Wiersze : |
Faust umierając - spoglądając wstecz na swoje życie - mówi triumfalnie: I wtedy mógłbym rzec: trwaj chwilo, o chwilo, jesteś piękną! Czyny dni moich czas przesilą, u wrót wieczności klękną. W przeczuciu szczęścia, w radosnym zachwycie, stanąłem oto już na życia szczycie! Ale teraz kolej na diabła. Gdy tylko Faust umarł, Mefistofeles wykrzykuje: Co minęło ? - Myśl głupia, prostacza; wszak mijanie a nicość-to samo oznacza! Na cóż tworzenie wieczne, na cóż uganianie, jeśli stworzone pada w nicości otchłanie?! Przeminęło! - doprawdy powiedzieć trza śmiało: co minęło - właściwie nigdy nie istniało, jeno tą złudą bytu kręciło się w kole! Już ja wieczystą pustkę w zamian tego wolę. Czym jest życie? Szaleństwem? Czym życie? Iluzji tłem, Snem cieniów, nicości dnem. Cóż szczęście dać może nietrwałe, Skoro snem życie jest całe A kto wie, czy za rogiem, nie stoją Anioł z Bogiem, I warto mieć marzenia, doczekać ich spełnienia; A kto wie, czy za rogiem, nie stoją Anioł z Bogiem, Nie obserwują zdarzeń i nie spełniają marzeń Świat zobaczyć w Ziarenku Piasku Niebo w Dzikiej Roślinie Nieskończoność uchwycić w ręku A Wieczność w godzinie. Wołaj, aż ktoś usłyszy Wołaj na przekór ciszy Wołaj w świat skuty mrokiem Aż się otworzą źrenice okien. Wołaj, zaufaj sobie Wołaj, aż ktoś odpowie Wołaj do śpiących ludzi Aż między nimi człowieka zbudzisz. Był młody, który życie wstrzemięźliwie pędził; Był stary, który nigdy nie łajał, nie zrzędził; Był bogacz, który zbiorów potrzebnym udzielał; był autor, co się z cudzej sławy rozweselał; Był celnik, który nie kradł; szewc, który nie pijał; Żołnierz, co się nie chwalił, łotr, co nie rozbijał; Był minister rzetelny, o sobie nie myślał; Był na koniec poeta, co nigdy nie zmyślał. - A cóż to jest za bajka? Wszystko to być może! - Prawda, jednakże ja to między bajki włożę. Siedzi ptaszek na drzewie, I ludziom się dziwuje, Że najmędrszy z nich nie wie, Gdzie się szczęście znajduje, Bo szukają dookoła , Tam gdzie nigdy nie bywa, Pot im się leje z czoła, Cierń im stopy rozrywa, Trwonią życia dzień jasny, Na zabiegi i żale, Tylko w piersi swej własnej, Nie szukają go wcale, W nienawiści i kłótni, Wydzierają coś sobie, Aż zmęczeni i smutni, Idą przespać się w grobie A więc, siedząc na drzewie, Ptaszek dziwi się bardzo, Chciałby przestrzec ich w śpiewie, Lecz przestrogą pogardzą. Żeby coś się zdarzyło. Żeby mogło się zdarzyć. I zjawiła się miłość. Trzeba marzyć . Zamiast dmuchać na zimne. Na gorącym się sparzyć. Z deszczu pobiec pod rynnę. Trzeba marzyć Gdy spadają jak liście. Kartki dat z kalendarzy. Kiedy szaro i mgliście. Trzeba marzyć . W chłodnej, pustej godzinie. Na swój los się odważyć. Nim twe szczęście cię minie. Trzeba marzyć W rytmie wietrznej tęsknoty. Wraca fala do plaży. Ty pamiętaj wciąż o tym. Trzeba marzyć. Żeby coś się zdarzyło. Żeby mogło się zdarzyć. I zjawiła się miłość. Trzeba marzyć Gdy słońca blask nad morza lśni głębiną, Myślę o tobie, miły. Wzywałam cię, gdy księżyc niebem płynął I zdroje się srebrzyły. Widzę cię tam, gdzie skraj dalekiej drogi Szarym zasnuty pyłem, A nocą gdzieś wędrowiec drży ubogi Na ścieżynie