z raju - odparł Alberto.

Jeden z chłopców wsiadł do białego mercedesa. Samochód ruszył gwałtownie i rozwalił zamkniętą bramę, wjechał na wysypaną żwirem alejkę i dalej do ogrodu.

Zofia poczuła mocny uścisk na ramieniu i coś pociągnęło ją do Zaułka. Usłyszała głos Alberta:

- Teraz!

W tej samej chwili biały mercedes uderzył w jabłoń. Na maskę samochodu posypały się niedojrzałe jabłuszka.

- Tego już za wiele! - krzyknął doradca finansowy. - Żądam dużego odszkodowania!

Jego czarująca żona poparła go w pełni:

- To wina tego łobuza. Gdzie on jest?

- Jakby zapadli się pod ziemię - odparła Helenę Amundsen; powiedziała to nie bez dumy w głosie.

Wstała, podeszła do zabrudzonego stołu i zaczęła sprzątać po filozoficznym przyjęciu w ogrodzie.

- Czy ktoś jeszcze ma ochotę na kawę?