zawiłej. Słyszę twój głoś w szumie spienionej fali Bijącej o wybrzeże Lub w cichy gaj przychodzę słuchać dali W zamierającym szmerze. I wtedy wiem, że jesteś przy mnie, blisko, Choć oddal cię ukryła - Przygasa dzień, wnet gwiazdy mi zabłysną O, gdybym z tobą była! Nie płacz w liście nie pisz że los ciebie kopnął nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia kiedy Bóg drzwi zamyka - to otwiera okno odetchnij popatrz spadają z obłoków małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju i zapomnij że jesteś gdy mówisz że kochasz Cóż Tobie imię moje powie ? Umrze jak smutny poszum fali, Co pluśnie w brzeg i zmilknie w dali, Jak nocą głuchą dźwięk w dąbrowie, Skreślone w Twoim imonniku, Zostawi martwy ślad , podobny Do hieroglifów płyt nagrobnych W niezrozumiałym języku. Cóż po nim ? Pamięć jego zgłuszy Wir wzruszeń nowych i burzliwych I już nie wskrzesi w Twojej duszy Uczć niewinnych , wspomnień tkliwych. Lecz gdy Ci będzie smutno - wspomnij , Wymów je szeptem jak niczyje I powiedz : ktoś pamięta o mnie Jest w świecie serce , w którym żyję. Wiersz Jana Pawła II. Sosna została przywieziona i ofiarowana Papieżowi przez pielgrzymkę górali z Zakopanego i posadzona w ogrodzie Watykańskim, gdzie uschła. Do sosny polskiej Gdzie winnice, gdzie wonne pomarańcze rosną, Ty domowy mój prostaku, zakopiańska sosno Od matki i sióstr oderwana rodu Stoisz sieroto pośród cudzego ogrodu. Jakże tu miłym jesteś gościem memu oku Bowiem oboje doświadczamy jednego wyroku. I mnie takze pielgrzymka wyniosła z daleka, i mnie w cudzej ziemi czas życia ucieka. Czemuś, choć cię starania cudze otoczyły Nie rozwinęła wzrostu, utraciła siły? Masz tu wcześniej i słońce i rosy wiośniane A przecież twe gałązki bledną pochylone. Więdniesz, Usychasz smutna wśród kwitnącej płaszczyzny I nie ma dla Ciebie życia, bo nie ma OJCZYZNY Drzewo wierne! Nie zniesiesz wygnania, tęsknoty Jeszcze trochę jesiennej i zimowej słoty A padniesz martwa! Obca ziemia cię pogrzebie. Drzewo moje, Czy będę szczęśliwszy od ciebie? Jan Paweł II Co się to dzieje! Co się to dzieje! Aż lękam się wyznać to komu: Wiecie, że słońce dziś rano Zajrzało do mego domu. Aż lękam się wyznać to komu... Trza mieć odwagę - do skutku! Złociste, wiecie, nasturcje Zakwitły w moim ogródku. Trza mieć odwagę - do skutku, Więc powiem wam jeszcze coś więcej: Śród kwiatów śmiech, wiecie, rozbłysnął, Szczery, radosny, dziewczęcy. O, powiem wam jeszcze coś więcej, tylko nie śmiejcie się ze mnie: Ja, wiecie, czekałem na nią I nie czekałem daremnie. Tylko nie śmiejcie się ze mnie, Dusza ma całkiem pijana! Rzekła mi, wiecie: jak ślicznie, Gdy słońce w dom zajrzy z rana! Chciałabym . . . Aby me wiersze umiały przemawiać, aby głos mi dały, nauczyły z ludźmi rozmawiać, aby nie wyrażały wciąż smutku i żalu mej duszy, ale otwarły me serce ( na Innych ) i uszy, aby przywracały wszystkie dobre wspomnienia i przestały podsuwać wyrzuty sumienia, aby wskazały mi drogę do krainy wieczności, aby przezwyciężyły chwile poczucia samotności, aby oddały mi dzieciństwo i domową ciszę, aby nie zapomniały dlaczego je piszę. Dziś chcę wznieść się w chmury, Dotrzeć tam gdzie żyją kangury, Mieć głowę w gwiazdach daleko, Za siódmym niebem i rzeką, Poczuć wolności śpiew, Lecieć daleko, jak stado mew, Poznawać wciąż nowe krainy, Zobaczyć nieznane mi dotąd ruiny, Poczuć blask słońca na twarzy,... ... ale niestety mogę tylko o tym pomarzyć! Bądź światłem, co prowadzi. Bądź lekarstwem, co ból zgładzi. Bądź pocieszeniem w cierpieniu. Bądź ciszą w milczeniu. Bądź oddechem w duszności. Bądź opanowaniem w złości. Bądź śmiechem w radości. Bądź nadzieją w beznadziejności. Bądź odwagą w strachu. Bądź ptakiem na dachu. Bądź łzą we wzruszeniu. Bądź mądrością w uczeniu. Bądź słowem w modlitwie. Bądź spokojem w gonitwie. Bądź schronieniem w bezdomności. Bądź westchnieniem w młodości. Bądź skarbem w nicości. Bądź zbroją w litości. Bądź zachwytem w marzeniu. Bądź pamięcią we wspomnieniu. Po prostu bądź Bożym dzieckiem światłości, Dając ludziom iskierkę: wiary, nadziei i miłości Kto chce, bym go kochała, nie może być nigdy ponury i musi potrafić mnie unieść na ręku wysoko do góry. Kto chce, bym go kochała, musi umieć siedzieć na ławce i przyglądać się bacznie robakom i każdej najmniejszej trawce. I musi też umieć ziewać, kiedy pogrzeb przechodzi ulicą, gdy na procesjach tłumy pobożne idą i krzyczą. Lecz musi być za to wzruszony, gdy na przykład kukułka kuka lub gdy dzięcioł kuje zawzięcie w srebrzystą powlokę buka. Musi umieć pieska pogłaskać i mnie musi umieć pieścić, i smiać się, i na dnie siebie żyć słodkim snem bez treści, i nie wiedzieć nic, jak ja nic nie wiem, i milczeć w rozkosznej ciemności, i byc daleki od dobra i równie daleki od złości. Nad rzeczką opodal krzaczka Mieszkała kaczka dziwaczka, Lecz zamiast trzymać się rzeczki, Robiła piesze wycieczki. Raz poszła więc do fryzjera: - Poproszę o kilo sera ! Tuż obok była apteka: - Poproszę mleka pięć deka Z apteki poszła do praczki Kupować pocztowe znaczki. Gryzły się kaczki okropnie: - A niech tę kaczkę gęś kopnie ! Znosiła jaja na twardo I miała czubek z kokardą, A przy tym, na przekór kaczkom, Czesała się wykałaczką. Kupiła raz maczku paczkę, By pisać listy drobnym maczkiem. Zjadając tasiemkę starą, Mówiła, że to makaron, A gdy połknęła dwa złote, Mówiła, że odda potem. Martwiły się inne kaczki: - Co będzie z takiej dziwaczki ? Aż wreszcie znalazł się kupiec: - Na obiad można ją upiec ! Pan kucharz kaczkę starannie Piekł jak należy w brytfannie, Lecz zdębiał, obiad podając, Bo z kaczki zrobił się zając, W dodatku cały w buraczkach. Taka to była kaczka dziwaczka ! Już w dzieciństwie tęsknotę miłości upojną Zaczynałem poznawać duszą niespokojną Na miękkiej snu pościeli w nieprzespane noce, Gdy pod ikoną słabe światełko migoce, Wyobraźnią, niejasnym przeczuciem trapiony, Mój umysł powierzałem wizjom niezwalczonym. Widziałem twarz kobiecą - jak lód mroźne tchnienie, I oczy - dotąd w sercu żyje ich spojrzenie; Od przestępstw, jak sumienie, chroni moją duszę, Ostatni ślad chłopięcych przewidzeń i wzruszeń. Pokochałem dziewczynę od życia goręcej, Tak kochać już nie umiem i nie będę więcej. A gdy się rozpływało widmo drogocenne, W samotności rzucałem spojrzenia płomienne Na żółte ściany, z których - zdawało się - cienie Do moich stóp schodziły wolno nieskończenie. I wspomnienia jak cienie przepływały ciemne -Choc to sny tylko były, a jednak przyjemne. Od jutra będę smutny, od jutra. Dzisiaj jednak będę szczęśliwy: Do czego służy smutek, do czego? Dlatego, że wieje nieprzychylny wiatr? Dlaczego mam się dzisiaj martwić o jutro? Może jutro będzie wszystko jasne Może jutro zabłyśnie już słońce. I nie będzie żadnego powodu do smutku. Od jutra będę smutny, od jutra. Ale dzisiaj, dzisiaj będę szczęśliwy i powiem do każdego smutnego dnia: Do jutra będę smutny. Dzisiaj nie. Wiersz napisany przez żydowskiego chłopca w gettcie - 1941 r. Jak tchu dla piersi, tak mi ciebie brak! W pochmurnym niebie Przeciąga w siną dal wędrowny ptak. Niech leci, niech spieszy! Niech się serce me pocieszy, Że choć on mknie ku tej stronie, Gdzie wyciągam tęskne dłonie, Rozpaczliwie beznadziejne dłonie.. Ja kocham ciebie! Niech o tym powie ci przelotny wiew, Co w sen kolebie Samotne szczyty cichych, smutnych drzew. Niech leci, niech wieści, Że w tęsknocie i boleści Nie mógł uśpić mojej duszy, Co się męczy w pustce, w głuszy, W rozpaczliwie beznadziejnej głuszy... Gdy słońca blask nad morza lśni głębiną, Myślę o tobie, miły. Wzywałam cię, gdy księżyc niebem płynął I zdroje się srebrzyły. Widzę cię tam, gdzie skraj dalekiej drogi Szarym zasnuty pyłem, A nocą gdzieś wędrowiec drży ubogi Na ścieżynie zawiłej. Słyszę twój głoś w szumie spienionej fali Bijącej o wybrzeże Lub w cichy gaj przychodzę słuchać dali W zamierającym szmerze. I wtedy wiem, że jesteś przy mnie, blisko, Choć oddal cię ukryła - Przygasa dzień, wnet gwiazdy mi zabłysną O, gdybym z tobą była! Czy pozwolisz, ze ci powiem... W wielkim skrócie i milczeniu... Że ci oddam i otworzę... W ciszy serc, w potoków lśnieniu... Słowa dwa przez sen porwane... Przez noc ukryte... przez czas schwytane... Słowa dwa, co brzmią jak śpiew, dwa proste słowa....kocham cię. A ty mnie na wyspy szczęśliwe zawieź, wiatrem łagodnym włosy jak kwiaty rozwiej, zacałuj, ty mnie ukołysz i uśpij, snem muzykalnym zasyp, otumań, we śnie na wyspach szczęśliwych nie przebudż ze snu. Pokaż mi wody ogromne i wody ciche, rozmowy gwiazd na gałęziach pozwól mi słyszeć zielonych, dużo motyli mi pokaż, serca motyli przybliż i przytul, myśli spokojne ponad wodami pochyl miłością. Że wargi Twoje to maliny Że piersi krzakiem jaśminu Policzki uśmiechu krainą Że włosy Twoje wiatr rozwiewa dziki Że oczy Twoje - płonące ogniki A całe ciało to dźwięki muzyki Że serce Twoje - miłości kwiatem Że dusza Twoja to łąka latem Że cała jesteś Że będę sieć poezji nad Tobą rozwieszał Sławiąc Cię w najpiękniejszych wierszach Myślałem; gdy nagle odeszłaś... Odtąd Cię szukam po łąkach pachnących Po lasach zielonych tęsknotą szumiących Po twardej ziemi wypalonej słońcem Szukam Cię na księżycu, w gwiazd srebrnej ulewie Szukam za obłokami i na czystym niebie I spotkać Cię nie mogę i czy spotkam - nie wiem. Jeśli kochasz - tak naprawdę, I tak samo kogoś pragniesz, To nie zwlekaj z tym wyznaniem, To nie czekaj zakochany, Bo czas mija, czas ucieka. Czas nie czeka na człowieka... Wśród próżnych uciech ta jest najmniej w cenie, Która cierpieniem kupuje cierpienie Tak cierpi i czasem ten, kto poszukuje W księgach, chcąc znaleźć w nich światło mądrości. Mądrość zdradziecko światłem w oczy kłuje Światłości szukał, oślepł od światłości. Więc zanim światło w ciemności zobaczysz, Światło to zniknie, bowiem oczy stracisz... Życzę Ci słońca i deszczu, na przemian, żeby się nie nudzić, kiedy Ci słońca będzie za wiele, to deszcz Cię może ostudzić. Życzę Ci bezpieczeństwa, ostoi w rodzinie, prawdziwego domu, azylu, który Ci da schronienie i nie powie o niczym nikomu. Życzę Ci fantazji, ozdób Twe niebo skrzypcami, zatańcz ze szczęścia na ulicy i marząc rozmawiaj z kwiatami. Życzę Ci zdrowia dla ciała, miej zdrową duszę, bo kiedy dusza jest chora, to ciało przeżywa katusze. Życzę Ci kolorów, czarownych barw wesołej tęczy, barw letnich pachnących ogrodów, czegóż można chcieć więcej? Życzę Ci dobrego jutra, przyjaciół, szczęścia, zapału, uporu, dużo czasu, pewności siebie, podróży, pieniędzy i humoru. Życzę Ci miłości takiej normalnej głębokiej i szczerej, ona Ci spełni te wszystkie życzenia i tego Ci życzę Aniele. A kiedy będziesz moją żoną, umiłowaną, poślubioną, wówczas się ogród nam otworzy, ogród świetlisty, pełen zorzy. Rozwonią nam się kwietne sady, pachnąć nam będą winogrady, i róże śliczne, i powoje, całować będą włosy Twoje. Pójdziemy cisi, zamyśleni, wśród złotych przymgleń i promieni, pójdziemy wolno alejami, pomiędzy drzewa, cisi, sami. Gałązki ku nam zwisać będą, narcyzy piąć się srebrną grzędą, i padnie biały kwiat lipowy na rozkochane nasze głowy. Ubiorę Ciebie w błękit kwiatów, niezapominek i bławatów, ustroję Ciebie w paproć młodą i świat rozświetlę Twą urodą. Pójdziemy cisi, zamyśleni, wśród złotych przymgleń i promieni, pójdziemy w ogród pełen zorzy, kędy drzwi miłość nam otworzy. Kocham Baltka z drugiej klatki, bo mi z piasku robi babki, cukielkami mnie cęstuje i się baldzo mną zajmuje. Gdy mi Kubuś wziął łopatkę, Baltuś wezwał jego matkę. Mamma Kubusia sksycała i łoptkę mi oddała. Laz wiadelko wziął mi Jacek. Bałtuś ksyknął:"Jacek-placek! Natychmiast oddaj je Ani, bo poskalzę się twej pani!" Jacek do psedkola chodzi; baldzo tludno się z nim zgodzić. Ciągle głupie ma zaglania, bzydkie tez upodobania. Baltuś-chlopcyk baldzo gzecny, psy nim cuję się bezpiecnie, stala się być zawse miły. Kocham Baltka z całej siły! Siedzę w domku i nic nie robię Chciałabym myśleć sobie o Tobie O Tobie, czyli o kimś ważnym dla mnie Z kim byłoby miło, fajnie, zabawnie Ciekawe, czy kiedyś kogoś takiego znajdę? Sprawiłoby mi to bardzo wielką frajdę Chodziłabym z Tobą na długie spacery Na dwór, do kina i na rowery Rozmawiałabym z Tobą o wszystkim codziennie Nigdzie byś się nie ruszał beze mnie Byśmy ciągle razem byli W miłości i zgodzie wiecznie żyli Kochałabym Cię mocno, z całej siły Lecz te marzenia mnie w realnym świecie zgubiły Są ludzie zajęci i ci co nie znaleźli miłości Ci, co żyją jeszcze ciągle w samotności Ja należę do tych właśnie ludzi Którym bez drugiej osoby okroponie się nudzi Czekam i czekam, mam wciąż nadzieję Że w końcu jakiś taki wiatr zawieje Który weźmie ze sobą kogoś odpowiedniego Przyszłego naukochańszego mego Niestety buzia mi się nie smieje Bo jak narazie wiatr w inne strony wieje... Przysiadłem na łóżku mego syna, przytuliłem; Późno już, czas spać, mój mały. Gdy trzymałem go czule, dziwny obraz zobaczyłem: Moje ręce ... jak dłonie mego taty wyglądały. Dobrze pamiętam te stare, chropowate odciski, Czasami dwa, a czasem jeden paznokieć złamany. A przez ten młotek, co chybił celu, Zsiniały kciuk taty, taki kochany. Pamiętam, że były szorstkie, niezwykle twarde, Z mocą imadła cieśli wszystko trzymały. Ale tuląc w nocy przestraszonego chłopca, Tak delikatne i miłe się wydawały! Jakżeż ciekawie musiały wyglądać te dłonie; W oczach małego chłopca były niezwykłe. Innych ojców dłonie czystsze się zdawały ( pewnie do biurowej pracy nawykłe ). Gdy byłem młody, rzadko o tym myślałem, Dlaczego dłonie taty takie się stały; Umiłowanie ciężkiej pracy, gdzie pył i smary, Zardzewiałe rury, które taki im wygląd nadały. Myślę o tym, co było, i o tym, co będzie, Gdy pewnego dnia mój czas nadejdzie. Moje pomarszczone dłonie zapłoną światłem, A miłość taty na syna przejdzie. Nie obchodzą mnie siniaki ani zmarszczki tu czy tam, Ani młotek, który chybił celu. Gdy syn ujmie me dłonie, będzie wiedział, Że w nich miłość, a nie w słowach wielu. Gdy cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę, Nie tracę zmysłów kiedy cię zobaczę, Jednakże gdy cię długo nie oglądam, Czegoś mi braknie, koś widzieć żądam I tęskniąc sobie zadaję pytanie: Czy to jest przyjaźń? Czy to jest kochanie? Gdy z oczy znikniesz, nie mogę ni razu W myśli twojego odnowić obrazu; Jednakże nie raz czuję mimo chęci, Że on jest zawsze blisko mej pamięci. I znowu sobie powtarzam pytanie: Czy to przyjaźń? Czy to jest kochanie? Cierpiałem nie raz, nie myślałem wcale, Abym przed tobą szedł wylewać żale; Idąc bez celu, nie pilnując drogi, Sam nie pojmuję, jak w twe zajdę progi; I wchodząc sobie zadaje pytanie: Co to mnie wiodło? Przyjaźń czy kochanie? Dla twego zdrowia życiem bym nie skąpił, Po twą spokojność do piekła bym zstąpi; Choć śmiałej żądzy nie ma w sercu mojem, Bym był dla ciebie zdrowiem i pokojem. I znowu sobie powtarzam pytanie: Czy to jest przyjaźń? Czy to jest kochanie? Kiedy położysz rękę na me dłonie, Luba mię jakaś spokojność owionie, Zda się, że lekkim snem zakończę życie, Lecz mnie przebudza żywsze serca bicie, Które mi głośno zadaje pytanie: Czy to jest przyjaźń? Czyli też kochanie? Kiedym dla ciebie tę piosenkę składał, Wieszczy duch mymi ustami nie władał, Pełen zdziwienia, sam się nie postrzegłem, Skąd wziąłem myśli, jak na rymy wbiegłem; I zapisałem na końcu pytanie: Co mnie natchnęło? Przyjaźń czy kochanie? Miła moja, kochana. Taki to mroczny czas. Ciemna noc, tak już dawno ciemna noc, a bez gwiazd, po której drzew upiory wydarte ziemi -- drżą. Smutne nieba nad nami, jak krzyż złamanych rąk. Głowy dudnią po ziemi, noce schodzą do dnia, dni do nocy odchodzą, nie łodzie -- trumny rodzą, w świat grobami odchodzą, odchodzi czas we snach. A serca -- tak ich mało, a usta -- tyle ich. My sami -- tacy mali, krok jeszcze -- przejdziem w mit. My sami -- takie chmurki u skrzyżowania dróg, gdzie armaty stuleci i krzyż, a na nim Bóg. Te sznury, czy z szubienic? długie, na końcu dzwon -- to chyba dzwon przestrzeni. I taka słabość rąk. I ulatuje -- słyszę -- ta moc jak piasek w szkle zegarów starodawnych. Budzimy się we śnie bez głosu i bez mocy i słychać, dudni sznur okutych maszyn burzy. Niebo krwawe, do róży podobne -- leży na nas jak pokolenia gór. I płynie mrok. Jest cisza. Łamanych czaszek trzask; i wiatr zahuczy czasem, i wiek przywali głazem. Nie stanie naszych serc. Taki to mroczny czas. Ślepa jestem. Oślepiona majem. Nic nie wiem, prócz, że pachną bzy. I ustami tylko poznaję, żeś ty nie ty... Nocą umówioną, nocą ociemniałą Przyszło do mnie ciszkiem to przychętne ciało, Przyszło potajemnie - w cudzej bezżałobie - Było mu na imię tak samo, jak tobie... Zajrzało po drodze w przyszłość i w zwierciadło - Na pościeli zimnej obok się pokładło - Dla mnie się pokładło, bym je mógł je całować I znużyć - i znużyć - i nie pożałować Lgnęło mi do piersi - ofiarnie pachnące, Domyślne i bezwstydne i - posłuszniejące... W ciemnościach - w radościach - na granicy łkania Mdlało od nadmiaru niedoumierania. I nic w nim nie było, prócz czaru i grzechu, Prócz bezwiednej woni - wiednego pośpiechu - I prócz tego dreszczu, co ginie w krwi szumie - A bez niego ciało - ciała nie rozumie. Ktos lezy w trumnie Nie chcesz wiedziec kto to to ktos znajomy znasz go dlugi czas zimny i sztywny juz nic nie uslyszy obracasz sie do tylu stoi twoja mama placze, jest smutna na czarno ubrana a tuz obok ciebie stoi twoj ukochany zalamany,zrospaczony i lzami zalany ojciec zaplakany w garsci piachu kupa patrzy sie z oddali na zimnego trupa idziesz do mogily i znajomych mierzysz patrzysz w czarna trumne przeciez ty tam lezysz Największe szczęście to czyste sumienie Bo jego ludziom nikt zabrać nie może. Ono cenniejsze niż drogie kamienie Jego nagrodą jest królestwo boże Na nic bogactwo, na nic przepych złoty Gdy w sercu nie masz spokoju i cnoty Są ludzie tak szczęśliwi, że o nic nie proszą... Są nieba wciąż błękitne, które chmur nie noszą... Są lady nie znające zimy ani jesieni... Są rzeki, w których woda szmaragdem się mieni... Są drzewa, których zieleń staje się okrutna... Są ptaki kolorowe jak Tycjana płótna... Są miasta wiecznie białe albo wiecznie złote... Skazane od powicia na słońca spiekotę! A ja bym chciał już wreszcie spojrzeć raz do góry I ujrzeć szare niebo, a na nim szare chmury- I z tych chmur, żeby deszczu szare krople błysły, A tuż u stóp zmęczonych szare fale Wisły... Szarym, jesiennym rankiem iść przez Marszałkowską, Pod szarym niebem usiąść ze swoją szarą troską... Znów się znaleźć w szarym wróbli tłumie Ja, szary, prosty człowiek... A świata nie rozumie. - Powiedz mi jak mnie kochasz. - Powiem. - Więc ? - Kocham cię w słońcu. I przy blasku świec. Kocham cię w kapeluszu i w berecie . W wielkim wietrze na szosie i na koncercie. W bzach i brzozach, i w malinach, i w klonach. I gdy śpisz. I gdy pracujesz skupiona. I gdy jajko roztłukujesz ładnie - nawet wtedy, gdy ci łyżka spadnie. W taksówce. I w samochodzie. Bez wyjątku. I na ulicy. I na początku. I gdy włosy grzebieniem rozdzielisz. W niebezpieczeństwie. I na karuzeli. W morzu. W górach. W kaloszach. I boso. Dzisiaj. Wczoraj. I jutro. Dniem i nocą. I wiosną, kiedy jaskółka przylata. - A latem jak mnie kochasz ? - Jak treść lata. - A jesienią, gdy chmurki i humorki ? - Nawet wtedy, gdy gubisz parasolki. - A gdy zima posrebrzy ramy okien ? - Zimą kocham cię jak wesoły ogień. Blisko przy twoim sercu. Koło niego. A za oknami śnieg. Wrony na śniegu Dotrzeć mam do celu a tu brak bramy drzwi chcę wskazówek wielu kto drogę pokaże mi. Z niemocy rozkładam ręce ogarnia bezsilność jakaś gdyby lekarstwem w męce wystarczyło się wypłakać. Na dotarcie mało czasu słaba sprawność kutra trudno jest bez kompasu doczekać świtu jutra. Czekam jutrzejszego dnia może jakiś cud się stanie w jutrze nadzieję mam czas daje rozwiązanie Od życia człek wiele chciałby mieć samo to nie wystarczy każdy powie wiemy bowiem nie wystarczy chcieć zawsze należy trochę pomóc losowi. Inaczej o przyjemnym tylko marzyć żyć nadzieją że przydarza się czasem przypadkiem los może Cię obdarzyć pies też dostaje ni stąd ni zowąd kiełbasę. Możesz bić się ze swoimi myślami marząc gdzie jest moje vita dolce wierz droga twoja też usłana różami i wiedz że oprócz kwiatu ma też kolce. Wyszukaj trzeba ich mile Ma to być odpowiednia nić Przyjemne dnia chwile Pozbieraj i masz je zszyć. Złe chwile z nimi cóż Przyjm je w pokorze Z łez nie twórz mórz Inaczej spójrz to pomoże. Przez durszlak chmury Przepuść dokładnie Dzień nie będzie ponury Woda życia tylko spadnie. Ty zaś coś miłego nuć Radości porusz siły Uśmiech na twarz wrzuć I już masz dzień miły. Zawsze dla siebie szacunek Każdy chciałby mieć Zrób więc szczery rachunek Kim dla ciebie jest cieć. Kiedyś zdrowy w kwiecie wieku Złe cię nie ima Na to więc patrzysz człeku Innymi oczyma. Masz poważne stanowisko Jednak dobrze wiesz Emerytura blisko Możesz być cieciem też. Bądź więc miłym też cieciowi Dobrym w obyciu Takiemu człowiekowi Pomaga to w życiu. Wśród gąszczy spraw co dnia tych skrytych i publicznych nie dopuścić wygodnie myśli pesymistycznych. Optymistycznie wciąż patrzeć jakim jest życie kochać i zanim dzień się zacznie złu z wczoraj rzec wynocha. Nowy dzień to szczęście nowe po co więc uśmiech chować i wciąż płacić frycowe czyż nie lepiej darować. Przez to można tylko zyskać jutra nie nawiedzi lęk energią zaczniesz tryskać miłym będzie każdy dźwięk. To see what we have never seen, to be what we have never been, to shed the chrysalis and fly, depart the earth, kiss the sky, to be reborn, be someone new: is this a dream or is it true? Can our future be cleanly shorn from a life to which we're born? Is each of us a creature free - or trapped at birth by destiny? Pity those who believe the latter. Without freedom, nothing matters Gather ye Rose-buds while ye may, Old Time is still a flying: And this same flower that smiles to day, To-morrow will be dying Na marmurowej wyrył płycie czas wieczne prawa dla ludności: Nic piękniejszego ponad życie, W życiu nic ponad czar miłości |